Mnich przy kasie
Zakon ma się utrzymać z własnej pracy – tę regułę niektóre klasztory wzięły sobie mocno do serca. Bardzo mocno, bo zarabiają coraz więcej. I to już nie tylko na chleb.
Zaczęło się od krów z Tyńca. Codziennie dawały 150 litrów mleka. I choć mleko zdrowe, to benedyktyni nie dawali rady wszystkiego wypijać. Zaczęli więc wyrabiać ser podpuszczkowy. Najpierw na własne potrzeby, ale dwa lata temu ktoś wpadł na pomysł, by w czasie organizowanych przez miasto Małopolskich Dni Dziedzictwa Kulturowego zrobić przed furtą klasztoru stoisko i ten ser sprzedawać. Głupio było z samym serem się wystawiać. Dlatego benedyktyni sprowadzili wino od swoich współbraci z Pannonhalma na Węgrzech. Wygrzebali też ze swoich zapasów miody naturalne, wędliny, a jednej z małopolskich firm zlecili upieczenie ciastek.
Jeśli ktoś miał wątpliwości co do możliwości mnichów, to po festynie przed klasztorem już ich się pozbył. Każdy chciał mieć ostatni kawałek sera, więc ten został zlicytowany.
Trójniak wzmocni, nalewka rozweseli
Dziś benedyktyni mają 21 sklepów w całej Polsce i prawie 400 produktów w ofercie. Swoje wyroby sprzedają też w delikatesach Alma i sklepie internetowym Benedicite.pl. Oferują piwa, wina, miody pitne, owoce suszone, przyprawy, herbatki oczyszczające, a nawet kufle drewniane oraz kosze piknikowe. W ciągu ostatniego roku obroty benedyktyńskiej spółki wzrosły o 300 procent i sięgają dziś 2 milionów złotych rocznie.
Śladami benedyktynów poszły już inne zakony. Paulini z Leśniowa wyspecjalizowali się w produkcji ciasteczek wypiekanych z mąki z przyklasztornych zbóż z dodatkiem wody pochodzącej z przyklasztornego źródełka. Cystersi mają największą w Polsce hodowlę krów rasy czerwonej. – Krów jest setka – chwali się ojciec przeor Kazimierz Kmak. Dzięki modernizacji obory i zainstalowaniu zwierzętom pod szyją komputerowych czytników (podajnik dozuje tyle paszy, ile mnich wbije w czytnik) stały się głównym dostarczycielem mleka do zaopatrującej gminę mleczarni w Limanowej.
Oblaci i bonifratrzy słyną z kolei z handlu ziołami. Ci pierwsi w kawiarence w Świętym Krzyżu serwują ziołową nalewkę Sekret Opata. – Działa wykrztuśnie, pomaga na trawienie, kłopoty żołądkowe, a nawet ma działanie rozweselające – zapewnia ojciec Damian Kopyto. Bonifratrzy zaś oferują preparaty na różne schorzenia, „maści na piękność” lub wspomagacze odchudzania. Miesięczna porcja ziół kosztuje od kilku do kilkunastu złotych. – Lekarz stawia diagnozę i dobiera zioła, które wykupuje się potem w naszym sklepie – wyjaśnia doktor Marcin Samosiej, kierownik łódzkiej poradni ziołoleczniczej wchodzącej w skład „koncernu” bonifratrów. „Koncernu”, bo zakon ma również trzy szpitale (leczenie finansują dzięki kontraktom z NFZ), parę aptek, grotę solną oraz wypożyczalnię sprzętu dla chorych. Cennik wypożyczalni? Kule: 60 groszy za dzień, inhalator: złotówka, materac przeciwodleżynowy: 1,20 złotego.
„Zioła bonifratrów są obrzydliwe, a na dodatek nic nie dają. Zauważyłam niewielki spadek wagi, ale wynikał on chyba z tego, że po wypiciu ziół do końca dnia już nic nie jadłam, bo bym zwymiotowała” – skarży się na jednym z forów internetowych amatorka zakonnych preparatów na odchudzanie. Takim skargom trudno się dziwić, skoro mnisi robią zbyt wiele, by preparaty sprzedawały się dobrze. Na przykład twierdzą, że wyciąg z huby brzozowej pomaga w leczeniu guzów złośliwych. Zakonnicy przekonują, że o jakości ich produktów świadczą tysiące zadowolonych klientów. Rzeczywiście, w Tyńcu do sklepu wchodzi mnóstwo emerytek i nawet nie patrzą, czy benedyktyńska musztarda jest droższa od tej z supermarketu. To musztarda piekielna z Tyńca, więc 4,5 złotego zapłacić warto.
