Miłość w kratę
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Wiesz, czym mnie ujął? Że my się już pięć miesięcy znaliśmy, a on o mojej sprawie nic nie powiedział. Wiem, że wiedział, wszyscy wiedzieli. Tylko on jeden nie zapytał o to, jak sobie radzę. Ani jak się czułam, gdy dostałam wyrok.
To Ewa powie później, tak zacznie opowieść o swoim mężu Adamie. Wcześniej odpowie na pytanie: co to jest miłość? A odpowie tak: - Boże… Miłość to być potrzebnym, czuć się potrzebnym. Robić wiele rzeczy wspólnie, dopasować się do życia, takiego wspólnego.
Tylko ile jest wspólnego życia w życiu przez kraty?
Słowa
Ewa ma czarne, kręcone włosy, dobrane okulary, dyskretny makijaż, wypielęgnowane dłonie, nienaganną figurę. W tych warunkach - bez wizyt u kosmetyczki, fryzjera, siłowni, bez szafy pełnej ciuchów i kuferka kosmetyków - nie mogłaby wyglądać lepiej.
Zanim pokochała Adama i dała mu słowo, padło wiele innych słów. Najpierw na rozprawie, płynęły z ust świadków, prokuratora, obrońcy, sędziego, samej Ewy oczywiście też. Najważniejsze padło na końcu: dożywocie. Później przychodziły w listach, dziesiątkach, może nawet setce listów, które Ewa dostawała od wielbicieli. - To jest taka więzienna moda, że z nudów zapoznaje się z ludźmi, pisze listy.
Pierwsza fala napłynęła zaraz po wyroku. Bo ktoś usłyszał od kolegi spod celi, zobaczył w telewizji, przeczytał w gazecie. Później pisał: "trzymaj się", "nie daj się", "jestem w szoku, że kobieta została na taki wyrok skazana". Nieraz też: "podziwiam, że dajesz radę, niejeden na twoim miejscu by się już powiesił". Ewa: - Ja nie wiem, po co oni tak pisali. Co ja mogę zrobić? Gdybym nie miała rodziny, która mówiła: "musimy być przy niej, bo ona coś złego sobie zrobi", to prawdopodobnie właśnie tak by się to skończyło. Ale wtedy pociągnęłabym ich za sobą. To jest takie życie dla kogoś.
Ewa też mówi, że w większości to nie były budujące listy, chociaż wielu nadawców chciało, żeby na takie wyglądały. I nie od razu miłosne, ale szybko się nimi stawały. - Często mnie śmieszyły, na niektóre odpisywałam. Na te, w których coś mnie zaintrygowało, czasami to było poczucie humoru, czasami - kiedy ktoś coś napisał o sobie, niekoniecznie życiu prywatnym, bo większość mężczyzn jechała na swoje byłe dziewczyny: zdradziła mnie, oszukała, zostawiła. Branie na litość? Tak, właśnie tak to najczęściej wyglądało.
Rzadko nawiązywała się nić porozumienia, ale jak już, Ewa chwytała ją i rozwijała. - Tylko że nigdy nie wiesz, czy to jest na serio, czy dostajesz prawdziwe zdjęcie, a nie kolegi spod celi. Jeśli się zauroczasz, to nie w człowieku, zauroczasz się w słowach.
Ewa trochę zauroczyła się w słowach Marka, skazanego za napad (tak Ewa wtedy myślała, bo i co miała myśleć, skoro tak właśnie sam siebie przedstawił). Od razu przyznał, że jest sporo starszy, od razu roztoczył nad nią opiekę. - Pisał na przykład: "musisz mądrze swoim życiem w więzieniu pokierować" czy "nigdy nie możesz być z przodu, ale też nie bądź z tyłu". Fajny człowiek, mądry, on pierwszy mnie przekonywał, że warto czytać Biblię. Czemu urwałam znajomość? Bo kłamał! Dopiero od znajomych dowiedziałam się, że tak naprawdę skatował swoją kobietę.
Sama też kłamała. Musiała, jeśli chciała, by ktoś pisał z nią dla niej. Tego, jaka jest, co ma do powiedzenia, a nie po to, żeby pochwalić się kolegom, że zna TĘ Ewę (jej sprawa była dosyć głośna medialnie) albo dla sławy czy pieniędzy (miała nosa, Marek, według zasłyszanej plotki, ponoć chciał sprzedać jej listy jakiejś gazecie). Prosto w oczy też czasem kłamała. Opowiada: - Pojechałam do innego zakładu na operację, byłam tam jedyną kobietą na 50 chłopa. Od razu wiedzieli, że jest dziewczyna na szpitalce, pukali z dołu, z góry, z boków, przez ściany, żeby tylko zagadać. Mówiłam, że jestem Marta, wyrok 15, że siedzę za męża, myślałam, że to ich odstraszy. Ale wyszłam na spacer i klops, któryś mnie rozpoznał. No i widzisz, tak to jest, człowiek jest przegrany.
