Podlizuję się Bogu
O podlizywaniu się Panu Bogu, świątecznych życzeniach i dawnych komediach z Janem Kobuszewskim rozmawia Barbara Gruszka-Zych.
br>
Barbara Gruszka-Zych: Jakie były Pana Wigilie w dzieciństwie?
24.12.2008 | aktual.: 02.01.2009 11:25
* Jan Kobuszewski:*– Podczas pierwszej, którą pamiętam, miałem 4 lata. To był 1938 r. i, niestety, to jedyna Wigilia w tzw. dobrych, przedwojennych czasach. Była choinka i św. Mikołaj, za którego przebrał się mój tata, Edward. W czasie następnej, w 1939 r., było zimno i bardzo skromnie – malutka choinka, prezenty prawie żadne, nie było nawet śledzi. Przy stole zasiadała cała moja rodzina – mama, tata, dwie starsze siostry, ciocia Janeczka, która mieszkała z nami odkąd pamiętam, gosposia i dalsza rodzina mamy, bo jej mieszkanie zostało zniszczone. Potem były kolejne Wigilie okupacyjne…
Czego sobie wtedy życzyliście?
– Zakończenia wojny, przeżycia jej, w jakimś sensie spełnienia marzeń. Pamiętam kilka bardzo ciężkich Wigilii okupacyjnych z malusieńkimi choinkami, bo na tę wielką doczekałem się dopiero po wojnie, kiedy byłem już starszym chłopcem. Po powstaniu trafiliśmy do obozu w Pruszkowie, a stamtąd w bydlęcych wagonach wywieźli nas w Kieleckie. Krzcięcice, wieś, w której zamieszkaliśmy, do dziś bardzo mile wspominam. Tam Boże Narodzenie świętowaliśmy w 400-letnim wikariacie, gdzie było nasze mieszkanie. Do stołu zasiadało się w starych ławkach kościelnych. Dostałem wtedy „Ostatniego Mohikanina” Coopera. Po latach Wydawnictwo Poznańskie dedykowało mi tę książkę, dlatego że kiedyś powiedziałem, że to jeden z najpiękniejszych prezentów, jaki w życiu dostałem i mam. Wigilie powojenne były biedne, ale radosne, bo na szczęście wszyscy z rodziny przeżyli. Wróciliśmy do Warszawy na Saską Kępę. Grono siedzących przy stole powiększyło się o dwóch szwagrów, a potem ja z Hanią pobraliśmy się i rodzina wzrastała. Boże Narodzenie
to dla mnie najbardziej promienne święta kościelne i rodzinne.
Ale w czasie wigilii najbardziej odczuwa się nieobecność bliskich.
– Ponieważ jestem człowiekiem wierzącym, to na każdej wigilii, ci, którzy odeszli, są przy mnie. A ja wiem, że niedługo się z nimi spotkam…
Początki swojej wiary kojarzę z moją babcią, a Pan?
– A ja z mamą, ale też z ojcem. Mama Alina była spiritus movens jeśli chodzi o wiarę, ale i w ogóle zawierzenie Panu Bogu. Z ojcem w czasie okupacji chodziłem na nabożeństwa majowe i czerwcowe, duże wrażenie robiły na mnie procesje. Ojciec pracował w Pocztowej Kasie Oszczędności i wracał z biura o trzeciej, a już o czwartej wychodziliśmy na długie spacery. Byłem mały i potrzebowałem męskiej opieki, a ojciec był zakochanym varsavianistą i oprowadzał mnie po mieście. W maju, przechodząc przez plac Trzech Krzyży, zawsze wstępowaliśmy do kościoła św. Aleksandra na nabożeństwo majowe.
A mama?
– Uczyła mnie pacierza. Poza tym podczas wojny moje siostry miały naście lat i stale były narażone na niebezpieczeństwa grożące ze strony okupanta. Dlatego dziękując za każdy przeżyty dzień, zawsze po godzinie policyjnej klękaliśmy do Różańca, który zaczynała mama.
Nadal odmawia Pan Różaniec?
