Cztery lata po jej śmierci - "kiedy minister przeprosi?!"
Cztery lata po śmierci Barbary Blidy, byłej posłanki SLD i minister budownictwa, która popełniła samobójstwo, jej rodzina czeka na odpowiedź na pytanie: kto stał za jej śmiercią. Henryk Blida największy żal ma do ówczesnego ministra sprawiedliwości - Zbigniewa Ziobry i oczekuje od niego publicznych przeprosin. Wdowiec pytany o to, czy otrzymuje wsparcie od polityków SLD, mówi: - Żadnego wsparcia od polityków nie potrzebuję, ale, jeśli mam być szczery, to tylko pani Jolanta Kwaśniewska co rok w Barbórkę do mnie dzwoni. Politycy robili przez lata szum wokół naszej rodziny, bo w tej sposób łatwiej im zbić kapitał polityczny, wygrać kolejne wybory - podkreśla w wywiadzie dla Wirtualnej Polski. Zdradza też, czy zamierza zaangażować się w politykę.
WP: Agnieszka Niesłuchowska: Pojawiły się przecieki z końcowego raportu komisji śledczej, która zajmuje się sprawą śmierci pana żony. Konkluzje są takie, że gdyby nie PiS, który ślepo wierzył w „układ”, patologiczny mechanizm, pana żona żyłaby dziś. Co pan na to?
Henryk Blida: Za każdym systemem stoją ludzie. Agenci ABW, którzy przyszli do nas w dniu, w którym Basia popełniła samobójstwo, to pionki. Robili to, co im kazano. Z przeprowadzonego śledztwa wynika, że było zapotrzebowanie na wytropienie jakiegokolwiek „układu” – sztandarowego hasła PiS w wyborach. Zbigniew Ziobro robił wszystko, by znaleźć układ i zameldować o tym Jarosławowi Kaczyńskiemu.
WP: Do kogo ma pan największy żal?
- Zdecydowanie do Ziobry i oczekuję, że w końcu publicznie mnie przeprosi, powie jak było naprawdę, że o śledztwie wiedział wcześniej, bo się nim bardzo interesował, że z trybuny sejmowej ferował wyroki, które nie były poparte dowodami. Nawet po śmierci żony w aktach śledztwa nie ma nic, co wskazywałoby na jej rzekomą winę. To rasowy gracz, wytrawny polityk z wielkimi ambicjami, chciał się pokazać i przypodobać premierowi. Żona była członkiem SLD, a jednocześnie znaną, lubianą i cenioną na Śląsku osobą. Idealnie pasowała do "układu" PiS. Zdaję sobie jednak sprawę, że teraz, po tylu latach, nikt już Ziobrze nic nie udowodni i nie posadzi go na ławie oskarżonych. Sprawa się rozmyje i za kilka lat ludzie o niej zapomną.
WP: W wywiadzie dla Wirtualnej Polski poseł Wenderlich mówił, że pojawią się jeszcze w tej sprawie fakty, które wstrząsną Polską. Pan w to wierzy?
- Podchodzę do tego sceptycznie. Ostatnio w łódzkiej prokuraturze jest zastój - prokurator i ja czekamy na wyrok sądu w Katowicach, który rozpatruje nasze zażalenie na umorzenie kilku wątków w śledztwie.
WP: Cisza przed burzą?
- Może czekają na raport komisji śledczej. Nie wiem.
WP: Zwątpił pan w wymiar sprawiedliwości?
- Mam nadzieję, że za kilka lat, któryś ze śledczych, który został przez prokuraturę skrzywdzony, puści parę z ust. Opowie, co działo się w tej sprawie, kto pociągał za sznurki. Być może, gdy będzie już na emeryturze, wyjawi tajemnicę, napisze książkę. Teraz jest na to za wcześnie. Po takiej publikacji byłby spalony.
WP: W wyemitowanym niedawno fabularyzowanym filmie dokumentalnym „Wszystkie ręce umyte. Sprawa Barbary Blidy” forsowana była teoria, która niemal wykluczyła wersję o samobójstwie. Specjaliści tłumaczyli, że ułożenie broni było nienaturalne i może wskazywać, że do strzału doszło w wyniku szamotaniny. Dopuszcza pan taką wersję?
