Polska"Połowa Platformy to martwe dusze"

"Połowa Platformy to martwe dusze"

Zaledwie 15% Polaków widzi związek między swoim życiem, a tym, co robią politycy - nic dziwnego, że nie chcą uczestniczyć w wyborach - ocenił psycholog społeczny prof. Janusz Czapiński na Kongresie Praw Obywatelskich. Czapiński zauważył też, że Polacy są fenomenem w skali europejskiej, bo - odwrotnie niż mieszkańcy innych państw - w sondażach deklarują większe zaufanie dla parlamentu europejskiego, niż do władz krajowych. Według oświadczeń przedstawicieli PO partyjna frekwencja prawyborcza wynosi zaledwie 50%. - Właśnie wyszło na jaw, że te niegłosujące 50% Platformy to martwe dusze - powiedział socjolog prof. Jacek Raciborski.

"Połowa Platformy to martwe dusze"
Źródło zdjęć: © AFP

Tej kwestii poświęcona była sesja Kongresu "Obywatele i wybory - prawo obywateli do wyboru przedstawicieli". Wśród propozycji poprawy stanu tej sprawy zgłoszono m.in. postulat wprowadzenia możliwości "głosowania negatywnego", czyli możliwości zamanifestowania, że żaden z kandydatów nie odpowiada wyborcy - dziś taki głos liczony jest jako nieważny. Postulowano też, aby partie polityczne w większym stopniu komunikowały się z obywatelami bezpośrednio, odstępując od kosztownych kampanii medialnych.

W opinii prof. Czapińskiego, trzy czwarte spośród tych 15%, które widzą związek między polityką a własnym życiem uznają konkretnie, że polityka im to życie utrudnia. - Czemu zatem ludzie mieliby być zainteresowani udziałem w wyborach krajowych, czy nawet lokalnych? - pytał.

Zarazem Czapiński zauważył, że Polacy są fenomenem w skali europejskiej, bo - odwrotnie niż mieszkańcy innych państw - w sondażach deklarują większe zaufanie dla parlamentu europejskiego, niż do władz krajowych. - Jakbyśmy to na ten europejski szczebel chcieli dać pełnię władzy, a naszym powiedzieć "dziękujemy" - skonkludował.

Nawiązując do dobiegających końca prawyborów prezydenckich w PO Czapiński podkreślił, że - według oświadczeń przedstawicieli tej partii - partyjna frekwencja prawyborcza wynosi zaledwie 50%. - A zatem większość tej drugiej połowy zapewne uznała, że karty już zostały rozdane, a kandydat wskazany. To jaka to demokracja? - mówił.

- Albo właśnie wyszło na jaw, że te niegłosujące 50% Platformy to martwe dusze - zasugerował socjolog prof. Jacek Raciborski, drugi uczestnik debaty. - Polski system wyborczy ogólnie generuje złą jakość posłów - uznał. Nawiązał do poglądów Otto Kirchmayera, który formułuje teorię polityki kartelowej, gdzie to partie generują system polityczny pozwalający umawiać się, kto może partycypować we władzy, z kim się nią podzielić i z kim dzielić płynące z budżetu dotacje.

Zarazem Raciborski podkreślił, że w świecie decydującą rolę odgrywają proporcjonalne, a nie większościowe systemy wyborcze. - Polska frekwencja w wyborach jest średnio o 10% niższa niż w innych państwach. Proszę zauważyć, że podobne podejście do demokracji do naszego mają Grecja, Portugalia, Włochy i Hiszpania. I - co znamienne - tam odnotowujemy najpoważniejsze kryzysy polityczne, a nawet ekonomiczne - powiedział.

- Frekwencja wyborcza rośnie, gdy politycy składają obietnice nawiązujące do idei państwa opiekuńczego, natury socjalliberalnej - uważa socjolog dr Tomasz Żukowski. Inna przyczyna niższej frekwencji to jego zdaniem polska pozostałość po czasach PRL, gdy obywatelską-opozycyjną postawą był bojkot wyborów.

Wśród propozycji polepszenia stanu rzeczy dyskutanci wskazywali na potrzebę uchwalenia dopuszczalności głosowania korespondencyjnego czy przez internet. Prof. Czapiński uważa, że za 20 lat nie będzie innych głosowań niż drogą elektroniczną. Dawid Sześciłło z Wydziału Prawa i Administracji UW zauważył, że uchwalono już możliwość głosowania za pośrednictwem pełnomocnika, choć nie wiadomo jeszcze, jak zagwarantować tajność wyborów osobom niewidomym.

W dyskusji członkowie organizacji pozarządowych wskazywali na ograniczenie biernego prawa wyborczego polegające na tym, że bardzo trudno jest wystartować w wyborach nie będąc członkiem partii i osobą wskazaną przez partię na listę wyborczą. - Łatwiej jest kandydować na burmistrza Londynu niż burmistrza Piaseczna, jest całe mnóstwo wymogów do spełnienia - mówił jeden z nich.

- Kandydata na prezydenta miasta nie powinien przerastać wymóg zarejestrowania komitetu wyborców i zebrania podpisów. Większy problem widzę w tym, że w 2006 r. w wyborach na wójtów, burmistrzów i prezydentów w 300 gminach startował tylko jeden kandydat - odparł Sześciłło.

Źródło artykułu:PAP
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)