Dramatyczna historia miłości
Tak kochali się Gaja i Jacek Kuroniowie...
Tragiczna historia miłości - umierała, on siedział
Trzydzieści jeden lat temu zmarła Grażyna Borucka-Kuroń, nazywana Gają, Gajką (to imię wymyślone przez jej męża, Jacka). Kuroniowie byli pierwszą parą warszawskiej opozycji. "Przy Gajce odkryłem, na czym polega miłość. Trzeba się stać takim, jakim ta druga osoba chce cię widzieć. Wiedziałem, że Gajka mnie sobie wymarzyła innego, lepszego. I z całej siły starałem się taki być. Kiedy po ślubie powiedziała, że się rozczarowała, bo za mało czytam, zaraz zwiększyłem liczbę czytanych książek. Uważała, że gdybyśmy musieli się wstydzić naszego życia - zabilibyśmy naszą miłość" - wspominał żonę Jacek Kuroń.
"Jeśli ktoś myśli, że to historia o szczęśliwej miłości, ten się myli. Historia Jacka i Gajki Kuroniów jest wyjątkowo smutna. Pełna cierpienia, rozłąki i tęsknoty. Więcej w niej czekania niż wspólnego bycia. A mimo to nikt, kto ich choć raz razem widział, nie ma wątpliwości, że łączyło ich coś nieprzeciętnego. Że Jacek kochał Gajkę wyjątkowo. Że była ona największą miłością jego życia. A on był miłością i życiem Gajki" - tak o legendarnej miłości tej pary pisze w książce "Gajka i Jacek Kuroniowie" Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin.
Grażyna Kuroń zmarła w 1982 r. na zwłóknienie płuc. Umarła w szpitalu kilka miesięcy po tym jak została zwolniona z internowania. W czasie gdy leżała w szpitalu, Jacek Kuroń przebywał w ośrodku odosobnienia. Widział się z żoną dzień przed jej śmiercią.
(js)
Od razu wybuchła miedzy nimi wielka miłość
Gajka i Jacek poznali się w 1955 r. w Wolinie na organizowanych przez ZMP koloniach dla dzieci z biednych warszawskich przedmieść (to był jeden z pierwszych tzw. obozów walterowskich). Jacek był tam wychowawcą, a ona jego pomocnicą. Miał wówczas lat 21, Grażyna - 15. Od razu wybuchła między nimi wielka miłość.
"Poznałem Gaję, kobietę mojego życia, człowieka mojego życia - i razem z nią zaczęło się prawdziwe życie. Ona właśnie uczyniła je sensownym, uczyniła mnie wartym cokolwiek, uczyniła mnie tym, kim się stałem" - wspominał Jacek Kuroń. Był wtedy szczupły, nosił krótkie spodenki, miał dużo włosów zaczesanych do tyłu, jasny uśmiech i błysk w oku. Jak stwierdza Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, był "agresywnym aktywistą". Przyjaciele wspominają, że chodził w skórzanej kurtce i palił mnóstwo papierosów. Pragnął uchodzić za rewolucjonistę z krwi i kości.
Gajka była piękna, szczupła, miała grube ciemne włosy, wielkie brązowe oczy i smukłe nogi. W tamtym czasie nosiła długi gruby warkocz. Byli zupełnie różni: Gaja była poukładana, zorganizowana, Jacek - pędził przed siebie jak wichura. A jednak ich drogi spotkały się w Wolinie.
"To była jedyna pieszczota, na jaką sobie pozwalałem"
"Uważaliśmy, że ważnym elementem dla klimatu obozu jest przyjaźń kadry. (...) Już w nocy przychodziłem do namiotu kadry żeńskiej, gdzie się wszyscy schodzili i opowiadałem bajki. Tak się składało, że siadałem zawsze na pryczy Gajki i brałem ją za warkocz, to była jedyna pieszczota, na jaką sobie pozwalałem, i opowiadałem wszystkim, a tak naprawdę Gajce. I tak się to ciągnęło" - opowiadał Kuroń.
"Jest coś takiego między ludźmi, że jak się zaczyna miłość, to przylatuje anioł, którego nikt nie widzi na świecie oprócz tych, którzy się kochają. Ja czułem tego anioła, ale nie miałem odwagi powiedzieć, że to tak. Więc się broniłem, jak mogłem. I jedyna pieszczota, to było to branie za warkocz. Nie wiem, czy jak się kogoś bierze za warkocz, to on to czuje, czy nie. Gajka czuła, ale może nie przez warkocz, tylko inaczej" - dodawał.
Jak pisze Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, Kuroń bronił się przed tą miłością, bo Grażyna była bardzo młoda. Czuł, że między Gajką a nim jest przepaść: "Jakoś wcześniej zacząłem żyć i byłem już stary, cyniczny i bałem się tego. I zrozumiałem, że nie mogę uwodzić małej dziewczynki".
Nie tylko on tak czuł. Działać postanowił wychowawca w zastępie Gajki - Staszek Czubaty, Sasza. "- Co ty robisz? Zawracasz dziewczynie w głowie, siadasz przy niej, wszyscy są zazdrośni, bierzesz ją za warkocz, bajki jej opowiadasz. No zastanów się, co ty robisz. - Towarzysze - odparł Jacek - macie rację. Kłopot polega na tym, że ja ją kocham. A więc powiedziałem. Wszyscy na mnie popatrzyli. Pamiętam ten namiot, tę świeczkę, tę noc nad Zalewem Wolińskim - i Sasza Czubaty, nasz sekretarzyk powiada: - Co ty za głupstwa jakieś wygadujesz? Co ty, dziecko jesteś? - Trudno, siła wyższa i skrzypce, ja ją kocham".
"Wróciliśmy tacy szczęśliwi"
Obóz miał mieć dwa turnusy. Lipcowy i sierpniowy. Gajka oświadczyła, że na sierpień nie zostaje, bo nie może. W obliczu nieuchronnego rozstania, między młodymi doszło do rozstrzygającej rozmowy. Wtedy wyznali sobie miłość. Tak ją relacjonował Kuroń: "Ja ją trzymałem za warkocz i z nią rozmawiałem. Mówiłem: - Dlaczego nie możesz, przedtem powiedziałaś, że możesz. Powiedz, dlaczego? Ona na mnie popatrzyła i powiedziała: - Chcesz naprawdę, żebym ci powiedziała, dlaczego? Bo ciebie kocham i nie mam żadnych szans, więc nie chcę tu zostać. Wtedy już nie wytrzymałem i powiedziałem, że ja też. (...) Wróciliśmy tacy szczęśliwi. Ona powiedziała: - Zostaję".
"Moja dziewczynka uznała, że to jest opoka i na tej opoce zbuduje kościół swój. Mała dziewczynka, która wierzyła w każde moje słowo. I kiedy tu powiedziałem, że ona mnie stworzyła, to właśnie dlatego, że kiedy ona powiedziała 'tak', to zrozumiałem, że nasze słowo jest 'tak, tak', 'nie, nie', a co do reszty - od diabła jest".
Problem jednak polegał na tym, że na Jacka w Warszawie czekała Hanka, jego dziewczyna, studentka architektury, do której kiedy się rozczulał, mawiał: "Kocham cię prawie tak jak partię". Dlatego zrezygnował z Gajki. "Wytrzymałem w ten sposób rok, przez który strasznie znielubiłem zupełnie niewinnego człowieka - Hankę. I to była moja lekcja miłości: niczego nie można jej nakazać, każdy przymus kończy się bardzo źle dla człowieka, dla którego się przymuszamy".
Następnego lata pojechał na kolejny obóz walterowski. Była na nim Gajka. Jacek zrozumiał, że dłużej nie wytrzyma: "Zdecydowałem się ją poprosić, żeby została ze mną, gdyż postanowiłem rzucić Hankę. Ona się wahała, wahała, aż wreszcie podjęła decyzję. Wróciliśmy z obozu i zacząłem się z Gajką spotykać".
"Co taki zachrypnięty buldożer robi z taką delikatną kobietą?"
Na randki chodzili do Świtezianki na Marszałkowskiej. Siadywali przy herbacie, może przy ciastku, ale na pewno nie przy wódce, bo Gajka nie piła, ani nie paliła, ale znosiła to, że Jacek pali. Ślub odbył się w 1959 r. Gajka miała 19 lat, była rok po maturze i po pierwszym roku studiów na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Za namową Jacka rzuciła je i zaczęła studiować psychologię. On miał 25 lat. Mężem i żoną zostali w Urzędzie Stanu Cywilnego przy ul. Cegłowskiej na Bielanach. Andrzej Kuroń wspomina w "Gajce i Jacku Kuroniach": - Po ślubie poszliśmy na kawę, wśród przyjaciół i znajomych. Potem w domu u Boruckich było spotkanie rodzinne. A jeszcze później impreza w Głównej Kwaterze Harcerstwa przy ul. Konopnickiej 6, przy Teatrze Buffo. Piętro wyżej były tańce. Bal trwał do rana. To był nasz ślub, nasza walterowska para. Potem urodził się Maciek.
Za co Gajka kochała Jacka? "Na pierwszy rzut oka trudno odgadnąć. Był niechlujny. Po domu chodził w slipach, gości czasami krępowało, kiedy się rozsiadł w tych slipach w fotelu. Trzeba mu było przypominać, że ma się ubrać, zmienić skarpetki, nie mlaskać przy jedzeniu. Koszulę miał zawsze rozchełstaną. Spodnie rozepchane. Buty rozdeptane. Nigdy nie nosił garnituru. Łysiał. Zęby miał pożółkłe od mocnej herbaty. Nawet Kazimierz Brandys dziwił się w 'Miesiącach': 'Co taki zachrypnięty buldożer robi z taką delikatną kobietą?'" - czytamy w "Gajce i Jacku Kuroniach".
"Nie miała w szafie modnych ciuchów, ale zawsze była zadbana. Rzucała czar. Miała w sobie spokój i ciepło, jakąś taką indiańską moc. Ludzie do niej lgnęli, czuli się przy niej bezpiecznie" - to z kolei charakterystyka Gajki. Jak pisze Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, Kuronia wciąż nie było w domu. Zawsze miał ważniejsze sprawy: najpierw partia, harcerstwo, potem wiece, protesty, dyskusje, przyjaciele, więzienie, areszty, sprawa. Ich syn Maciek przytaczał taki epizod z dzieciństwa: "Jako ośmioletni chłopak poszedłem razem z matką do jednego z salonów opozycyjnych. Na kanapie siedziały dwie ciotki rewolucji i na mój widok zaczęły szeptać. Nagle jedna z nich zdziwiona wykrzyknęła: 'Tak?! To syn Kuronia i Modzelewskiego?!?'".
Na zdjęciu: Gaja z rodzicami.
"Bez niej był bezradny"
Zdaniem Jana Lityńskiego Kuroń był z Gajką organicznie związany, był od niej zależny. Ona mu zapewniała komfort istnienia, komfort działania, komfort bycia. Bez niej był bezradny. Nie w stosunkach z ludźmi, tylko w codziennym normalnym życiu. To Gajka zajmowała się gotowaniem, praniem, prasowaniem, zakupami, sprzątaniem.
To ona zarabiała na dom, bo Jacek nie miał pracy. Kłopoty z jej znalezieniem zaczęły się jeszcze przed publikacją "Listu do Partii" i trwały nieprzerwanie do 1989 r. (w 1968 r. brał czynny udział w organizowaniu protestów przeciw zdjęciu "Dziadów", a następnie w wiecu protestacyjnym przeciw relegowaniu z uczelni studentów Adama Michnika i Henryka Szlajfera, stając się w ten sposób "inspiratorem" wydarzeń marcowych. Od 1977 r. w redakcji nielegalnego kwartalnika "Krytyka". Od 1978 r. członek wywrotowego Towarzystwa Kursów Naukowych, 1977-1978 wykładowca Uniwersytetu Latającego. W lipcu i sierpniu 1980 r. współorganizator sieci informacji o ruchu strajkowym, od września 1980 r. doradca NSZZ "Solidarność", współautor strategii działania związku. Internowany 13 grudnia 1981 r., w 1982 r. aresztowany pod zarzutem próby obalenia ustroju...).
"Codziennie o godz. 8 rano oprócz niedziel Gaja wychodziła z domu i szła na przystanek. Tramwajem jechała na Pragę, gdzie pracowała w przychodni zawodowo-pedagogicznej. Dostała tę pracę cudem. Po studiach psychologicznych chciała zostać na uczelni, robić doktorat, miała jednak jedną wadę - była żoną Kuronia. SB nie zapomniała o konotacjach rodzinnych pani psycholog, nasyłała na nią regularnie kontrole NIK-u. W dokumentacji powadzonej przez Gaję trudno byłoby znaleźć luki. W efekcie pozytywne oceny wystawiane przez regularne kontrole NIK-u doprowadziły do tego, że Gajka stała się nauczycielem mianowanym, którego można wyrzucić z pracy wyłącznie dyscyplinarnie, za rażące uchybienia" - czytamy w "Gajce i Jacku Kuroniach".
Jacek był lekkoduchem, chyba nawet nie wiedział, ile co kosztuje, na co starcza. Poza tym nie dość, że nie zarabiał, to jeszcze... szastał pieniędzmi. Jak pisze Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, nałogowo jeździł taksówkami, chociaż w domu brakowało na podstawowe potrzeby. Rozdawał każdemu, kto poprosił. Obcemu człowiekowi w knajpie zabrakło na rachunek? Proszę bardzo. Menel potrzebuje na piwo? Proszę. Znajomy chce pożyczyć? Widać potrzebuje, proszę.
"Do końca wyglądali tak, jakby wciąż przeżywali miesiąc miodowy"
Z 27 lat wspólnego życia, w sumie około 9 Jacek Kuroń spędził w więzieniu. Po raz pierwszy w 1965 r. - za "List do Partii", 3 lata, odsiedziane 2 lata i dwa miesiące. Drugie, w 1968 r., za Marzec - 3 i pół roku. Trzecie za "Solidarność" - 3 lata. Między więzieniami areszty - często na czterdzieści osiem godzin. W 1977 r. sankcja na trzy miesiące. Plus wojsko, kilka miesięcy zamiast aresztu. Jak pisze Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, między Jackiem a Gajką zawsze było coś, co ludzie zazwyczaj czują do siebie na początku, a potem gdzieś gubią. Zakochanie, czułość, fascynacja? Oni do końca wyglądali tak, jakby wciąż przeżywali miesiąc miodowy. Brat Jacka, Andrzej, jeszcze z czasów harcerstwa walterowskiego nazywany przez wszystkich znajomych Felkiem, ma na ten temat własną teorię. Gajka i Jacek, według niego, nie mieli kiedy się sobą znudzić - był wciąż albo przed albo po zamknięciu. W dodatku kiedy akurat nie siedział, też z rzadka bywał w domu. A kiedy już był, to nie sam, bo zawsze ktoś przychodził.
Seweryn Blumsztajn, jeden z najbliższych przyjaciół Jacka i Gajki od czasów walterowskich wspomina w "Gajce i Jacku Kuroniach": - Patrząc na tę historię z perspektywy Gajki, pamiętam więcej momentów, w których Jacka nie było, niż kiedy był. A nawet jak był, wówczas jego życie nabierało takiego tempa, że oni nie mieli czasu dla siebie.
"Za murami myśli o Gajce stawały się obsesyjne"
Jak wspomina Ludwika Wujec, Kuroń odwoływał się do żony jak do autorytetu. Miał potrzebę podzielenia się z nią wszystkimi swoimi przemyśleniami politycznymi, filozoficznymi. Jednak to nie był komunikat jednostronny, bo ona mu odpowiadała. Przez całe swoje wspólne życie wiedli dyskurs.
Kiedy był w więzieniu Gajka "potężniała" - miłość do niej i ból z powodu rozłąki potężniał, za murami myśli o Gajce stawały się obsesyjne. "Właściwie wtedy w więzieniu uświadomiłem sobie dokładnie, jak bardzo cały jestem w niej. Na przykład, kiedy myję zęby w poprzek i przypominam sobie, że to ona mnie tego nauczyła. (...) Mam sobie coś za złe i słyszę jej głos: 'Jacuś, tak nie wolno'. Piorę skarpetki i przypominam sobie, jak Gajka mówiła, że trzeba płukać w trzech wodach. Gimnastykuję się i myślę sobie: 'No, będę dla niej wyglądał wspaniale'. I przychodzi wtedy nagle taka tęsknota, kiedy czuje się, że Gajka jest i że jej nie ma".
18 kwietnia 1965 r. tak pisze do niej z więzienia: "Myślałem sporo na temat naszego życia i doszedłem do bardzo dziwnych wniosków. Mianowicie sądzę, że tak, jak jest, to jest bardzo dobrze. Pomyśl, mijają lata - już 8 lat, to, co było między nami, jest coraz większe, silniejsze, piękniejsze. Nie myśl, że to nasze szczęście wiąże się z rozstaniami i dlatego więzienie traktuję jako coś pozytywnego. Sądzę, że trwałość i wartość tego, co jest między dwojgiem ludzi, zależy od treści ich życia. To wielki los na loterii codzienności, że spotkałem takiego człowieka jak Ty i że idziemy razem - jestem cholernie szczęśliwy. Aż moi koledzy w celi (czy jak się tu mówi 'pod celą') dziwią się, czemu jestem taki pogodny i zadowolony".
"Zostałaś stworzona na żonę kryminalisty"
"Zostałaś stworzona na żonę kryminalisty" - gratulował Gai Jacek w jednym z listów. Jak opisuje Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, na widzenia Gajka zakładała spódnicę z dużymi kieszeniami. Na to zakładała drugą spódnicę, z dziurami. W dogodnym momencie wyciągała przez dziurę z kieszeni listy i papierosy i podawała pod stołem Jackowi. Jeżeli widzenie było w pomieszczeniu, w którym mogli obok siebie siedzieć. Bo jeśli były w "tramwaju", długim pomieszczeniu, gdzie na jednym końcu był on, a na drugim ona, listów nie było jak podać.
Te drugie widzenia, w "tramwaju", trwające dwadzieścia minut, bo tylko tyle było wolno, na które Gajka jeździła czasami przez pół Polski, Jacek wspominał bardzo boleśnie: "Patrzyliśmy na siebie. Coś mówiliśmy, ale nie pamiętam, co. Kiedy ogłaszali koniec, zawsze przypominałem sobie to, czego nie powiedziałem, co powinienem jej powiedzieć. Potem dochodziłem do wniosku, że bardzo źle wyszło to, co powiedziałem, bo nie powiedziałem, jak trzeba. A to jeszcze ze względu na to, że oni słuchają, a coś trzeba jeszcze przekazać, jakimś kodem".
Wkrótce także Gaja trafiła za kraty. Pierwszy i ostatni raz zamknęli ją 15 grudnia 1981 r., dwa dni po tym jak internowany został Jacek i jej syn Maciek. Była już wtedy chora. Męczyły ją krwotoki, niezidentyfikowane bliżej dolegliwości kobiece. W internacie wszystko wróciło. Na wiosnę 1982 r. została zwolniona ze względu na stan zdrowia.
"Ten kaszel Doktorowi bardzo się nie spodobał"
Wyszła i od razu odżyła. Pojechała na widzenie na Białołękę do męża i syna. Wszyscy zauważyli, że tego dnia, kiedy szła na pierwsze od pół roku spotkanie z nimi, wyglądała niezwykle. Opalona, pełna życia, szczęśliwa - pisze Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin. Okaz zdrowia. "Pełna seksu" - pisał we wspomnieniach Jacek. Maciej Kuroń na swojej stronie internetowej wspominał: "Odwiedziła mnie i Ojca w Białołęce, i chociaż wiedzieliśmy, że nie zwalnia się z internowania z powodu grypy, to zmylił nas jej wygląd, tak pięknie i kwitnąco wyglądała".
Poszła na badania do szpitala ginekologicznego na Solcu w Warszawie, gdzie stwierdzili, że krwawi z powodu mięśniaka i zalecili niezwłocznie go usunąć. - Jednak w naszym gronie był taki nawyk, żeby wszystkie poważniejsze diagnozy konsultować z "lecznicą antyrządową", jak mówiła Halina Mikołajska, znana aktorka opozycjonistka, czyli u Marka Edelmana w Łodzi - opowiada w "Gajce i Jacku Kuroniach" Paula Sawicka. Edelman był ordynatorem oddziału intensywnej terapii w szpitalu im. Pirogowa w Łodzi. Miał przyjaciół wśród najlepszych specjalistów niemal z każdej dziedziny medycznej. Dlatego Gajkę, która pojechała na konsultacje do Łodzi, przebadała wybitna specjalistka w dziedzinie ginekologii. Paula Sawicka: - Orzekła, że sprawa nie jest taka poważna i że operacji nie trzeba robić. Zapanowała wielka radość. Gaja i Edelman z tej radości postanowili pojechać na obiad. Właśnie wsiadali do taksówki, kiedy Gaja zakasłała. I ten kaszel Doktorowi bardzo się nie spodobał. Powiedział: "A, to jeszcze zrobimy zdjęcie", i
zawrócili do szpitala.
Z jej płuc prawie nic nie zostało. Edelman wiedział już, że to koniec
Kiedy Edelman zobaczył rentgen płuc Gajki, zamarł, bo przeraził się tym, co zobaczył. Z płuc prawie nic nie zostało. Wiedział, że to koniec. Zatrzymał ją w szpitalu, nie pozwolił wrócić do Warszawy nawet po walizkę - relacjonuje Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin.
Był 6 czerwca 1982 r. Zadanie, które postawił sobie Edelman, nie polegało już na tym, żeby Gajkę wyleczyć, tylko na tym, żeby jak najdłużej utrzymać ją przy życiu. Jak najdłużej, czyli do momentu aż Jacek wyjdzie z więzienia. A w Jacku, choć w zamknięciu na Białołęce wiedział tylko tyle, że Gajka pojechała na badania, zaczął narastać natrętny strach: "Czułem, że nadchodzi jakieś wielkie zło. Byłem cały w dygocie, wbrew logice, wbrew rozsądkowi". Przypomniał sobie, że kiedy Gajka rodziła Maciusia, on w domu zwijał się z bólu. A teraz czuł, że umiera. W celi robiło się coraz bardziej duszno.
To rak? "Nie, gorzej"
Gaja, Łódź, 15 czerwca 1982 r.: "Pewnie jutro biegłabym na dodatkowe widzenie do Białołęki, a tu prątki Kocha albo inne niezidentyfikowane jeszcze wirusy zastawiły drogi, barykady, zasieki. Wszystko odbyło się nadzwyczaj szybko i ku swojemu zaskoczeniu wylądowałam na łóżku szpitalnym z kroplówką w żyle i jutro będzie już tydzień. (...) Marka zaniepokoił mój kaszel i dla spokoju własnego sumienia wstawił mnie pod RTG. (...) Nagle się zakotłowało, lekarka-radiolog uznała, że zdjęcie popsute, zrobiono następne, a potem jeszcze dwa i nie było dla mnie ratunku. Mam obustronne zapalenie płuc z zaciekami na całych płatach, ze zrostami (pewnie trwające już trzy, cztery miesiące) na tle infekcji gruźliczej bądź wirusowej. (...) Teraz rozumiem, że ta słabość, z którą walczyłam i której nie mogłam zaakceptować w Darłówku (a zaczęło się od transportu Gołdap-Darłówek), to było choróbsko, którego tamtejszy lekarz nie leczył, bo nie raczył wziąć słuchawek do ręki, mimo że sama mu mówiłam, że czuję się jak podczas zapalenia
płuc. Teraz będę musiała leżeć około pół roku, może uda się przepleść pobyt w szpitalu wyjazdem na wieś bądź sanatorium. Jedno jest pewne, na to się nie umiera. Więc się nie zamartwiaj" - pisała do męża.
Było inaczej - bakteria Klebsiella pożerała jej płuca. Zanim Edelman nabrał pewności, że powodem fatalnego stanu płuc Gai jest Klebsiella, wykonywał jej dziesiątki rozmazów, zdjęć, konsultował ją z dziesiątkami specjalistów z Polski i z zagranicy. Profesor z jednej z najlepszych w ówczesnej Europie klinik leczenia chorób płuc we Włoszech kiedy obejrzał zdjęcie rentgenowskie Gai, zapytał, kiedy pacjentka umarła...
Jacka przerażał rak. Jego matka zmarła na nowotwór wątroby. Wcześniej na nowotwór umierała długo najlepsza przyjaciółka Gajki Wanda. Jan Kelus, działacz polityczny, który wychodził już z Białołęki na wolność, obiecał, że pojedzie do Łodzi, dowie się wszystkiego i przyśle gryps. Wkrótce nadeszła od niego wiadomość. "Przeprowadził z Gajką wywiad, z którego wynikało, że nie robiono jej żadnych badań, które przeprowadza się, kiedy jest podejrzenie raka. Bardzo chciałem w to wierzyć". A Marek Edelman powie jakiś czas później dopytującej się, czy to rak, Pauli Sawickiej: "Nie, gorzej".
Edelman nie powiedział Gajce ani Jackowi, że choroba jest śmiertelna
Edelman wierzył, że człowiek umiera razem z nadzieją. Miał własną filozofię umierania. "Na czym to polega? Żeby człowiek pozostał człowiekiem, nie cierpiał, miał nadzieję, bo bez tego nie sposób żyć. Od 6 czerwca do 23 listopada niczym innym tylko tym się zajmowałem". Dlatego nie powiedział Gajce, że cierpi na śmiertelną chorobę, że umiera. Że on nie zna sposobu, żeby ją uratować. Nie usłyszał tego ani nie przeczytał w liście od Edelmana także Jacek. Doktor wysłał mu gryps, w którym napisał, że nie ma czego się bać. Wprawdzie nie ma jeszcze diagnozy, ale pewne jest, że leczenie przebiegnie pomyślnie. Kuroń zapisał we wspomnieniach, że gryps od Edelmana trochę go uspokoił.
Anna Borucka w "Gajce i Jacku Kuroniach": - Można mieć do niego żal, że utrzymując prawdę w tajemnicy, nie dał niektórym bliskim możliwości pożegnania się z Gają. Jej nie dał możliwości pożegnania się z życiem. Tak się nie robi. Jednak z drugiej strony trzeba go zrozumieć. Chciał jak najlepiej. A jego doświadczenia wyniesione z wojny, z getta, doświadczenia śmierci i walki w getcie umocniły w nim przekonanie, że ludzie muszą mieć nadzieję do końca. Że nie ma nic gorszego niż umieranie bez nadziei. Dlatego wybrał taką drogę.
To wtedy gen. Czesław Kiszczak złożył Kuroniowi propozycję: zasugerował Jackowi, że gdyby chcieli z żoną jechać za granicę na leczenie, on im to ułatwi. Z góry było wiadomo, że paszporty będą w jedną stronę.
"Kiedy Ciebie boli, bo kiedy cierpisz, to ja chromolę ojczyznę, wszystkie idee"
Jacek Kiszczakowi odpisał bez wahania: "Jeżeli trzeba ratować Gajkę, zrobię wszystko". Paula Sawicka w "Gajce i Jacku Kuroniach": - Ewa zadzwoniła do Łodzi powiedzieć jej o tym. Widziałam, jak Gajka wróciła od telefonu rozpromieniona, szczęśliwa. To był chyba jedyny raz w życiu, kiedy ona została postawiona na pierwszym miejscu, przed sprawą.
W grypsie do Gajki Jacek napisał: "Bo kiedy Ciebie boli, bo kiedy cierpisz, to ja chromolę ojczyznę, wszystkie idee. (...) No i co ja mam zrobić do cholery? Podpisałbym współpracę z SB, ale wtedy Tobie bym zrobił krzywdę. Może byś mnie nawet wyrzuciła. Dziewczyny wolą ułanów niż księgowych..."
Gajka zapytała Edelmana, czy za granicą będzie lepiej leczona. Odpowiedział jej, że nie i że u niego ma najlepsze możliwe warunki. Dodał jednak, że jest klinika we Włoszech, w której można leczyć klepsiellowe zapalenie płuc i że jeśli chce, to właśnie tam może pojechać. Gaja odpowiedziała: "To my nie pojedziemy". Jackowi odpisała: "Mój kochany wariacie, plany podróży nie podobają mi się wcale. Zmiana klimatu zresztą niewskazana. W Kruczym Borku będzie akurat".
Tego listu już nie przeczytała
Gaja do Jacka, 8 listopada, 1982 r.: "Jacku mój jedyny, całuję Twoje najukochańsze na świecie oczy, uśmiecham się do Ciebie. Nic się o mnie nie martw, powoli, powoli zdrowieję i - zaręczam - kiedy będziemy mogli być razem, będę już zupełnie zdrowa. Może zostaną drobne felery, jak niemożność chodzenia po górach, zabawy w narty czy w ogóle większy wysiłek - ale tym będziemy się martwić, kiedy przyjdzie stosowna pora, w żadnym wypadku na zapas. (...) Im dłużej jesteśmy razem, Jacku, tym intensywniej odbieram szczęście naszej wspólnoty, tym większy lęk, żeby nie zmarnować, nie uronić ani chwili, nie rozminąć się. Pomogło nam w tym życie, los, jaki sobie wybraliśmy; dzięki obłędnemu tempu, ciągłym rozstaniom czy zagrożeniom rozstaniem każda chwila wspólna nabrała znaczenia, sensu, barwy. I czekamy na siebie pewni, że będzie jeszcze piękniej, jeszcze intensywniej, jeszcze bezpieczniej".
Jacek do Gai, 21 listopada 1982: "Ale przede wszystkim, to Ciebie kocham. Tego nie sposób opisać ani nawet nazwać, to jest ze mną w każdym momencie, w każdym oddechu i wtedy, kiedy robi się mroczno, bo bywa mroczno, i wtedy, a nawet przede wszystkim wtedy, kiedy słonecznie. Bo dzięki Tobie słońce tu świeci także w pochmurne dni. Pa - Ja". Tego listu Gaja już jednak nie przeczytała.
"Potem wszystko przestało mnie boleć. I to była godzina, w której moja Gajka umarła"
Przez całą chorobę żony Jacek siedział w więzieniu. Aż przyszedł ostatni dzień przed jej śmiercią. "- Panie Kuroń, pojedzie pan do żony do szpitala. Ja nic, pogodny byłem. - Tylko niech pan się nie niepokoi, nic poważnego. Doktor, który się nią opiekuje, powiedział, żeby się pan zobaczył z żoną, bo to dobrze zrobi na skutki leczenia" - usłyszał. Nie wiedział, że będzie musiał się pożegnać z Gają. Jak pisze Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin, po korytarzu biegł jak na skrzydłach. Myślał, że jej gorszy stan to fortel użyty przez przyjaciół, by mu ułatwić spotkanie z żoną. Szedł szczęśliwy, rozpromieniony.