– To bardzo intymne pytanie, ale przyznam, że codziennie mówię pacierz, wstępuję do kościoła. Poza odmawianiem powszechnie znanych tekstów, potrafię się też modlić, patrząc na drzewa i ptaki, dziękować Bogu, że mogę je jeszcze oglądać. To nie tylko wyraz radości, lecz zwrócenie się do Istoty Najwyższej z podziękowaniem, ale i prośbą o życie i zdrowie dla najbliższych. * Podobno przez wiele lat nie chodził Pan do spowiedzi.*
– To było zachłyśnięcie się tą durną, idiotyczną młodością. Byłem cały czas wierzący, ale z praktykowaniem układało się nie za bardzo. A potem dotknął mnie palec Boży, czyli bardzo ciężka choroba, o której nie chcę mówić. I nagle nastąpił mój nieprawdopodobny zwrot nie do Boga, ale do obowiązków względem Najwyższego. Przypomina się powiedzenie „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Ponieważ człowiek jest egoistą, więc stara się podlizać Bogu, żeby był dla niego łaskawszy. Ale to podlizywanie również należy do naszych obowiązków. Teraz, na starość, robię to bardzo regularnie. Nie wiem, może z radości, że tak długo żyję, a może ze strachu.
Przed czym?
– Przed śmiercią oczywiście. Przyjście na ten świat jest łaską, ale najsprawiedliwsze jest odejście nas wszystkich. Pogodzenie ze śmiercią jest konieczne. Ale człowiek jest tym odejściem przestraszony. Przecież sam Chrystus powiedział „Ojcze, oddal ode mnie ten kielich goryczy, ale niech się stanie wola Twoja, nie moja”. Bo był nie tylko Bogiem, ale i człowiekiem.
Lęk stale nam towarzyszy.
– Jest wpisany w każde poczynanie. Każda mała decyzja jest podszyta małą niepewnością, a duża większą, bo „za futerko ma olbrzymi lęk”.
Boi się Pan, wchodząc na scenę?
– Zawsze się bałem, zawsze się boję i zawsze się będę bał. Im dłużej jestem na scenie, tym czuję większą odpowiedzialność. Za każdym razem zdaję egzamin przed bardzo surowym, ale życzliwym egzaminatorem, jakim jest publiczność i nie mogę jej zawieść. Trema towarzyszy nam zawsze. Dopiero kiedy człowiek wejdzie na scenę i poczuje tę nić sympatii z widownią, to jest mu dużo łatwiej. Dziś gra się spektakle po 400, 500 razy. Za każdym razem jest inna publiczność, inna reakcja partnera, bo spektakl to nie raz nagrany film. Każdy kolejny jest inny i powinien być lepszy. Granie przed publicznością to następna próba, doświadczenie. A publiczność jest różna. Na komedii raz reaguje bardzo żywo, a czasem siedzi cichuteńko, za to na końcu są olbrzymie brawa to znaczy, że doskonale słuchała. Widać, niekoniecznie trzeba się śmiać „cha-cha”, wystarczy, że promienna jest dusza.
W historii teatru polskiego było mało komediopisarzy, a więc z rolami komediowymi też jest gorzej.
