Im mniej głosów tym lepiej
Wybory do samorządu, wśród wielu innych korzyści, miały nam przynieść weryfikację społecznej oceny polityki na szczeblu centralnym. No i przyniosły. Opozycja jest przekonana, że społeczeństwo odrzuca IV RP, PiS, że wręcz przeciwnie, a poseł Wierzejski dziękuje kilkunastu tuzinom swoich wyborców i gotów jest przysiąc, że taki wynik to dowód uznania dla jego pracy w Sejmie.
15.11.2006 | aktual.: 20.11.2006 15:51
Niewątpliwą gwiazdą tych wyborów nie był ani złotousty Kazimierz Marcinkiewicz, ani Rafał Dutkiewicz, który udowodnił, że wynik zbliżony do wyniku Łukaszenki można uzyskać bez użycia służb bezpieczeństwa i fałszerstw wyborczych, a prosty bezrobotny z Białegostoku (konkretnie z Kętrzyna w województwie olsztyńskim) – Kononowicz. O tej nagłej i niespodziewanej gwieździe polskiej polityki niewiele nowego da się już powiedzieć. Podejrzewam, że w jakimś zakurzonym zakamarku Uniwersytetu powstaje nawet praca doktorska na temat tego fenomenu.
Myliłby się jednak ten, kto próbowałby nam wmówić, że Kononowicz jest nową wartością na polskiej scenie politycznej. On jedynie w sposób bardziej zrozumiały i bez owijania w bawełnę (za to z owijaniem się w przecudny wełniany sweterek) powiedział to, co wielu polityków mówi nam od pewnego czasu, próbując przy tym udawać, że wszystko z nimi w porządku. Przecież hasła typu „zlikwiduję wszystko” albo „wiem jak zrobić, żeby nie było niczego” nie są obce nawet niektórym prominentom koalicji rządzącej.
Wspomniany na początku Wojciech Wierzejski na pewno z wieloma punktami programu Kononowicza zgodziłby się, tym bardziej, że za poczciwym panem w sweterku stoją narodowi radykałowie, jeszcze bardziej zaciekli w tropieniu antypolskich spisków niż łysi koledzy kandydata na prezydenta Warszawy. Serio! I nawet jeśli „likwidacja wszystkiego” to urocze semantyczne nadużycie, tkwi za nim rzeczywistość ponura. Dlaczego więc kilkuset czy kilka tysięcy obywateli Białegostoku zagłosowało na kandydata „Podlasia XXI wieku”? Czy tylko dlatego, że na kilka dni wepchnął ich niesłusznie zmarginalizowane miasto na usta wszystkich Polaków? A może dlatego, że tak zabawnie wyglądał w sweterku w jakim – dziś już nie chcemy o tym pamiętać – kilkanaście lat temu chodził co drugi Polak? Albo dla tak zwanych - excusez le mot – jaj, aby zrobić tym innym, prawdziwym politykom na złość? A może jednak dlatego, że normalnie i po ludzku program chwycenia białostoczczan za pysk i zdelegalizowania wszelkiej niecnoty trafił do wyborców
Kononowicza.
Jak by nie było, wyszło lepiej niż miało wyjść. Znowu sondaże okazały się kłamliwe i Kononowicz, zamiast prognozowanej figi z makiem otrzymał ponad 3% głosów, co dało mu miejsce tuż za pudłem. Gdyby startował w Warszawie, to dzisiaj zaprosiłaby go do studia Monika Olejnik i pytała, czy odda głosy Marcinkiewiczowi czy Gronkiewicz-Waltz. A tak zaprosił go Najsztub i tylko jeszcze więcej śmiechu z tego było i nowe superhity na YouTube. Tymczasem sprawa wcale nie jest śmieszna. Casus Kononowicza powinien być studiowany nie tylko przez uchachanych pracowników biurowych, którzy zamiast harować nad zwiększeniem przychodów swojego szefa surfują po necie, ale również przez polityków, których kochamy mniej niż oni by chcieli.
A rady dla nich są następujące:
1. Nie ściemniać ze stylistami. Żadne tam eleganckie oprawki okularów ze szkłami „zero”, garnitury od blabla&cośtamcośtam i wybielane zęby.
2. Bez owijania w bawełnę. Jeśli ktoś zasługuje na „Zidana” to trzeba o tym głośno mówić a nawet mu tego „Zidana” gdzieś publicznie sprezentować, a nie wdawać się w jakieś ą-ę-dyskursy.
3. Bez pięknych słówek, okrągłych zdań i wysublimowanego dowcipu. Jedyną dopuszczalną figurą retoryczną niech będzie rozpaczliwe zapętlenie. I tak żadna retoryka nie przemawia dosadniej niż suchy język faktów: „Oni od tego są. Oni są od tego. Oni od tego są. Oni od tego”.
4. Korzystać z najnowszych technologii komunikacyjnych, potencjału web 2.0 oraz marketingu wirusowego. O skuteczności tych rozwiązań wiedzą już dzisiaj wszyscy (oprócz Wierzejskiego, który trafia do swoich wyborców na piechotę), jednak tylko nielicznym profesjonalistom udaje się zanotować kilka milionów emisji jednego klipu w ciągu trzech dni.
Ci, którzy zastosują się do powyższych zasad, będą w kolejnych wyborach mogli liczyć nawet na 3-4% poparcia i kilkudniową sławę w mediach. Każde społeczeństwo potrzebuje jakiegoś błazna – w domu, w pracy, na ulicy i na karcie do głosowania (dowodzi tego nie tylko Kononowicz, ale choćby i „Major” Fydrych, który na czele komitetu Krasnoludki i Gamonie zdobył w Warszawie więcej głosów niż kandydat Ligi Polskich Rodzin). Błazen to poważna fucha. Dzięki błaznowi, który wszystko przewraca do góry nogami, społeczeństwo jakoś się jeszcze na nogach trzyma. Mały karnawał od czasu do czasu daje siłę, by znieść wszystkich tych, którzy udają, że błaznami nie są.
No taki na przykład Wierzejski (ale się go dzisiaj czepiam), zupełnie na poważnie powiedział wczoraj, że wcale nie jest zawiedziony swoim wynikiem i że w wyborach na prezydenta Warszawy liczył właśnie na poparcie w granicach stanu osobowego trzech kółek różańcowych i jednej bojówki. A poza tym traktuje swój wynik jako wyraźny znak, że warszawiacy chcą, aby dokończył swoją ciężką pracę w Sejmie i dlatego nie wybrali go do stołecznego ratusza. Panie pośle, po takiej wypowiedzi to jeszcze tylko sweterek (można go kupić na Allegro)
i przed Panem również wielka kariera w internetowych multimediach.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska