Wakacje pedofilów
Interesuje się tobą policja. Chyba namierzyli twój IP. Jeśli masz w domu coś trefnego, szybko się tego pozbądź - informował przez telefon psychologa Andrzeja S. jego znajomy. Działo się to około południa w niedzielę 27 czerwca. Znajomy Andrzeja S. musiał mieć dobre kontakty z policjantami z komendy głównej, bo tam funkcjonuje specjalny zespół do spraw monitorowania pedofilskich stron internetowych.
05.07.2004 | aktual.: 05.07.2004 10:51
To policjanci z tej ekipy miesiąc wcześniej zwrócili uwagę na to, że Andrzej S. często odwiedza pedofilskie strony. Kiedy ustalili, kim jest, sądzili, że robi to w celach zawodowych. W momencie, gdy psycholog zaczął także wysyłać pedofilskie fotografie, zaczęli szczegółowo sprawdzać jego aktywność w sieci. Po telefonie znajomego Andrzej S. najprawdopodobniej pozbierał zdjęcia, na których widać było rozebrane dzieci i wyniósł je na śmietnik w pobliżu mieszkania przy ulicy Wiktorskiej w Warszawie. I to był początek najgłośniejszej afery pedofilskiej w Polsce.
Ustaliliśmy, rozmawiając m.in. z nadkomisarzem Mariuszem Sokołowskim ze Stołecznej Komendy Policji oraz innymi policjantami i mieszkańcami bloku przy Wiktorskiej, że tuż po tym, jak fotografie znalazły się na śmietniku, przyszło tam dwóch kloszardów, którzy regularnie w niedzielę przeszukują tam śmietniki. To oni rozpruli worki, które wyniósł Andrzej S. i rozrzucili część fotografii. Pół godziny później fotografie zobaczył lokator z tego samego bloku, w którym mieszkał znany psycholog. To on zadzwonił na mokotowską policję. Kiedy to robił, kilka innych osób znalazło się w pobliżu śmietnika i zaczęło oglądać zdjęcia. Wyglądając przez okno swego mieszkania na trzecim piętrze bloku przy Wiktorskiej, Andrzej S. zobaczył ludzi przy śmietniku. Nie widział dokładnie, co robią, bo widok zasłaniały częściowo pobliskie drzewa. W tym czasie przy śmietniku pojawili się policjanci. Zaniepokojony Andrzej S. zszedł na dół i zaczął krążyć wokół śmietnika. Tam zauważył go jeden z policjantów i spytał, czy mógłby być
świadkiem. Andrzej S. stwierdził, że nie wie, o co chodzi. Policjant trzymał akurat w dłoni kilka fotografii, a na jednej z nich widać było twarz psychologa. Pół godziny później do mokotowskiej policji dotarła informacja, że specjalna komórka policji w komendzie głównej wcześniej namierzyła Andrzeja S. na stronach pedofilskich.
Raskolnikow z Warszawy
W mieszkaniu Andrzeja S. policjanci znaleźli setki fotografii, na których widać obnażone dzieci. Najcenniejszym dowodem może się okazać komputerowy zapis jego nowej powieści. Andrzej S. nie zdecydował się pokazać jej wydawcy. Bohater tej prozy, alter ego autora, opisuje swoje doświadczenia (rzeczywiste mieszają się z wyimaginowanymi), w tym erotyczne eksperymenty z dziećmi. Już w pierwszej powieści Andrzeja S., "Miska szklanych kulek", znalazły się zadziwiające zdania - bardzo przypominające rozważania Raskolnikowa ze "Zbrodni i kary" Fiodora Dostojewskiego. Przypomnijmy, że Raskolnikow uważał się za kogoś lepszego niż przeciętni ludzie i z tego powodu przyznawał sobie prawo stania ponad prawem.
Bohater książki Andrzeja S., niejaki Krass, snuje m.in. takie wywody: "Wbrew pozorom nie jest to początek pamiętnika wariata. Z całą pewnością nie jestem chory psychicznie, chociaż w ostatnich trzech latach mojej publicznej działalności wielokrotnie to podejrzewano i sugerowano.(...) Rzecz w tym, że jestem zupełnie normalny. Przynajmniej wedle kryteriów medycznych. Jeśli zaś chodzi o inne kryteria, to czyż istnieje jakaś norma? Czy można powiedzieć, iż jakieś postępowanie jest normalne moralnie, tak jak stwierdza się, że 36,6 stopni Celsjusza jest normalną temperaturą ludzkiego ciała? Czy w podobny sposób można o kimś powiedzieć, że jest normalnie uczciwy?(...) Jedynie prawo, tak jak medycyna, a może jeszcze ostrzej, operuje pojęciem normy. Podobnie, jak w medycynie, gdzie jest objaw albo go nie ma, tak i w prawie albo dany przepis został naruszony, albo do jego naruszenia nie doszło. Według prawa jestem przestępcą".
