Prezydent Łodzi straci stołek?
To już jest pewne: w Łodzi odbędzie się referendum w sprawie skrócenia kadencji prezydenta Jerzego Kropiwnickiego.
23.10.2009 | aktual.: 26.10.2009 10:31
Organizatorzy akcji, Sojusz Lewicy Demokratycznej, przed ustawowym terminem zebrali wymaganą liczbę podpisów poparcia pod inicjatywą. Los Jerzego Kropiwnickiego nie jest przesądzony, decyzję o jego odwołaniu podejmą łodzianie w głosowaniu. Ale bez względu na jego wynik już teraz można powiedzieć, że prezydent Łodzi ma referendum niejako na własne życzenie. Dlaczego?
Jerzy Kropiwnicki, co przyznają nawet jego przeciwnicy, jest charyzmatycznym politykiem. Nie do przecenienia są jego kontakty w różnych środowiskach, czy to politycznych, czy społecznych, podobnie jak solidarnościowa przeszłość. Te atuty, z czym też zgadzają się oponenci urzędującego prezydenta, powinny zapewnić Łodzi lata rozkwitu, a samemu Jerzemu Kropiwnickiemu przysporzyć rzesze zwolenników wśród mieszkańców, a w dłuższej perspektywie zapewnić powrót na polityczne salony. Do Sejmu, prestiżowego ministerstwa, a nawet na stanowisko szefa rządu RP, bo i takie głosy można usłyszeć. Nie można wykluczyć, że łódzka prezydentura byłaby dla "Kropy" polityczną trampoliną, gdyby nie jego autorytarny styl sprawowania władzy, przekonanie o własnej nieomylności i trudna do zrozumienia niechęć do słuchania dobrych rad.
Reprezentant i podróżnik
O ile pierwszą kadencję urzędującego prezydenta można uznać za udaną, o tyle druga układa się w sekwencję mniejszych bądź większych błędów, które zaowocowały referendum. Pierwszy błędem prezydenta Łodzi było oddanie władzy w ręce swoich zastępców. Co prawda, wszyscy zgodnie powtarzają, że bez wiedzy i zgody "Kropy" żadna strategiczna decyzja w mieście nie zapada, ale to część prawdy. Gros decyzji zapada w gabinecie wiceprezydenta Włodzimierza Tomaszewskiego, któremu wiedzy samorządowej odmówić trudno. Ale Jerzy Kropiwnicki albo się większością spraw nie interesuje w ogóle, albo interesuje w kontekście obowiązków reprezentacyjnych. Czyli odsłaniania pomników, przecinania wstęg, uczestnictwa w licznych uroczystościach i przekonywania wszystkich, że Łódź pod jego wodzą jest niemal krainą mlekiem i miodem płynącą. Wiadomo powszechnie, choć nikt tego głośno nie powie, że większość miejskich uroczystości w stylu otwarcia zdrojów ulicznych na Piotrkowskiej jest "upychana" w kalendarzu na te dni, kiedy akurat
prezydent jest w Łodzi. I tutaj mamy kolejny, ale bardzo poważny błąd prezydenta Kropiwnickiego, czyli niezliczone podróże zagraniczne. Abstrahując od populistycznych głosów krytykantów trzeba powiedzieć jasno, że z wielu pobytów Jerzego Kropiwnickiego w Brukseli dla miasta nic kompletnie nie wynika. Nie przekonuje mnie argument, że prezydent Łodzi jeździ tam jako reprezentant Unii Metropolii Polskich. Łodzianie wybrali go na prezydenta swojego maista, a nie obrońcę interesów innych miast. Nawet najbliżsi współpracownicy Jerzego Kropiwnickiego uważają, że niepotrzebnie zaangażował się w prace kilku komisji Komitetu Regionów, zamiast skupić się na jednej. Ale "Kropa" nikogo nie słucha i robi swoje. To samo dotyczy licznych misji gospodarczych miasta, których większego celu i sensu trudno się doszukać. Nie neguję, że w obecnych czasach nie da się wszystkiego załatwić zza biurka, ale naprawdę coroczne wycieczki, choćby do Izraela, to już przesada. Zapewne narażę się prezydenckim służbom na modny ostatnio w tych
kręgach zarzut antysemityzmu, ale trudno mi wskazać choć jedną korzyść dla Łodzi z tych misji. Odczuwalną dla mieszkańców, bo przy całym szacunku dla łódzkiej przeszłości, pomników mamy już dość.