Miłość przez kraty
A Adam? Z Adamem to nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Nie z jej strony, bo z jego - na to wygląda przynajmniej - i owszem. - Zobaczył mnie od razu, jak przyjechał do zakładu, siedział w magazynie, z transportu czekało ich trzech, ja akurat szłam po paczkę, normalnie ubrana, tam się nie chodziło w mundurku, więc w dżinsach i skórze szłam, on pomyślał, że tam pracuję, nie siedzę. Dwóch mnie zaczepiało: "ej, ty, cześć, ej, siema!". A on nie. Później, jak trafił pod celę, ponoć pierwsze co powiedział: "Boże… jaką dziewczynę widziałem!". Tak się Adaś pojawił - opowiada Ewa.
Znajomość rozwijała się przez okno. Ewa bierze dwie kartki, układa je na stoliku prostopadle do siebie, pokazuje: "ja siedziałam tu, a on tu". Daleko, cały plac ich rozdzielał, kilkadziesiąt metrów w linii prostej, może nawet ze sto, znajomość zawierali krzykiem oraz kombinowaniem. - Nieraz była możliwość przejść na celę, bo jedna (więźniarka) nie może zostać sama, kiedy reszta na przykład idzie na spacer, wtedy mogłam przejść bliżej niego - opowiada. Później udało im się przenieść do cel niemal po sąsiedzku, ona na sam koniuszek swojego budynku, on swojego, już nie dzieliło ich sto metrów, a kilka. Ewa: - Przez okno, przez kratę, ale widzieliśmy się już jak teraz ja z tobą, 2-3 metry, mogliśmy normalnie porozmawiać. Od niego chłopaki mogli wyjść, bo to było P2 (czyli cela typu półotwartego dla odbywających karę po raz pierwszy), u mnie dziewczyny siedziały i słuchały. A my potrafiliśmy ślęczeć w tym oknie po 5-6 godzin dziennie.
Co ważniejsze, bardziej intymne treści spoczywały w ich własnych rękach, dosłownie: pisali listy, najpierw w korespondencji wewnętrznej ("mój wychowawca czytał, przekazywał jego wychowawcy, tamten też czytał i mu dostarczał, czasem tego samego dnia, przeważnie na drugi dzień"), później korespondencja wewnętrzna została zniesiona, listy trzeba było nadawać przez pocztę, naklejać znaczki, czekać nieraz tydzień. W międzyczasie Adam i Ewa nauczyli się alfabetu migowego, tak przekazywali sobie jakieś słówko z podtekstem, jakąś myśl intymną, odrobinę pikanterii.
Przez okno, w listach i palcami rozmawiali o wszystkim. Prawie wszystkim. - Wiesz, czym mnie ujął? Że my się już pięć miesięcy znaliśmy, a on o mojej sprawie nic nie powiedział. Wiem, że wiedział, wszyscy wiedzieli. Tylko on jeden nie zapytał o to, jak sobie radzę. Ani jak się czułam, gdy dostałam wyrok.
Wtedy Ewa nie wytrzymała, sama zagaiła: "Adam, możemy o tym porozmawiać?". Adam na to krótko: "a po co?". Właśnie, po co? Ewa: - Nie wiem w sumie, dlaczego chciałam z nim o tym porozmawiać. Chciałam się otworzyć chyba, to najgorszy dla mnie temat do rozmowy.
Można też było - za zgodą dyrektora zakładu karnego i w nagrodę (za sprawowanie albo za pracę) - wysłać podarunek. Co Ewa słała Adamowi, dokładnie już nie pamięta. Tylko te "gacie w serca" na walentynki, zamówiła je z wolności, przyszły pocztą, przeszły kontrolę, Adam je dostał, nosił, pewnie o niej wtedy więcej myślał. Pamięta dokładnie za to, co dostawała od niego. - Przede wszystkim dla mnie rysował. On pięknie rysuje, tatuuje, świetnie tańczy. Potrafił mi na przykład wychodzić z klatki krokiem Michaela Jacksona. Śpiewał mi przez kraty "Czarne oczy". I "Jedna na milion" też mi śpiewał. Wiele robił fajnych rzeczy, śmiesznych, wzruszających. Zabrał mnie z więzienia. Zabrał mnie sobą, w takich momentach nie było mnie tam.
Bez sensu?