Zasada ograniczonego zaufania
Afera z Andrzejem S. zdarzyła się na początku wakacji, kiedy dzieci są szczególnie narażone na kontakt z pedofilami: na koloniach, obozach, zajęciach grupowych czy kółkach zainteresowań. Co roku policja odnotowuje ponad 2 tys. przestępstw seksualnych, których ofiarami padają dzieci, z czego prawie dwie trzecie podczas wakacji. Zdecydowana większość tego typu przestępstw nie jest jednak zgłaszana - ich ciemną liczbę szacuje się na ponad 100 tys. rocznie. Jak mówi psycholog Małgorzata Fajkowska-Stanik, ofiarami pedofilów najczęściej padają dzieci, którym brakuje rodzicielskiej czułości czy zwykłego kontaktu. Podczas wakacji dzieci tęsknią za rodzicami, więc lgną do opiekunów, którzy okazują im zainteresowanie, chwalą, przytulają czy tylko głaszczą. Gdy dziecko zostanie wykorzystane, ma często opory przed zadenuncjowaniem takiego dobrego wujka. Tym bardziej, że pedofil potrafi się odwdzięczyć prezentami. Potrafi też wymóc na dziecku zachowanie tajemnicy - choćby twierdząc, że rodzice będą się gniewali, gdyby
opowiedziało im ono o kontaktach seksualnych z pedofilem.
Jak zauważa Joanna Winiarska, koordynator programu Stacja przy Polskim Towarzystwie Psychologicznym, często dziecko ma wyniesione z domu przekonanie, że każdy dorosły jest dla niego autorytetem, któremu trzeba się podporządkować, tym bardziej, jeżeli jest to wychowawca, lekarz, opiekun kolonii czy duchowny. Dlatego tak ważne jest, by wpajać dzieciom, szczególnie podczas wakacji, zasadę ograniczonego zaufania do dorosłych.
Antypedofilska kampania
Pedofilskie afery wybuchają ostatnio nie dlatego, że nastąpiło jakieś załamanie się norm społecznych. Wręcz przeciwnie - ujawnianie kolejnych wypadków pedofilii jest objawem zdrowia społeczeństwa. Po prostu mamy większą wiedzę na ten temat, potrafimy trafnie odczytywać sygnały płynące od molestowanych dzieci, mamy się do kogo zwrócić, gdy nabierzemy podejrzeń, bo na pedofilię uwrażliwiona jest już policja, działają też stowarzyszenia i fundacje (jak Dzieci Niczyje), pomagające molestowanym dzieciom i ich rodzinom. Przede wszystkim jednak wojnę pedofilom wydały wolne media, m.in. "Wprost" (dzięki naszemu śledztwu zlikwidowano największą w Polsce siatkę pedofilów - "Mordercy dzieci", nr 40/2002), "Super Express", telewizja Polsat czy "Życie Warszawy". Efektem wielkiej antypedofilskiej kampanii w mediach było powołanie specjalnej podkomisji sejmowej do zwalczania pedofilii, która zaproponowała między innymi zaostrzenie kar dla pedofilów.
W czasach PRL pedofilia była tak samo obecna, tyle że publicznie się o tym nie mówiło. A nawet tuszowano tego typu przestępstwa, co wyszło na jaw podczas śledztwa w sprawie Wojciecha Kroloppa, oskarżonego o pedofilię byłego dyrygenta poznańskiego chóru Polskie Słowiki. Wówczas komitet wojewódzki PZPR naciskał na wydział kultury urzędu wojewódzkiego, by ukręcić łeb sprawie. I tak się stało. W III RP, gdy już jesteśmy uwrażliwieni na zbrodnię pedofilii, zaskakuje łagodne traktowanie tych "zabójców dzieciństwa" przez sądy. Przeciętna kara za wykorzystywanie seksualne dzieci to dwa lata więzienia. Często są to zresztą wyroki w zawieszeniu. We Włoszech minimalna kara to sześć lat, a w USA za takie przestępstwo można być skazanym nawet na karę śmierci. 25 czerwca tego roku tylko na dwa lata więzienia w zawieszeniu skazano księdza Michała M., proboszcza z Tylawy, któremu sąd udowodnił molestowanie seksualnie co najmniej sześciu dziewczynek.
Jarosław Knap
Współpraca: Karolina Kasperkiewicz, Paweł Rusak