– My, Polacy, jesteśmy narodkiem wesołym, potrafimy się z wielu rzeczy śmiać, ale bardzo mało śmiejemy się z siebie. Począwszy od Bogusławskiego na przestrzeni 250 lat istnienia teatru narodowych pisarzy komediowych można by zliczyć na palcach obu rąk. Zaczynając od Bogusławskiego, przez Fredrę, Blizińskiego, Bałuckiego. W czasach międzywojnia było gorzej – tworzyli tylko Winawer i Słonimski, a po wojnie Tym i Rębacz. Mimo że Zapolska wszystkie swoje dzieła nazywała komediami, to komediami one nie były. A przez okres PRL-u nic nie zostało napisane do szuflady. Na szczęście mamy wspaniałe komedie szekspirowskie, angielskie, francuskie, współczesne amerykańskie. Komedia to bardzo trudny gatunek do grania, ja szanuję te, które coś ze sobą niosą. Okazuje się, że te, które sam uważam za wartościowe, akceptuje również publiczność. Bo komedia jest częścią dramatu, w dramacie jest i komedia, i tragedia, no i dramat obyczajowy. Najbardziej mi się podoba komedia obyczajowa, która bawi, a jednocześnie daje wiele do
myślenia. Teraz gram już prawie 500. raz w „Dwóch morgach utrapienia” Rębacza. * Grał Pan w kultowych kabaretach, które pozwalały widzom znaleźć się w minionej epoce.*
– Właśnie Olga Lipińska wydała siedem kompaktów z nagraniami kabaretu „Kurtyna w górę” od początku aż do stanu wojennego. Oglądając je, wróciłem do czasów młodości. Myśmy się tam wszyscy bardzo lubili i to, cośmy robili, było trochę happeningiem, a trochę wspaniałą zabawą. Patrzeliśmy na świat i ludzi z przymrużeniem oka, ale nie bez bicza satyry. Jak to oglądam z córką i wnukami, to zarykują się ze śmiechu. Chwała, że czują to, co chcieliśmy przekazać. A kto tam nie grał... Część osób nie żyje, część się postarzała. Miałem to szczęście, że zostałem zaakceptowany przez wielkich kolegów, takich jak Tadzio Fijewski, Władek Hańcza, pani Elżbieta Barszczewska, pan Jan Kreczmar… Nie sposób wszystkich wymieniać. Wtedy aktorstwo było powołaniem, a teatr świątynią. Bo teatr służy temu, żeby istniał naród. Wszyscy plują na kontrowersyjnego, ale mojego ukochanego króla Stasia Poniatowskiego, ale może dzięki jego zabiegom o kulturę Polska przetrwała ponad 120 lat zaborów. Słowa „kultura” do dziś używa się wśród
leśników. A „na tej kulturze posadzimy sosnę lub modrzew” – mówią. Bo kultura to uprawa. Aktor też pracuje na roli, tyle że orze nie pługiem, ale jęzorem.
Czasem też reklamuje produkty…
– Przed wojną wielcy aktorzy też występowali w reklamach, a nikt im tego nie miał za złe. Dymsza reklamował samochody, a aktorki futra. A poza tym „nie ma chleba, a żyć trzeba”. Pensje w teatrach w 95 proc. są bardzo niskie. Mamy możliwości dorobienia w filmie, telewizji, kabarecie, na koncertach, no i na nieszczęście są seriale. To popkultura, ale taka jest moda światowa, która też minie.
Co zostanie?
– Zostanie teatr. Kiedy pojawiło się radio i telewizja, mówiło się, że to zguba teatru, ale tak się nie stało. Żadna reprodukcja nie odda dzieła oryginalnego, ani płyta nie zastąpi filharmonii. Zostanie też literatura. W stanie wojennym moje życie i psychikę uratował pisany podczas okupacji cykl powieściowy Antoniego Gołubiewa „Bolesław Chrobry”. Poszedłem na wewnętrzną emigrację we wspaniałe czasy. Zawsze też wracam do trylogii Pawła Jasienicy.
Czy role komediowe pomogły znaleźć Panu sposób na życie?
– Nie mnie o tym sądzić. My, aktorzy, możemy przez te 2 godziny być kimś trzpiotliwym i wesołym, albo draniem i łobuzem, czasem na scenie można być też nieszkodliwie mordercą. Stale przeżywamy w sobie te wszystkie pokłady namiętności. A dobre aktorstwo to prawdziwe aktorstwo, więc trzeba choćby podświadomie wierzyć w to, co się robi.
Rozmawiamy w garderobie. Jakie ma Pan swoje teatralne obyczaje?
– Zawsze siedziałem sobie w rogu, przy oknie… Ale nie lubię zmieniać teatrów, garderoby, nie zmieniam też przyjaciół. Uważam, że sprawdzone przyjaźnie są najlepsze. Prawdziwe przyjaźnie rodzą się wcześnie, potem są już tylko znajomości, które mogą przerodzić się w przyjaźń.
Nad czym Pan teraz pracuje?
– Nad przygotowaniem do urlopu, zawsze na Mazurach. Ze względu na wiek do nowych zdań przystępuję z rezerwą.
A czy z rezerwą odnosi się Pan do zagadujących na ulicy ludzi?
– Jestem Bogu wdzięczny za te uśmiechy zupełnie obcych osób i ich pozdrowienia „dzień dobry, panie Janku”. Zawsze się odkłaniam, uśmiechamy się do siebie i jest wspaniale.