Skrywane tajemnice PO
Nijak nie chce się poprawić sytuacja Donalda Tuska i jego rządu. Zewsząd płyną sygnały, że jest źle, ale też widać gołym okiem, iż sami politycy Platformy nie bardzo wiedzą, jak ratować się z osuwiska. W rankingach popularności Tuska przegonił nie tylko Bronisław Komorowski czy Radek Sikorski. Większym zaufaniem cieszy się już lider PSL Waldemar Pawlak. Jeśli Tusk nie opanuje sytuacji, PO czeka walka o przywództwo. A dzięki niej dowiemy się, być może, o skrywanych tajemnicach Platformy. Osią tych sekretów powinny być m.in. pieniądze. Pod warunkiem że ktoś zechce mówić.
Rząd bije rekordy negatywnych ocen i choć jego szef jest na razie nieco lepiej oceniany niż jego gabinet, to i tak wyniki ma fatalne. Pokazują to nawet te ośrodki badania opinii publicznej, które miały znacznie zawyżone dla PO i premiera wyniki pomiarów –jak choćby CBOS. Gabinet Tuska zbiera tu złe oceny u 61 proc. badanych, pozytywnie ocenia go tylko 28 proc.
Upadek celebryty
Podobnie dzieje się z notowaniami samego premiera – to wyraźny znak, że przestała udawać się sztuczka rządowych propagandzistów, by oddzielać premiera od odpowiedzialności za to, co robi rząd. Do Polaków dociera świadomość, że to nie tylko poszczególni ministrowie są słabi, ale także powołujący ich premier. Tusk został strącony z pozycji politycznego celebryty, a jego pomysły, by rząd wzbogacić kolejnymi popularnymi w kolorowych pismach postaciami, jak Joanna Mucha czy Sławomir Nowak, okazały się nieudane. Choćby zmiana decyzji w sprawie ACTA, zamiast ratować wizerunek, okazała się kolejnym dowodem słabości premiera. Zbyt świeże w pamięci Polaków były buńczuczne zapowiedzi premiera, że „nie ulegnie przed szantażem”, i że gdyby miał ustąpić w sprawie ACTA, musiałby się podać do dymisji. W umysłach wielu Polaków zrodziło się silne przekonanie, że premier nie bardzo nadaje się do rządzenia, skoro w tak ważnej sprawie umie zmienić stanowisko w ciągu kilku tygodni o 180 stopni. Zaufanie do premiera nawet
najgorliwszych jego zwolenników musiało zostać nadwyrężone zwłaszcza kiedy przyznał, że zmienił decyzję po przeanalizowaniu dokumentów. Najwyraźniej więc zlecił podpisanie ACTA bez ich analizy.
Szef rządu postanowił ostatecznie stanąć po stronie krytyków jego gabinetu – jest ich w końcu więcej niż obrońców. Ogłosił przegląd ministerstw, bo on sam i Polacy mieli wyższe oczekiwania. „Ja sam i Polacy” – tak, tę frazę pewnie będziemy słyszeć dość często, dla podkreślenia, że premier, tak jak przeciętny Kowalski, ma dość posunięć rządu. Dość komiczna jest ta próba pokazania się w opozycji wobec samego siebie, ale dzięki troskliwej opiece znacznej części mediów mogłaby się i tym razem udać, choć trochę podnosząc pozycję Tuska, gdyby nie to, że parasol ochronny telewizji, radia i „Wyborczej” jest coraz bardziej dziurawy. Zwłaszcza że i sami politycy PO w obronie rządu i premiera potykają się o własne nogi.
Gdy minister boi się dymisji
Co z tego, że premier zabiega, by skanalizować nastroje krytyki wobec władzy, a jego propagandyści puszczają w obieg plotkę o „możliwej rekonstrukcji rządu”, kiedy jeden z ministrów mówi do kamer, że nie może być tak, by obawa przed dymisją paraliżowała pracę ministrów. Kiedy zwykle obawiający się krytykować premiera doradca prezydenta Tomasz Nałęcz mówi ciepłym głosem w radiu, że „premier rozczarował Polaków” i porównuje rząd do stajni Augiasza. Co z tego, że uruchomiono linię obrony minister sportu pod hasłem, że każda jej krytyka to wyraz szowinistycznych, seksistowskich ataków na „kobietę, która przebiła szklany sufit”, gdy w tym samym czasie wychodzą kolejne kwiatki z przygotowaniem do Euro czy choćby odebraniem dotacji dla niepełnosprawnych sportowców, i są to informacje przewijające się przez wszystkie główne media? Tu nie płeć ma znaczenie, lecz raczej to, że osoba nieprzygotowana do pełnienia roli ministra została w tej roli obsadzona. Ale też – chyba jednak w sposób przemyślany – wmanipulowana w
rolę zderzaka, na którym mają się skupić konsekwencje błędów i skandali poprzedników.
Spadek „Drzewka”
W tym wypadku chodzi nie tylko o zwykłą nieudolność platformerskich rządów. Mamy tu do czynienia jeszcze z dziedzictwem afery hazardowej Mira vel Drzewka, czyli byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Kontrakt dyrektora Narodowego Centrum Sportu, który ten minister podpisał z Rafałem Kaplerem (najpierw publicznie temu zaprzeczał, wedle stosowanego przez znaczną część polityków PO kłamstwa jako metody politycznej), został opatrzony aneksem. Wynika z niego, że Kapler otrzyma ponad pół miliona zł bez względu na okoliczności oddania stadionu i odejścia ze stanowiska. Już zainkasował – jak donosi prasa – ponad 100 tys. zł premii po roku pracy. Za ubiegły rok dorzucono mu ponad 50 tys. Na koniec wypłaconych zostanie ponad 570 tys. Nie bardzo wiadomo, czemu Miro w utajnionym aneksie tak swobodnie daje związanemu z PO dyrektorowi tyle pieniędzy, usuwając zapisy, które w jakikolwiek sposób mogłyby zablokować ich wypłatę. Może tak bardzo cenił dyrektora, który zarabiając 25 tys. na rękę, mógłby narzekać, że
nie zwiąże końca z końcem? Słyszymy, że Kapler to menedżer wzięty z rynku i aby chciał pracować przy budowie stadionu, musi mieć dobrą płacę. I że nie wysokość kwot jest bulwersująca, lecz to, że kontrakt nie przewiduje możliwości ich niewypłacenia. Otóż większość wyborców wie, że dowodzenie, iż pół miliona zł premii dla dyrektora budowy stadionu to normalna kwota, jest dowodem kompletnego oderwania się od rzeczywistości.
(...)