Agent non grata

Za uwolnienie szpiega przed sądem mogą stanąć prezydent Kwaśniewski, były premier Cimoszewicz i kilku ministrów jego rządu.

29.03.2004 | aktual.: 29.03.2004 08:12

Szpieg, który po latach wygodnego życia za granicą sam wraca, staje przed sądem i jest zadowolony z wyroku, nie pojawia się nawet w powieściach Johna le Carre. Zbigniewa Sz., oficera Wojskowych Służb Informacyjnych, na szpiegostwie na rzecz CIA polski wywiad przyłapał w 1996 r. Po przesłuchaniu nie postawiono mu żadnych zarzutów i pozwolono uciec do USA. Sprawę zatuszowano, ale nieudolnie - w 1999 r. dowiedziały się o niej media. Prokuratura wszczęła śledztwo, wystawiono listy gończe. I na tym się skończyło.

Pół roku temu, łamiąc zasady programu ochrony zdekonspirowanych agentów CIA, Zbigniew Sz. nieoczekiwanie oddał się do dyspozycji polskiego sądu. Na początku marca 2004 r. sąd uznał go za winnego zbrodni szpiegostwa, skazał na degradację i pięć lat więzienia. Skoro skazano Zbigniewa Sz., realne staje się pociągnięcie do odpowiedzialności karnej tych, którzy umożliwili mu ucieczkę. A chodzi o prezydenta Kwaśniewskiego, ówczesnego premiera Cimoszewicza i kilku ministrów jego rządu.

SLD kontra SLD

Powrót pułkownika Sz. do Polski był szokiem dla wszystkich stron. Sz. złamał bowiem zasady programu CIA, które wymagają konsultowania wszystkich ważniejszych kroków życiowych z wywiadem USA. Dla Amerykanów było tym bardziej zdumiewające, że gdy - zgodnie ze swymi zasadami - zgodzili się przyjąć w USA rodzinę pułkownika, jego bliscy nie chcieli opuścić Polski. Pytany przez "Wprost" o przyczynę złamania umowy z CIA Sz. stwierdził jedynie, że "nie widzi sensu rozmowy na ten temat".

Powrót płk. Sz. w bardzo kłopotliwej sytuacji stawia polskie władze. Kiedy Sz. zjawił się na Okęciu, straż graniczna, która miała jego nazwisko na tzw. liście zastrzeżeń, chciała go od razu zatrzymać. Agent CIA przedstawił jednak list żelazny wydany przez Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie. Co wojskowi sędziowie chcieli osiągnąć, skoro przyjazd i osądzenie szpiega zagraża tym, którzy zadecydowali o jego uwolnieniu? W dodatku okazuje się, że sąd wydał list żelazny wbrew intencjom ministrów sprawiedliwości i obrony narodowej. Wygląda to tak, jakby części polityków SLD zależało na postraszeniu partyjnych kolegów.

Agent za 30 tysięcy dolarów

Zbigniew Włodzimierz Sz. w WSI był zastępcą szefa Biura Ataszatów Wojskowych - nadzorował pracę wszystkich attache wojskowych RP za granicą. Od połowy lat 70. służył w Zarządzie II Sztabu Generalnego WP (wywiad wojskowy PRL). Specjalizował się w problematyce amerykańskiej i bałkańskiej. Pełnił misję w ataszacie w Sofii, a potem w Belgradzie. Przesłuchującym go w 1996 r. oficerom UOP i WSI wyznał, że czuł się szykanowany przez przełożonych jako oficer identyfikujący się wcześniej z systemem komunistycznym (w wydziale politycznym zajmował się ewidencją partyjną). Początek jego współpracy z CIA we wrześniu 1993 r. zbiega się ze zwycięstwem SLD w wyborach parlamentarnych. Sz. niespełna przez dwa i pół roku działalności jako "kret" CIA w wywiadzie WSI otrzymał około 30 tys. dolarów. Rusłan Rasiak, oficer prowadzący z rezydentury przy ambasadzie USA, przekazywał mu po 700-800 dolarów. W zamian Sz. dostarczał Amerykanom informacje o sytuacji w polskiej armii, zwłaszcza w Sztabie Generalnym, którym kierował wtedy
gen. Tadeusz Wilecki, krnąbrny wobec cywilnych szefów MON.

Okoliczności zdemaskowania podwójnego agenta w WSI nadają się na scenariusz kolejnego filmu o Jamesie Bondzie. Jesienią 1995 r. w Warszawie pojawiła się groźna szajka złodziei samochodów. Przed sylwestrem 1995 r. w ręce złodziei wpadł van ambasady USA. Gdy policja odszukała auto, znalazła w nim koperty z karteczkami, na których wypisane były pytania i instrukcje wywiadowcze. Kontrwywiad UOP objął 24-godzinną obserwacją Rusłana Rasiaka, który korzystał z odzyskanego samochodu, oraz właściciela numeru telefonu zapisanego w znalezionych notatkach. Tym ostatnim okazał się płk Zbigniew Włodzimierz Sz. Jego inwigilacja potwierdziła, że jest agentem CIA. Zatrzymany 28 stycznia 1996 r. przyznał się do szpiegostwa na rzecz wywiadu USA (za wynagrodzeniem). W rezultacie afery Polskę musiał opuścić oficer prowadzący agenta. On sam po decyzji podjętej za wiedzą prezydenta w kilkuosobowym gronie (szefowie: MON Stanisław Dobrzański, MSZ Dariusz Rosati i MSW Zbigniew Siemiątkowski) został zwolniony ze służby wojskowej,
zachowując prawo do emerytury. Gdy dostał około 100 tys. zł rocznej odprawy, wyjechał za ocean.

Jarosław Jakimczyk

Źródło artykułu:Wprost
Zobacz także
Komentarze (0)