Kuszenie niewierną cytryną
Benedyktyni dysponują już tyloma produktami, że ich wyrób na terenie opactwa stał się niemożliwy. Poza tym – jak tłumaczą – nie ma sensu wyważać otwartych drzwi, skoro jest mnóstwo firm dysponujących odpowiednimi maszynami i pomieszczeniami. Dlatego też spółka Benedicite zarówno produkcję, jak i dystrybucję zleca (na zasadzie franczyzy) firmom zewnętrznym. – Współpracować może z nami każdy. To, czy ktoś jest katolikiem, czy nie, nie ma znaczenia – zapewnia ojciec Zygmunt, który rok temu ukończył studia z zarządzania przedsiębiorstwem na Akademii Ekonomicznej w Krakowie. Z drugiej jednak strony każdy, kto chce współpracować z benedyktynami, musi przejść szkolenie. Produkty benedyktynów sprzedawać mają bowiem ludzie, którzy poczują „zakonny klimat”, czyli na przykład nie będą sprzeciwiać się puszczaniu w sklepie chorałów gregoriańskich. – Od wszystkich naszych pracowników odprowadzamy podatki jak każda inna firma – zapewnia ojciec Henryk Cisowski z kościelnego zakładu wytwórczo‑handlowego Manufaktura Kapucynów
w Krakowie. Do pomocy przy produkcji Balsamu Kapucyńskiego zatrudnia pięć osób świeckich. Podobnie robią inni, bo jak tłumaczą, gdyby zajmowali się wszystkim, nie starczyłoby im czasu na modlitwę. Ojciec Zygmunt Galoch, szef spółki benedyktynów, jest mózgiem całego przedsięwzięcia – decyduje, jak produkt ma wyglądać, w co ma być zapakowany, jaki ma być termin jego ważności, a także jaką nosić nazwę. Ponoć najlepiej sprawdzają się nazwy w stylu: cukierki świętej Hildegardy na niemoce wszelakie albo konfitura niewiernych z cytryn. Z siły współczesnego marketingu zdają sobie też sprawę ojcowie paulini z Częstochowy, którzy sześć swoich ciasteczek owsianych z orzechami pakują w kartonowe pudełka. Opakowania te po rozłożeniu stają się mapką Częstochowy, a dodatkowo ze środka wypadają gotowe do wysłania dwie pocztówki z widokiem Jasnej Góry.
Czy wszystkie zakonne produkty powstają na bazie znalezionych w zbiorach klasztornych bibliotek receptur? Nie zawsze. – Teraz mamy nowe sposoby produkcji i nowe trendy – wyjaśnia ojciec Zygmunt Galoch. – Jeśli więc współpracujący z nami producent zgłosi nam zmianę tradycyjnej receptury, po czym podeśle próbkę takiego produktu, to taki towar też możemy zaakceptować i nazwać go benedyktyńskim – dodaje.
Do końca roku zakonnicy z Tyńca chcą mieć 100 punktów sprzedaży, w których znalazłoby się 600 produktów opatrzonych ich logo. Cystersi ze Szczerzyca dwa lata temu zasadzili na swoim terenie 132 drzewa: jabłonie, wiśnie, grusze, śliwy, więc jak najszybciej chcą uruchomić własną produkcję wyrobów owocowych. Marzy im się też własna mleczarnia i masarnia. O rozwijaniu działalności myślą też inne klasztory, lecz niektórzy boją się wchodzić na rynek. Twierdzą, że w biznesie zakonnym nisz jest już niewiele. Albo że lepiej działać na niewielką skalę. – Sprzedaliśmy cztery lata temu recepturę na piwo Browarowi Belgia i dziś nic z tego nie mamy. Jeżeli będziemy uruchamiać produkcję jakichś nowych produktów, to na pewno już bez pośredników – z żalem zapowiada ojciec Kmak.
Podatek na odpowiednie cele
Niewątpliwie zakonnikom w podbijaniu rynku jest dużo łatwiej niż innym podmiotom. Klasztorne firmy nie muszą płacić podatku od dochodów ze sprzedanych produktów, pod warunkiem że przeznaczą jej na cele kultu religijnego lub inwestycje sakralne. I mnisi chętnie przeznaczają.
Cystersi postawili ostatnio na ekologię i na dachu swojego klasztoru położyli kolektory słoneczne. Benedyktyni zaś zmienili system grzejny w klasztorze i kostkę na dziedzińcu. Już planują budowę recepcji z prawdziwego zdarzenia i parkingu dla aut. O szkole dla młodzieży albo pracowni komputerowej na razie tylko mówią. A przecież dwa lata temu zapowiadali: pieniądze z działalności komercyjnej będą szły głównie na szczytne inicjatywy.
Ewa Koszowska