Bez dyskusji
Nieustanne nieobecności skutkują także nieprzemyślanymi decyzjami, jakie prezydent Łodzi wydaje. Przykład? Może banalny, powie ktoś, ale przytoczę go: fontanna na placu Dąbrowskiego. Miasto wydało na tę inwestycję, o wątpliwych walorach estetycznych, aż 16 milionów złotych, tylko po to, by uświetnić tegoroczne obchody likwidacji getta. W dodatku okazało się, że fontanna jest źle zaprojektowana, bo deskorolkarze ćwiczą na niej ewolucje, co może skończyć się tragedią. Efekt? Fontanny cały dzień pilnuje patrol straży miejskiej i trzeba będzie wydać jeszcze trochę grosza, by ją zabezpieczyć. Nie można było pomyśleć o tym wcześniej? Pewnie tak, może i pomyślano, tylko prezydent chciał tak i polecenie trzeba było wykonać. Bez dyskusji. A skoro już piszę o tegorocznych obchodach rocznicy likwidacji getta, warto wspomnieć, że i ta sztandarowa dla miasta uroczystość nie obyła się bez wpadek. Bo czym innym była wieść, że gościem będzie Arnold Schwarzenegger? Naprawdę nie wiadomo, czy gubernator Kalifornii w ogóle miał
na obchody przyjechać, ale zanim taka wiadomość stała się faktem medialnym, powinna być dokładnie sprawdzona, a przede wszystkim potwierdzona. Równie dobrze można było ogłosić, że przyjedzie królowa Elżbieta II...
Decyzje personalne prezydenta Kropiwnickiego także mają niebagatelny wpływ na ocenę jego rządów. Wystarczy wspomnieć dwukrotne zamieszanie, graniczące z kompromitacją, podczas obsady stanowiska dyrektora artystycznego Teatru Nowego. Ledwie opadł kurz po siłowym - dosłownie i w przenośni - obsadzeniu na tym stanowisku Grzegorza Królikiewicza, a tego lata mieliśmy kolejną awanturę z odwołaniem Zbigniewa Brzozy. Nawet przeciwnicy polityczni prezydenta Kropiwnickiego podkreślają, że skoro nie chciał przedłużać umowy dyrektorowi Brzozie, miał prawo to zrobić. Bez uzasadnienia i tłumaczenia się z decyzji. Po co było to absurdalne referendum wśród pracowników teatru, wie tylko Jerzy Kropiwncki, bo nie rozumieją tego nawet jego zaufani ludzie. Doprawdy nie sposób też zrozumieć karkołomnej obrony przed radnymi prezesa MPO Grzegorza K., który ma prokuratorskie zarzuty zagrożone karą do ośmiu lat więziena. Owszem, Grzegorz K., to zaufany człowiek prezydenta Łodzi, ale na Boga, prokuratorskie zarzuty, to wystarczający
powód, by go natychmiast zawiesić w obowiązkach szefa miejskiej spółki! A co robi prezydent Jerzy Kropiwnicki? Dyscyplinuje radnych, którzy się tego domagają, argumentując merytorycznie, że pozostawianie Grzegorza K. na tak eksponowanym stanowisku szkodzi i tak nie najlepszemu wizerunkowi Łodzi w kraju.