- To jest wersja pana Latkowskiego, ja się z nią nie zgadzam, ale faktycznie pytania zadane w filmie nie znajdują odpowiedzi w materiałach śledztwa. Reżyserzy filmu przyjmują pewien, muszę przyznać, logiczny tok rozumowania, ale wiem, że moja żona popełniła samobójstwo. Tuż po strzale wpadłem do łazienki i widziałam jak leży na podłodze. Nikogo więcej tam nie było. Funkcjonariuszka ABW, która miała jej pilnować siedziała na fotelu przed łazienką.
WP: Zeznania funkcjonariuszki były jednak inne. Twierdziła, że w momencie strzału była w łazience.
- Myślę, że może mieć luki w pamięci, podobnie jak funkcjonariusze, którzy byli razem ze mną w salonie. Zeznali, że nie słyszeli strzału, a przecież powinni. Są młodsi ode mnie, powinni mieć lepszy słuch. Pojawiają się rozbieżności, bo funkcjonariusze mimo wieloletniego doświadczenia w pracy w ABW nie byli przygotowani na taką sytuację, byli w szoku. To trochę dziwne, ale nie mnie oceniać ich kompetencje.
WP: Dlatego tuż po tragedii wykonywali po kilkaset połączeń w różne, dziwne miejsca? Chcieli zatrzeć jakieś ślady?
- Nie słyszałem tych telefonów, bo wyprosili mnie z domu i kazali czekać na karetkę przed bramą. Nie sądzę jednak, by ilość telefonów była dziełem przypadku. Nie wiedzieli jak się zachować, jaką podjąć decyzję, więc dzwonili do znajomych i przełożonych. Ktoś z zewnątrz coś im podpowiadał. By utrudnić dojście do tych osób, wydzwaniali w międzyczasie po różnych sklepach, solariach.
WP: W filmie została pokazana cała prawda o śmierci pana żony?
- Nie. Są rzeczy, których nie można było ujawnić, bo są tajne. Przedstawienie nowych faktów sprowadziłoby na autorów filmu kłopoty. Zresztą i tak zrobiła się awantura, bo Bogdan Święczkowski, były szef ABW i jego zastępca – Grzegorz Ocieczek domagali się przed emisją wycięcia fragmentów ze swoimi wypowiedziami. Cieszę się jednak, że w filmie pokazano związek pana Ocieczka z Barbarą Kmiecik, której zeznania miały obciążyć moją żonę. Roland Cybulski, który nadzorował stadninę w Chruszczobrodzie należącą do pani Kmiecik opowiadał, że Ocieczek często tam się pojawiał – jadł, pił, bawił się na jej koszt. Poza tym, przecież Ocieczek był ojcem chrzestnym syna Cybulskiego. To chyba o czymś świadczy. (Cybulski opowiadał w filmie, m.in., że Ocieczek na sprawie Kmiecikowej awansował z Prokuratury Rejonowej Katowice - Centrum na szefa Okręgowej, a potem do ABW – przyp. red.).
WP: Widywał pan Grzegorza Ocieczka w Chruszczobrodzie?
- Często bywaliśmy tam na grillu, ale nigdy go nie widziałem. Nie oznacza to jednak, że tam go nie było. Na imprezach u pani Kmiecik bawiło się wielu ludzi.
WP: Barbara Kmiecik zeznawała ostatnio przed komisją, ale przesłuchanie zostało utajnione. Dowiedział się pan o czym mówiła?
- Nie. Wiem tylko, że zeznawała przez pięć godzin. Jestem ciekawy, co powiedziała.
WP: Po wyjściu stwierdziła, że jej zeznania odnoszące się do pana żony "wcale nie były takie jednoznaczne". Wierzy pan w to?
- Pani Kmiecik jest sprytna i wie, co robi. Nie chce się przyznać, że obciążyła moją żonę, ale twierdzi, że zeznawała, bo straszono ją, że zamkną jej córkę i partnera. Nie wiem, co miała na myśli mówiąc, że jej zeznania nie były jednoznaczne, ale wiem jedno – gdy aresztowali ją po raz pierwszy nie było mowy, że moja żona brała jakieś łapówki. Dopiero po kolejnych przesłuchaniach pani Kmiecik, zaczęto wzywać na przesłuchania również moją żonę. Wiem, że Basia żadnej łapówki nigdy nie wzięła. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic.
WP: Może tajemnicami dzieliła się z przyjaciółką, za którą nadal podaje się pani Kmiecik?
