Polska"Najbardziej druzgocący jest widok dziecięcych zwłok"

"Najbardziej druzgocący jest widok dziecięcych zwłok"

Liczba ofiar trzęsienia ziemi w Turcji rośnie. Ratownicy wciąż pracują na miejscu zdarzenia, w nadziei, że uda się uratować życie kolejnych osób. "Najbardziej druzgocący jest widok dziecięcych zwłok" - mówił w rozmowie z Wirtualną Polską mł. bryg. Sławomir Wojta, ratownik Małopolskiej Grupy Poszukiwawczo - Ratowniczej Państwowej Straży Pożarnej. Nasz rozmówca brał udział m.in. w akcji ratowniczej po trzęsieniu ziemi w Iranie (2003r.) i na Haiti (2010 r.).

26.10.2011 | aktual.: 08.11.2011 12:28

WP:

Anna Korzec: Jak działa system reagowania na takie tragiczne wydarzenia, jak to w Turcji?

- Mł. bryg. Sławomir Wojta: Polska Ciężka Grupa Poszukiwawczo-Ratownicza Państwowej Straży Pożarnej USAR POLAND jest częścią międzynarodowej struktury INSARAG (która funkcjonuje w ramach Organizacji Narodów Zjednoczonych)
, dzięki czemu informacja o tego typu zdarzeniach dociera do nas bardzo szybko. Zbieraniem takich danych zajmuje się głównie Krajowe Centrum Koordynacji i Ratownictwa Państwowej Straży Pożarnej. Jeśli na szczeblu centralnym - Komendy Głównej PSP, która działa w oparciu o zgodę premiera i ministra spraw wewnętrznych i administracji - zapadnie decyzja, że polskie służby powinny być w gotowości do wyjazdu, ta informacja przekazywana jest do lokalnych jednostek. W skład polskiej grupy USAR POLAND wchodzą ratownicy z Nowego Sącza, Poznania, Łodzi, Gdańska i Warszawy.

WP:

Ile czasu potrzebuje jednostka, aby przygotować się do wyjazdu?

- Około trzech godzin. Sprzęt, którego potrzebujemy do przeprowadzenia akcji, jest zgromadzony na samochodach i naszych magazynach. Na wypadek takich nagłych sytuacji, w naszych biurach przygotowana jest też aktualna dokumentacja - sprzętu, poszczególnych ratowników, pracujących z nami psów. Po otrzymaniu informacji o wyjeździe uruchamiamy procedury oraz jeszcze raz sprawdzamy sprzęt i dokumentację. Decydujemy też, czy potrzebujemy jeszcze jakiegoś dodatkowego ekwipunku.

WP: Czy to przygotowanie obejmuje też zapoznanie się ze specyfiką regionu, do którego państwo wyjeżdżacie, i z obcą kulturą, z którą przyjdzie się państwu zetknąć?

- Tak. Przegląd sprzętu to tylko część ogólnych przygotowań. W naszych zespołach pracują też osoby, które zajmują się zbieraniem niezbędnych informacji, tzw. „rozpoznaniem” tego, co się wydarzyło. Te osoby określają charakter zniszczeń, specyfikę danego regionu; dokonują też wstępnej oceny czasu pracy na miejscu zdarzenia. Przed wylotem przechodzimy też krótką odprawę, podczas której przekazywane są nam informacje na temat kultury i społeczeństwa na terenie, gdzie będziemy pracować.

WP:

Co robicie państwo po przylocie na miejsce zdarzenia?

- W porozumieniu z międzynarodowym sztabem wybieramy rejony, gdzie będziemy działać. Po dotarciu na wyznaczone miejsce, oceniamy, w którym z zawalonych budynków może znajdować się najwięcej osób. Każdy z nich oceniamy też pod kątem bezpieczeństwa naszej pracy. Zawsze w pierwszej kolejności przeczesujemy domy i hotele - czyli miejsca, gdzie istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że mogą tam być uwięzione żywe osoby. Później dzielimy dany teren na mniejsze sektory, które trzeba zbadać. Sprawdzamy też informacje rodzin, które często wskazują miejsca, gdzie ostatni raz miały kontakt z żywą osobą. Tam wprowadza się psy ratownicze, które bardzo szybko lokalizują punkt, gdzie może przebywać żywy człowiek. Nasze psy potrzebują średnio 20 min na przeczesanie powierzchni tysiąca metrów kwadratowych. Jeżeli mamy problem z dokładną lokalizacją żywej osoby, korzystamy ze sprzętu elektronicznego - geofonów lub kamer wziernikowych. Dzięki nim można precyzyjnie ustalić miejsce, gdzie przebywa dany człowiek. Możemy z dużą
dokładnością określić pozycję ofiary, wizualnie rozpoznać jej stan, a także nawiązać z nią kontakt.. Skupiamy się przede wszystkim na poszukiwaniach żywych osób. Jeśli znajdujemy ciało, nawet nie zatrzymujemy się w takim miejscu, bo wiemy, że wtedy tracimy cenny czas, w którym moglibyśmy dotrzeć do żywych osób. Przykre są też sytuacje, kiedy udaje nam się zlokalizować żywą osobę, jednak po dotarciu do niej okazuje się, że przybyliśmy za późno. W takiej sytuacji zwykle wydobywamy ciało, aby w ten minimalny sposób pomóc rodzinie ofiary. Jeśli wiąże się to jednak z podjęciem bardziej skomplikowanych działań, rezygnujemy - musimy przecież skupić się na poszukiwaniu żywych.

WP:

Jak wygląda miejsce, gdzie stacjonują ratownicy?

- Każda jednostka ma własną bazę operacyjną. Tam rozbijamy obozowisko, na terenie którego znajdują się namioty do spania; jest tam też miejsce, gdzie można zjeść posiłek, pomieszczenia socjalne takie jak toalety, natryski. Cały ten „obóz” przywozimy ze sobą do kraju, w którym wydarzyła się tragedia. Zgodnie z międzynarodowymi zaleceniami, mamy funkcjonować niezależnie od lokalnych władz. Przywozimy też własne zaplecze - agregaty prądotwórcze, stacje uzdatniania wody.

WP:

Co jest - pana zdaniem - najtrudniejsze w tej pracy?

- Najtrudniejsze dla ratownika jest oczekiwanie na przystąpienie do działania. Czasami zdarza się, że po przybyciu do danego kraju, pojawiają się problemy z transportem do przydzielonego nam miejsca. Zdarzało się też, że nie mogliśmy działać ze względu na incydenty, które zagrażały naszemu bezpieczeństwu, jak podczas zamieszek na Haiti. Wtedy nie mogliśmy pracować w nocy. I właśnie to ograniczenie w działaniu, świadomość, że nie możemy nic zrobić, aby ratować uwięzionych pod gruzami ludzi, jest najbardziej stresująca.

WP:

Myślałam, że najbardziej stresujący jest widok martwych ciał i ogromu ludzkiej tragedii...

- Oczywiście, takie obrazy też są mocno frustrujące. Większość z ratowników jest ojcami, dlatego najbardziej druzgocący jest dla nas widok dziecięcych zwłok i krzywdy, jaka dotyka dzieci przy tego typu tragediach. Trzeba jednak pamiętać, że na misje zagraniczne wyjeżdżają strażacy, którzy na co dzień pracują w trudnych warunkach, i w takich warunkach ratują też ludzkie życie. Misje zagraniczne trwają długo, ale sama sytuacja stresogenna niewiele różni się od tego, z czym obcujemy na co dzień. Poza tym, każdy członek zespołu przeszedł dokładną selekcję w zakresie określenia predyspozycji do pracy poza granicami kraju. Każdy z nas przeszedł też specjalne badania psychologiczne. Nie oznacza to, jednak, że jesteśmy wyzuci z emocji. Bardziej doświadczeni ratownicy starają się jednak przekuwać te emocje w działanie.

