Karolina Korwin-Piotrowska: Bikini czelendż
Jesteś gotowa na bikini czelendż? Czy twoje ciało zasługuje na to, by je pokazać publicznie? To pytanie, które zadają sobie miliony udręczony przedstawicielek płci niegdyś pięknej, a dzisiaj przerażonej.
Inna celebrytka popiera zaś detoks bezglutenowy i bezlaktozowy. Wykluczenie nabiału też działa rewelacyjnie. Wszystko po to, by nie być pączkiem w oczach swego mężczyzny, który nie lubi pączków. Nie tylko jeść. Pączek jest fuj. Jest obrzydliwy.
Trzecia celebrytka pije specjalny zdrowy koktajl w 40 minut po obudzeniu, a potem je na śniadanie kaszę. Kolejna nie je pieczywa. Chleb to zło. Gluten to zło. A poza tym jest niemodny. Inna wciąga tylko roślinki, weganka na całego, maryśkę też pewnie z upraw ekologicznych tylko non stop pali. Zdrowy tryb życia ponad wszystko.
Kolejna jest na diecie sokowej, co pokazuje na Instagramie, diecie zafundowanej przez jakąś firmę, bo hashtag się zgadza. Jeszcze inna zajada się dla zdrowia i sylwetki olejem kokosowym, choć ze świecą szukać zawodowego dietetyka, który poleci go komukolwiek na trzeźwo. Po wypiciu paru głębszych chyba też. Inna zaś wreszcie schudła i wali nas po twarzy w swoich mediach społecznościowych swoim widowiskowo odchudzonym zadkiem w obcisłych spodniach konkretnej firmy.
Wybiedzone i wystylizowane kobiety, które mają odwagę mówić innym, jak mają żyć, z twarzami będącymi szaloną wariacją na temat efektów kursu na lekarza medycyny estetycznej w weekend, dyktują nam też, co mamy wprowadzać do organizmu i w jakiej ilości, by sprostać nierealnym normom estetycznym serwowanym przez media i reklamę.
Podstawowe pytanie na tak zwanych „salonach” brzmi: „Na jakich pudełkach jesteś? I czy na sokach tylko?”.
W mediach od stycznia, zaraz po wyjściu z posylwestrowego kaca, terroryzują nas zestawy ćwiczeń na brzuch, uda, biceps, nogi i biust. Celebrytki atakują nas swoimi wyćwiczonymi ciałami, koniecznie w bikini, bywa, że w rajskich okolicznościach przyrody, jakby jakiekolwiek inne ciało nie pasowało do widoku palmy, morza i leżaczka na plaży i hashtagu #chill. Ciało kobiety ma być dzisiaj jak idealne ciało lalki z sex shopu, jak ciało zapalonego guru fitnessu, jak ciało maniaka sportu. W przeciwnym razie… wiadomo. Won stąd. Ale oczywiście wersja oficjalna brzmi tolerancyjnie, bo taka moda i poprawność polityczna. Przecież nikt w oczy nie powie: schudnij wreszcie, bo nie da się na ciebie patrzeć, grubasie. Oficjalna wersja brzmi więc: „pokochaj siebie”, zaakceptuj swoje ciało, kochane krągłości i wszystko inne też. Ale najlepiej nie żryj tyle.
Dlaczego tak się dzieje? Bo nadchodzi lato, a wraz z nim najbardziej upokarzająca rywalizacja w konkurencji „bikini czelendż”, czyli masz być gotowa na to, by pokazać się na plaży. Jeśli nie, to poszła won. Celebrytki mogą, aktorki mogą, piosenkarki też mogą, to ty tym bardziej. Zasuwaj bidulo, aż zemdlejesz z głodu, padniesz z wyczerpania, a twoje jelita powiedzą wreszcie dość, wymęczone dietami, sokami albo branymi hurtowo tabletkami na przeczyszczenie. Bo wszystko robisz przecież dla zdrowia. Tu nie chodzi o narcyzm, ekshibicjonizm, marketing, tuszowanie kompleksów opłaconych przez pewne firmy znanych kobiet, które wciskają ci każdy szajs za konkretną kasę. Tu chodzi tylko o twoje zdrowie… O długie, cudowne i zdrowe życie, na jakie zasługujesz, prawda? A że po drodze patrząc w lustro będziesz miała ochotę strzelić sobie w łeb, skoczyć pod samochód albo ubrać w maskującą burkę to inna bajka. Zawsze można tyle nie żreć, prawda?
To jak wyglądasz jest dzisiaj przepustką do spokojnego życia, do sławy, uzyskania lajków i uniknięcia hejtu na grubą krowę, ewentualnie wielkiego wieloryba albo tłustą świnię, która o siebie nie dba. Na siłowniach, w fitness klubach, we współczesnych kościołach nowego stylu życia, uzbrojonych w rekordową liczbę luster, w których można się przejrzeć, cyknąć fotkę na Insta i zlustrować swój sześciopak, wszyscy spoceni wierni miast zwyczajowych zdrowasiek, odmawiają ilość spalonych kalorii. Takie mamy czasy.
Zastanawialiście się, jak w ogóle żyły nasze matki? Babki? Prababki? Jak dawały sobie radę latem, kiedy słońce zachęcało, by odkryć trochę ciała i dać się popieścić jego promieniom? Jak one żyły? Czy wychodziły z domu latem? Czy się wstydziły? A może po prostu szły na piasek, kładły na nim ręcznik, a potem siebie, bez względu na rozmiar i wagę oraz grubość warstwy tłuszczu pod skórą i miały radość z lata. Z odpoczynku, słońca i spokoju, a nieliczne tylko paradowały po plaży czy deptaku, prezentując wyćwiczone, zagłodzone albo odessane ciała.
A my, maksymalnie i masochistycznie wymęczone wszelkimi morderczymi detoksami i dietami, spałowane do krwi ostatniej dobrymi radami celebrytek, z biednymi jelitami wołającymi o ratunek i choćby o kawałeczek ekologicznego banana po 20 zeta za kilogram, wyćwiczone, wyżyłowane, przerażone wizją widoku swego ciała i cielesności w ogóle, spięte i wkurzone, pojawiamy się na piachu i jedyne, o czym marzymy, to paść trupem.
Idzie lato, wyrzuć poradniki o chudnięciu, wywal wagę i banany po 20 zeta. Zjedz hamburgera i połóż się na ręczniku. Żyj wreszcie, wymęczona i osaczona kobieto XXI wieku, który pod pozorami politycznej poprawności, feminizmu, zrównania praw, robi z ciebie robota, którego jedynym celem jest poranne wypróżnienie się i wypicie koktajlu z jakiegoś syfu, a wszystko to w celu uzyskania figury, która wygra „bikini czelendż”.
Walić to. Centralnie. Mamy jedno życie. Czy chcemy je spędzić na upokarzającym, nieustannym ważeniu się, mierzeniu i liczeniu kalorii oraz na porównywaniu się z nierealnymi wzorami z przefiltrowanego Instagrama?
Karolina Korwin-Piotrowska dla WP Opinie