- Moim zdaniem to była głębsza znajomość, ale nie przyjaźń. Moja żona pracowała cały czas w Warszawie i wracała co drugą sobotę do domu. Nie miała wiele czasu na spotkania z rodziną, a co dopiero z koleżankami.
WP: Jak zaczęła się wasza znajomość z Barbarą Kmiecik?
- Gdy moja żona była naczelnym inżynierem w Fabudzie a pani Kmiecik szefową firmy budowlanej. Wtedy nie znały się jednak bliżej. Firma pani Kmiecik była jedną z wielu, z którymi Fabud współpracował. Dopiero gdy żona została ministrem, pani Kmiecik przypomniała sobie o nas. Zaprosiła nas do siebie a potem my przyjęliśmy ją do siebie. Później bywaliśmy u niej na grillu w Chruszczobrodzie. Nie były to częste wizyty, bo żona była zapracowana. WP: Gdy teraz patrzy pan na tę znajomość z perspektywy czasu, myśli pan, że nawiązała z wami kontakt celowo?
- Myślę że tak, bo przypomniała sobie o nas dopiero, gdy żona została ministrem. Wcześniej, gdy Basia była mało znaną posłanką, kontaktu nie było. Na początku nikt z nas nie odczuwał, aby ta znajomość była z jej strony „interesowna”. Gdyby tak było, żona by jej nie kontynuowała.
WP: Kiedy zaczęły uwierać was wspólne wyjazdy, grille?
- Kiedyś byliśmy w Szczyrku u znajomych, po drodze zobaczyliśmy opuszczony dom - kupa gruzu pokryta eternitem i zardzewiałą blachą. Dotarliśmy do osoby, która chciała go sprzedać i kupiliśmy. Żonę skutecznie przekonywano by wybudować basen. Byłem temu przeciwny. Wybudowaliśmy basen, ale zabrakło pieniędzy na wykończenie. Pani Kmiecik zaproponowała, że dołoży 100 tys. zł. Żona spisała z nią umowę.
WP: I wyszła na basenie jak przysłowiowy Zabłocki na mydle?
- Tak. Pani Kmiecik miała płacić część rachunków za eksploatację budynku, ale nie zawsze to robiła. Firma, która budowała basen powiedziała, że nie wykończy basenu, dopóki nie zostanie wszystko opłacone, a miała to zrobić pani Kmiecik. W końcu to żona przelała pieniądze. Myślałem, że szlag mnie trafi. Potem było coraz gorzej. Kmiecikowa sprowadzała do domu znajomych, robiła imprezy, choć w umowie było jasno napisane, że może zapraszać wyłącznie rodzinę. Któregoś dnia żona nie wytrzymała i wypomniała jej wszystko.
WP: Kogo pani Kmiecik zapraszała na imprezy?
- To nie byli ludzie z ulicy, ale prezesi różnych firm. Kmiecikowa zawsze czegoś od nich potrzebowała, chciała by brali od niej węgiel. Zapraszanie ich do takiego domu oznaczało, że ma jakiś kapitał, robi dobre interesy.
WP: Potem wasze relacje się ochłodziły. Pani Kmiecik miała żal, że ją odtrąciliście.
- Opowiadała niestworzone historie, np. że zapłaciła nam 100 tys. a korzystała tylko z jednego pokoju i łazienki. To bzdura, bo jeździła tam z córką, swoim partnerem i jego matką, córką, bratankami. Trudno sobie zatem wyobrazić, by wszyscy mogli pomieścić się w jednym pokoju. Gadała też, że po sprzedaży domu nie zwróciliśmy jej całej kwoty a przecież zwróciliśmy jej wszystko z nawiązką.
WP: Kiedy po raz pierwszy się pan dowiedział o istnieniu mafii węglowej i pomyślał o tym, że znajomość z Barbarą Kmiecik może przysporzyć waszej rodzinie kłopotów?