Przez okno i kraty, na migi i w listach, ukradkowymi muśnięciami dłoni na spacerniaku Ewa i Adam byli razem półtora roku. W międzyczasie padło hasło (kto rzucił pierwszy, on czy ona?): może by się tak pobrać? - Chcieliśmy wziąć ślub, żeby być bliżej siebie. No i żeby w końcu mieć widzenia - wyjaśnia Ewa. Bo to przywilej rodziców, dziadków, rodzeństwa, dzieci. W skrócie - rodziny. Męża (lub żony) zatem też.
Koleżanki spod celi tej miłości raczej Ewie nie zazdrościły, przynajmniej nie dały po sobie znać. Tylko raz jedna z nich rzuciła: "dziewczyna w twojej sytuacji trafiła lepiej niż ja!". Ale już poza celą Ewa wielokrotnie słyszała: to bez sensu. Opowiada: - Jego straszyli moją sytuacją, że nigdy nie wyjdę, mnie mówili, że przecież on nie zostanie przy mnie. Że to nie jest człowiek poznany na wolności, że nie wiem, co zostawił za sobą, kogo kochał, kogo skrzywdził. Bali się, choć tego nie mówili wprost, ale dało się to odczuć, że jak on wyjdzie i mnie zostawi, to oni zostaną z tym problemem, z moimi ewentualnymi histeriami, płaczem, myślami samobójczymi.
Kiedyś natomiast usłyszała: "super wyglądasz, promieniejesz, widać, jak się zmieniłaś, z zachowania też, na lepsze, jesteś bardziej otwarta do ludzi, idź w to". Ewa: - Ja mogłam wtedy powiedzieć wprost: chociaż przez chwilę chcę się poczuć kobietą, nie więźniarką. I usłyszałam: "pewnie, że tak, a bo to na wolności ludzie są dłużej ze sobą?".
Ślubu zakazać im nikt nie mógł. Była już taka sprawa w Europejskim Trybunale Praw Człowieka, nawet dwie (decyzją ETPC złączone w jedną). W pierwszej skargę złożył Paweł J., skazany za włamanie na 3 lata, pół roku przed końcem wyroku wnioskował o ślub z poznaną w zakładzie M., władze więzienne odmówiły, powołały się na "potrzebę zagwarantowania porządku i bezpieczeństwa w zakładzie", argumentowały też, że "związek zaczął się i rozwijał w sposób nielegalny, poprzez przesyłanie grypsów i z punktu widzenia społecznej rehabilitacji skazanych nie jest godzien ochrony prawnej". W drugiej - Rafał F. chciał poślubić I., za gwałt na której trafił za kratki na trzy lata. I. zaszła w ciążę, urodziła, wybaczyła, też chciała ślubu, Sąd Najwyższy orzekł, że para znała się od czterech lat, więc nagła chęć zalegalizowania związku "stawia pod znakiem zapytania" intencje pary.
W ich przypadku Trybunał w Strasburgu w styczniu 2010 roku orzekł, że doszło do naruszenia art. 12 Europejskiej Konwencji Praw Człowieka i Podstawowych Wolności (prawo do małżeństwa). "Więzienie pozbawia osobę jej wolności oraz pewnych praw i przywilejów. Nie znaczy to jednak, że osoba przebywająca w areszcie nie może czy jedynie wyjątkowo może korzystać z jej prawa do małżeństwa". Obaj skarżący otrzymali zadośćuczynienie, choć niższe, niż się domagali (20 tys. euro): Paweł J. tysiąc euro za straty moralne i kolejne półtora tytułem pomocy prawnej, Rafał F. - łącznie 6,5 tysiąca euro.
I że cię nie opuszczę
Przygotowania do ślubu Ewy i Adama trwały miesiąc. Jakoś w międzyczasie on uklęknął, na szybko, pod jej oknem, pod jej kratą, na ich wspólnym chodniku, w drodze z celi na stołówkę. I pierścionek zaręczynowy wręczył, właściwie - rzucił ukradkiem, gdy mijali się na spacerniaku. Ewa pamięta: - Srebrny, skromny bardzo, ale dla mnie miał wtedy ogromne znaczenie. Przekazał pieniądze, ktoś, kto szedł na przepustkę, musiał mu to załatwić, poza tym oczywiście pozwolenie.
To ostatnie, jak już przyszło co do czego, czyli organizacji ślubu i wesela, stało się słowem-kluczem. Ewa wylicza: pozwolenie na zrobienie zdjęć, wniesienie kwiatów, założenie sukni ślubnej (i garnituru), na ciasto, na obrus, na owoce, na lody i napoje w kantynie, łącznie ze 13 pozwoleń. W końcu - spotkanie z urzędnikiem i samych narzeczonych, widzenie organizacyjne, jak nazywa je Ewa. - Pierwszy raz się przytuliliśmy, mogłam mu pacnąć na kolanka, poczuć jego zapach, pocałować, to też ma znaczenie. Nie masz tak, że ktoś ci się niby podoba, ale jak się zbliżysz do niego, to coś nie gra, nie ma chemii?
Jako że chemia była, ślub się odbył kilka tygodni później. W więzieniu wygląda to tak (przynajmniej w przypadku Ewy i Adama wyglądało): sala widzeń, godło na ścianie, pod ścianą krzesło i stół dla urzędnika, w drugim końcu sali - kolejny, z poczęstunkiem. Ewa: - Dostaliśmy na wszystko ze trzy godziny, jakoś po dwóch mama wszystkich zabrała, zostawili nas samych. Od tego momentu mogliśmy co miesiąc starać się o widzenie małżeńskie.
Spotkania małżeńskie były tylko z nazwy, Ewie nie przysługiwały widzenia intymne. Nie tylko jej - w zakładzie, w którym wtedy siedziała, tylko mężczyźni mogli o takie wnioskować, tak w teorii. W praktyce i tak wniosków nie było jak zrealizować, bo sala widzeń intymnych, w żargonie więziennym zwana mokrym pokojem, została zamknięta na czas remontu.
Mimo to Ewa uważa, że warto było. - Wychodziłam z założenia - i Adam zresztą też - że ile będziemy razem, tyle będziemy. Czy będzie to trwać rok, dwa lata czy pięć, to jest nasza chwila - mówi. I jeszcze: - Fajnie jest mieć kogoś, komu możesz zaufać, komu możesz się wypłakać i nie patrzysz, że masz zasmarkany nos. Kogoś, przy kim nie musisz być idealna.
A może jednak?
Ewa już dłużej żyje w więzieniu niż żyła poza nim, na wolności nie zdążyła urodzić dziecka, za kratkami tym bardziej. Chociaż chciała, były takie momenty, że jej się dziecko marzyło. O pierwszym z tych momentów opowiada tak: - Kiedyś, jeszcze zanim poznałam Adama, nagle uderzyła mnie myśl, że to by mi pomogło. Tak psychicznie, w siedzeniu, może bym nie była taka pyskata, bo zajęłabym się tymi wszystkimi obowiązkami. Może bym lepiej ukształtowała drugiego człowieka niż samą siebie ukształtowała? To mi się takie cudowne wydawało.
O drugim: - Siedziałam w celi z kobietą w ciąży, zaszła specjalnie, myślała, że uda jej się odsiadkę opóźnić, bo na wyrok czekała na wolności. I jakoś tak mi się to udzieliło, znów myślałam, że dziecko pomogłoby mi to wszystko przetrwać.
Za każdym razem przychodziła jednak refleksja. - Weź sobie wyobraź to wszystko przy takim dużym wyroku. Trzy lata z dzieckiem w Krzywańcu, góra pięć, a później musisz je oddać. I nawet nie wiesz komu - mówi Ewa. Żaden z tych momentów nie miał miejsca w czasie związku z Adamem, Ewa uważa, że nie nadawałby się na ojca.
Mimo to spędzili razem około 50 godzin. Tyle wychodzi, jak się pomnoży tak zwane widzenia bezdozorowe (jedno w miesiącu, 60 minut) przez cztery lata. W międzyczasie Adam zdążył zostać przeniesiony do innego zakładu karnego (przyjeżdżał do niej na przepustki), wyjść na wolność (wtedy mogli się też kontaktować telefonicznie) i powalić się (czyli wrócić za kratki). Po drodze "pojawił się alkohol", wtedy "już się niefajnie zrobiło".
Przestał przyjeżdżać, wysłał papiery rozwodowe (Ewa nie wie, z jakiego powodu), potem je wycofał. Ewa: - Najpierw się z tego trochę śmiałam, później pomyślałam: "może potrzebujesz żyć" i sama złożyłam pozew. Tylko się rozwieść nie mogę, wszędzie już pisałam, do burmistrza, do MSWiA, do kuratora. Bo on wyjechał, nie ma meldunku w Polsce, urwał kontakt. Może jest poszukiwany, może żyje z kobietą, która o mnie nie wie, może mu rozwód do niczego nie jest potrzebny.
Jej za to jest. - Chciałabym sprawę dociągnąć do końca, włożyłam w to dużo energii i pieniędzy - wyjaśnia Ewa. Gdy pytam, czy myśli, że kogoś jeszcze pozna, czy chciałaby, śmieje się. - To są dwa różne pytania, bardzo odległe. Chciałabym bardzo. Chciałabym mieć przyjaciela, kogoś, kto by umiał zorganizować sobie życie tak, żeby mieć dla mnie czas. Ale wiesz, ciężko jest. Musiałabym znów wziąć ślub…
Imiona bohaterów zostały zmienione.