Dumnie uniesiona głowa
Wreszcie dwa epizody z prezydentury Jerzego Kropiwnickiego, które zakończyły się wnioskami do prokuratury. Pierwszy to słynna i głośna na cały kraj "afera czapkowa", czyli publiczne znieważenie strażnika miejskiego podczas uroczystego otwarcia zdroju ulicznego na ulicy Piotrkowskiej. Nie wiadomo, jak ostrych słów i w jakiej formie użył pod adresem strażnika prezydent. Prokuratura sprawę zbadała, umorzyła, nie dopatrując się przestępstwa. Nie było nagrań, zainteresowani zaprzeczali, że prezydent strażnika znieważył, choć świadkowie twierdzili co innego. Ale nie to jest istotne, chodzi o to, że cała sprawa skończyłaby się po jednym, najwyżej dwóch dniach, gdyby prezydent wykonał prosty gest. W obecności dziennikarzy powinien publicznie przeprosić strażnika za swoje zachowanie. Bez wdawania się w szczegóły, wystarczyło poklepanie po ramieniu i coś w stylu: "przepraszam, poniosło mnie". Jestem przekonana, że w ten sposób prezydent Kropiwnicki zyskałby w oczach łodzian i swoich politycznych oponentów.
I najnowszy epizod, z września, który także skończy się w prokuraturze, sprawa jest w roku. Chodzi o Europejski Tydzień Zrównoważonego Transportu i darmowe przejazdy komunikacją miejską dla kierowców. Pomysł był świetny, na pewno przysporzyłby Jerzemu Kropiwnickiemu kilku sympatyków, gdyby odbyło się to zgodnie z prawem, czyli uchwałą Rady Miejskiej. Radni by poparli to bez wahania, ale nie mieli szansy, bo prezydent w swoim stylu zwołał dziennikarzy, poinformował i uniósł dumnie głowę. Nawet jeśli ktoś ze współpracowników źle lub nieprecyzyjnie prezydentowi Kropiwnickiemu doradził, to i w tym wypadku wystarczyło krótkie słowo "przepraszam" i eleganckie wycofanie się z pomysłu z obietnicą, że wróci za rok. Ale nie, Jerzy Kropiwnicki i jego służby prasowe z uporem godnym lepszej sprawy brnęły w spór z radnymi. Kiedy okazało się niemal ponad wszelką wątpliwość, że jednak rację ma Rada Miejska, zaczęło się wymyślanie karkołomnych usprawiedliwień, że prezydent nie zdecydował, tylko poinformował, że to nie
promocja MPK, tylko badania rynku. Radni złożyli wniosek do prokuratury nie dlatego, żeby prezydentowi Łodzi dokuczyć, ale aby mieć czyste sumienie, gdyby ktoś z organów nadzorczych, choćby wojewoda, sprawą się bliżej zainteresował.
Efekt – referendum
Te wszystkie zdarzenia, mniejszego i większego kalibru, zaowocowały właśnie referendum. Każde z nich oddzielnie tylko irytowało, powodowało, że łodzianie coraz głośniej pomstowali na rządy Jerzego Kropiwnickiego, ale ich cierpliwość zbyt długo była wystawiana na próbę. Dlatego też owe przeszło osiemdziesiąt tysięcy łodzian tak ochoczo i szybko podpisało się pod wnioskiem o zwołanie referendum.
Znamienne jest także zachowanie Jerzego Kropiwnickiego w obliczu, było nie było, porażki. Najpierw oskarżył organizujące zbieranie podpisów pod wnioskiem o referendum SLD o antysemityzm i peerelowskie korzenie, od których nie potrafią się odciąć. Później wdał się w polemikę o koszty organizacji referendum i zasadność takiej inicjatywy, by na wieść o tym, że podpisy zebrano, zaprosić dziennikarzy na briefing i ogłosić, że "to polityczna awantura i gra mająca pomóc SLD w powrocie na pierwsze strony gazet i odbudować beznadziejną sytuację polityczną". Po czym, jak co roku, prezydent Jerzy Kropiwnicki w asyście urzędników i garstki najwierniejszych radnych wyjechał z misją do... Izraela.
Polecamy w wydaniu internetowym www.polskatimes.pl/DziennikLodzki: Zwolnienia w AHE i Grand Hotelu