- Dwa lata przed tragedią. Wówczas dowiedziałem się o tym, że pani Kmiecik ma kłopoty związane z Tramwajami Śląskimi i Siemianowicką Spółdzielnią Mieszkaniową (Kmiecik zaproponowała spółce pomoc w wyegzekwowaniu 1.600.000 zł za szkody górnicze powstałe w bazie technicznej w Łagiewnikach. W zamian chciała wynagrodzenie w wysokości ponad pół miliona złotych. Z podobną propozycją jej firma consultingowa Lex Moderator wystąpiła do Siemianowickiej Spółdzielni Mieszkaniowej – przyp.red.). W pewnym momencie żonę zaczęto wzywać i wypytywać o te tramwaje, więc im tłumaczyła, że nie ma z tym nic wspólnego. Do tego doszła sprawa mercedesa, którego mojej żonie miałaby jakoby użyczyć pani Kmiecik. A prawda była taka, że samochód nie był ani nasz, ani pani Kmiecik, ale udostępniony przez pana Marka Szlachtę – przedstawiciela marki Mercedes. Za eksploatację i paliwo płaciliśmy sami. Mercedes zarabiał na reklamie samochodu. Wiedzieli, że żona jest prezesem Izby Budownictwa, raz w miesiącu przewodniczy spotkaniom, w których
uczestniczą prezesi największych firm, dlatego zależało im na reklamie. Gdy samochód skradziono, odszkodowanie dostał Mercedes a nie my czy pani Kmiecik. Sprawę domu, samochodu, prezentów od pani Kmiecik wrzucono do jednego worka, nie próbując ustalić jaka jest prawda.
WP: Czy kiedyś pani Kmiecik sugerowała, że za swoją pomoc będzie chciała coś w zamian?
- Wiem, że jak miała kłopoty, przychodziła do żony i prosiła o pomoc, ale nie wiem, czy chciała coś w zamian.
WP: Przeczuwał pan, że dojdzie do tragedii? Dzień wcześniej TVP wyemitowała „Misję specjalną” o mafii węglowej. Media spekulowały, że pana żona musiała wiedzieć o tym programie. Czy mogło to wpłynąć na jej obawy, kondycję psychiczną?
- Nie przeczuwałem, że coś złego się wydarzy. Dzień wcześniej żona pisała felieton do gazety, późno poszła spać. Telewizor był wyłączony, bo żona nie wiedziała, że taki program będzie. W przeciwnym razie na pewno oglądałaby go. Basia miała jeszcze wiele do zrobienia, powtarzała, że ma roboty na najbliższe 6 lat.
WP: Ale może jednak coś przeczuwała, sam pan kiedyś mówił, że gdy wcześniej oglądała w telewizji zatrzymania znanych polityków np. Emila Wąsacza czy Aleksandry Jakubowskiej, to twierdziła, że to śmierć cywilna.
- Tak, bo uważała, że ci ludzie zostali skompromitowani i kariery w polityce już nie zrobią. Moja żona miała honor, nie potrafiła kłamać, ale każdy ma swoją wytrzymałość. Nie wytrzymała nagonki, którą jej zgotowano.
WP: Co się działo po tragedii? Co mówili funkcjonariusze?
- Przeszukiwali dom do godz. 23. Pytałem czego szukają, a oni, że rzeczy ws. afery węglowej. To, co zabrali, to urąga Bogu – dwie kartki papieru – rozliczenie biura poselskiego, rachunki za telefon i stary notatnik z nieaktualnym numerem pani Kmiecik. Szukali też paszportu dyplomatycznego żony, bo nawet nie wiedzieli, że paszport zdała. Wtedy usłyszałem, że moja żona miała dać 80 tys. łapówki Zbigniewowi Baranowskiemu, byłemu prezesowi Rudzkiej Spółki Węglowej. Pieniądze miały pochodzić od Kmiecikowej, której firma handlowała węglem z kopalń tej spółki. (Z powodu braku dowodów nie można było np. przeprowadzić jej konfrontacji z Baranowskim – sprawę umorzono – przyp.red.). Nogi się pode mną ugięły, gdy usłyszałem, że Kmiecik opowiada, że wszystko zostało ustalone z Baranowskim na wyjeździe na narty, a ja wiem, że Zbigniew Baranowski nigdy z Barbarą Kmiecik i z nami na nartach nie był. Widocznie coś jej obiecali, że jak się zgodzi obciążyć moją żonę, to ją wypuszczą, a jak nie - posiedzi dalej. WP: Kmiecik
szukała kozła ofiarnego?
- Kozła ofiarnego szukał kto inny. Prokuratorzy chcieli dokonać spektakularnego zatrzymania, potrzebowali sukcesów, więc nie mogli aresztować zwykłego dyrektora kopalni. Blidę znali w całej Polsce, więc im pasowała. Kmiecik się nawinęła, bo była znajomą, więc ją wykorzystali.