WP:

Jak długo można działać w stanie takiego napięcia?

- Zgodnie z międzynarodowymi standardami, grupa poszukiwawcza musi być przygotowana do prowadzenia ciągłych działań (czyli pracy 24 godziny na dobę) w czasie od 10 do 14 dni. W takim tempie Polacy pracowali po trzęsieniu ziemi w Turcji w 1999 roku - non stop przez pięć czy sześć dni. Oczywiście, w takiej sytuacji wprowadzany jest system zmian, rotacji ratowników - żaden człowiek nie wytrzymałby takiego trybu pracy. Jeśli chodzi o naszą kondycję psychiczną, to staramy radzić sobie w trudnych chwilach, dostajemy także wsparcie przyjaciół i towarzyszy, którzy razem z nami uczestniczą w przeprowadzeniu akcji. To naprawdę ogromna pomoc. W takich sytuacjach bardzo przydatna jest wiedza wyniesiona ze szkoleń z psychologiem, które odbywamy w Polsce. Dzięki temu podczas misji zagranicznych wiemy, jak reagować i wzajemnie pomagać sobie w momentach kryzysu.

WP:

Czy pamięta pan najbardziej radosny moment w pana pracy?

- Największą radością dla ratownika jest moment, w którym uda mu się wydobyć spod gruzów żywą osobę. Ważne jest dla nas także to, żeby zorganizować jej transport do szpitala, gdzie zostanie udzielona jej profesjonalna pomoc medyczna. Takie wydarzenie to dla wszystkich ratowników jest duży sukces, który dodaje energii i siły do dalszego działania. Pamiętam taką sytuację podczas akcji na Haiti. Wtedy zajęliśmy małą dziewczynką, która miała rozległe oparzenia całego ciała. Jej stan był krytyczny, jednak udało się nam przetransportować ją śmigłowcem do szpitala wojsk amerykańskich. Później z rodzicami trafiła do USA, gdzie udzielono jej zaawansowanej pomocy.

WP:

W jaki sposób porozumiewacie się państwo z lokalnymi mieszkańcami?

- Podstawowym językiem jest j. angielski, staramy się, aby posługiwało się nim jak najwięcej ratowników. Często korzystamy też z pomocy lokalnych władz. Współpracujemy także z pracownikami polskich ambasad i konsulatów. Jeśli wyjeżdżamy na misję w danym kraju, polskie ministerstwo spraw zagranicznych przesyła takim placówkom zalecenia wsparcia naszych działań, także przez zapewnienie pomocy tłumacza. Pojawiają się również wolontariusze z kraju dotkniętego katastrofą, którzy bezinteresownie wspierają działania zespołów zagranicznych, między innymi pracując jako tłumacze i przewodnicy.

WP:

Jak ratownicy radzą sobie z negatywnymi przeżyciami po powrocie do Polski?

- To kwestia indywidualna. Możemy skorzystać z systemu pomocy psychologicznej dla ratowników – bezpośrednio po powrocie organizowane są spotkania debriefingowe, w trakcie których możemy odreagować emocje i napięcie psychiczne. Te zajęcia są rozbudowywane w zależności od potrzeb. Jeśli ktoś bardziej przeżywa tragedię, otrzymuje jeszcze większy zakres pomocy. „Powrót do normalności” nie jest łatwy - jeszcze długo po powrocie człowiek znajduje się pod wpływem adrenaliny, która podczas akcji pomagała nam funkcjonować w stanie najwyższej gotowości. Wtedy nawet odpoczynek może być nieprzyjemny. Wielu z nas wraca bardzo szybko do pracy, niektórzy korzystają z urlopów, aby spędzić trochę czasu z rodziną. To właśnie rodzina jest elementem, który pozwala mi wrócić do równowagi.

Rozmawiała Anna Korzec, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Zobacz także
Komentarze (17)