Do chwili, kiedy zobaczył Maćka. "Zamachałem do niego, ale mój syn mnie nie widział. Płakał. A mnie, kiedy to zrozumiałem, świat zaczął się rozsypywać, rozlatywał się porządek rzeczy. (...) Z gabinetu wypadł Marek i wciągnął mnie do środka. Powiedział: - Jacek... zaraz ci coś powiem. Wiedziałem, co musi mi powiedzieć. Przyjąłem z jego ręki butelkę whisky, odkręciłem i wypiłem duży łyk. - Ona umrze, Jacek...".
Gajka była podłączona do aparatu tlenowego. Ciężko jej było mówić, ale była pogodna. Rozmawiali o trzytygodniowej córeczce Pauli i Mirka. Jacka dusiła bezsilność. Dlaczego rozmawiamy o innych? Myślał: "Przecież wszystko, co robiłem w życiu, robiłem dla niej. Więzienia, 'Solidarność' - też dla niej. Komu mam to teraz dać. I po co mi to. Niepotrzebne wszystko". Nie pozwolili mu spędzić nocy w szpitalu. Obstawa zabrała go do łódzkiego więzienia. Chodził w kółko po celi. Złodzieje w celi go pocieszali. Kiedy posnęli, Jacek też się położył, ale nie spał. "Leżałem na koju i modliłem się. Czułem, jak ciężko Gajce oddychać, i prosiłem Pana Boga, żebym mógł oddychać za nią. I Bóg mnie wysłuchał. Czułem to, starałem się łapać jak najwięcej powietrza, ale było coraz gorzej i gorzej. A potem wszystko przestało mnie boleć. I to była godzina, w której moja Gajka umarła".
"Długo czekałem, aż wreszcie zawołali mnie na górę. Siedzieli tam moi BOR-owcy, parzyli herbatę, a kiedy jeden z nich postawił szklankę i dla mnie, to zrozumiałem. - Ona umarła? - Tak, umarła. Stałem tam przed nimi i płakałem. A potem zwolnili mnie - dali przepustkę na dwa tygodnie".
"Zapijał się tak, jakby świadomie dążył do śmierci"
Potem nadeszła czarna rozpacz. Ludwika Wujec: - On po prostu nie wiedział, jak teraz ma żyć. Szalał, rozpaczał i pił. Danuta Brukwicka: - Ta rozpacz, ten alkohol. To było straszne. Widzę jeszcze te obrazy z Żoliborza... Nie jestem w stanie tego wspominać. Henryk Wujec: - Zapijał się tak, jakby świadomie dążył do śmierci. Tak dużo pił, palił, jakby chciał zejść z tego świata.
Kobiety. Przyjaciele nie potrafią zliczyć, ile ich było. Bywało z nimi dramatycznie, jak z tą, którą na Mickiewicza przyszła odbić z rąk Jacka... jej partnerka. Na ścianach zostały po tej wizycie ślady krwi Jacka, a w wazonach setki połamanych kwiatów, które stały w domu, nie wiadomo skąd. "Samotny w pustym domu, zakochany śmiertelnie w dziewczynie, której nie ma wśród żywych, przyciągałem samą swoją obecnością najwspanialsze samotne. Krzywdziłem je, skoro zawsze nad ranem odchodziłem rozmawiać z Gają i później włóczyłem się po mieście, bo nie lubiłem wspólnych śniadań z kobietą, która nie była nią" - wspominał.
Jacek przeżył po śmierci Gajki jeszcze dwadzieścia dwa lata. Ożenił się po raz drugi. Miłość do Gajki była jednak w nim do ostatnich dni ciągle żywa. "Zawsze myślałem, że człowiek może zbudować w życiu tylko jedną miłość. A potem Gaja umarła i długo byłem sam. Teraz już nie jestem sam i zadaję sobie pytanie, czy zdradzam moją pierwszą miłość. Czy zdradzam drugą?" - pisał w książce "Spoko! Czyli kwadratura koła". Kiedy leżał, chory wspominał ich wspólne chwile. Przed śmiercią powtarzał jej imię.
Na zdjęciu Jacek Kuroń na pogrzebie żony Grażyny (został wypuszczony jedynie na jej pogrzeb).
Fragmenty książki "Gajka i Jacek Kuroniowie" Katarzyny Skrzydłowskiej-Kalukin publikujemy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czerwone i Czarne.
(js)