WP: Ale gdyby jej zeznania były inne to może...
- ...to by pani dziś ze mną nie rozmawiała.
WP: Żałuje pan dziś tej znajomości?
- Siostra żony od początku tej kobiety nie lubiła, ale Barbara Kmiecik umiała osaczać ludzi. Czytała książki psychologiczne, więc wiedziała jak podejść do człowieka, a moja żona była łatwowierna.
WP: Myśli pan, że Kmiecik ma wyrzuty sumienia?
- Wątpię. Krótko przed tragedią dzwoniła do żony, choć nie rozmawiały ze sobą ponad rok i powiedziała, że pilnie chce się spotkać. Basia odmówiła, bo pani mecenas jej to odradziła. Gdyby do tego doszło, ktoś mógłby zrobić im zdjęcie, a to by oznaczało, że np. mataczyła lub, że się naradzały.
WP: Jak traktowano pana po samobójstwie żony?
- Potraktowano mnie jak człowieka, którego spotkało nieszczęście, ale żadnej pomocy psychologicznej nie dostałem. Zastanawiam się jakby mnie traktowano, gdyby do tragedii nie doszło, nie wiem. Pani mecenas uprzedzała nas, aby podczas przeszukania patrzeć funkcjonariuszom na ręce, bo mogą różne rzeczy podrzucić.
WP: Od czterech lat, nazwisko pana żony odmieniane jest przez polityków SLD przez wszystkie przypadki. Czy ktoś z nich oferował panu jakąś pomoc? Wspierają pana? Dzwonią?
- Żadnego wsparcia od polityków nie potrzebuję, ale, jeśli mam być szczery, to tylko pani Jolanta Kwaśniewska co rok w Barbórkę do mnie dzwoni. Pyta o dzieci, wnuczki. Politycy robili przez lata szum wokół naszej rodziny, bo w tej sposób łatwiej im zbić kapitał polityczny, wygrać kolejne wybory.
WP: A pan myśli o zaangażowaniu się w politykę?
- Nie, bo obrzydza mnie ten świat. Poza tym mam już swoje lata. Mój syn ma więcej zapału. Startował w wyborach samorządowych i został radnym. Niewykluczone, że w przyszłości wystartuje do sejmu. Ma smykałkę i myślę, że będzie godnie kontynuował dzieło mamy.
WP: Wystąpił pan do sądu o odszkodowanie za pogorszenie sytuacji materialnej. Domaga się pan od ABW i katowickiej prokuratury renty i 200 tys. złotych. Dlaczego?
- Ludzie krytykowali mnie, że powinien się wziąć do roboty. To było przykre, bo nie zrobiłem tego dla pieniędzy. Wystąpiłem z wnioskiem o odszkodowanie z jednego, prostego powodu. Mijały trzy lata od tragedii, więc zrobiłem to, by sprawa się nie przedawniła, bo przecież ciągle nie jestem w stanie przewidzieć finału śledztwa. Nie występując z propozycją ugody, straciłbym raz na zawsze możliwość wystąpienia przeciw ewentualnym sprawcom tej tragedii.
WP: Jak wygląda pana życie od momentu śmierci żony? Z czego pan żyje?
- Kiedyś byłem prawą ręką Basi. Żyłem w pędzie, ciągle coś załatwiałem, robiłem opłaty, woziłem ją do Warszawy i z powrotem. Teraz mam skromną emeryturę, której połowa jej idzie na ogrzewanie domu. Rodzina pomaga mi w spłacie kredytów. Na razie opiekuję się 7-letnią wnuczką, więc nie mam czasu dorobić. Gdy podrośnie, pójdę do pracy.
WP: Pogodził się pan już ze śmiercią żony?
- A mam inne wyjście? Inaczej bym zwariował. Rok po tragedii, gdy oglądałem stare kasety wideo, ryczałem jak bóbr, ale syn postawił mnie na nogi. Mówił: tata, weź się za siebie, nie bądź mazgaj. Teraz staramy się wypełnić tę pustkę. Co niedziela spotykamy się przy obiedzie, ale nie poruszamy tematu śmierci Basi. To dla nas wciąż bolesne.
Rozmawiała: Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska