PolskaPodejrzani w areszcie

Podejrzani w areszcie



- Mam niesamowitego pecha, ale nie wydaje mi się, żeby to wszystko zdarzyło się przypadkiem - mówi ochroniarz, na którego konwój tydzień temu napadli bandyci przebrani za policjantów. Pięć lat temu mężczyzna przeżył podobny horror w słynnym napadzie, w którym skradziono milion dolarów.

Podejrzani w areszcie

Wrocławska policja zatrzymała cztery osoby podejrzane o napad na konwój w Wojnarowicach. Wczoraj aresztowano ich na trzy miesiące. Nie wiadomo kim są. Policja i prokuratura odmawia wszelkich informacji. - Nie mogę zdradzać żadnych szczegółów. Jest na to za wcześnie - powiedział nam Leszek Karpina, rzecznik prokuratury okręgowej we Wrocławiu. Nasza gazeta dotarła tymczasem do konwojenta, który nie zdołał ochronić przewożonych pieniędzy. Mężczyzna jest w tej chwili na zwolnieniu lekarskim. Niemal nie wychodzi z domu. Jest załamany, bo pięć lat temu zdarzyła mu się podobna historia. - Po tamtym napadzie przez trzy lata nie mogłem znaleźć pracy w zawodzie. Choć zostałem oczyszczony z wszelkich zarzutów, nikt nie chciał mnie przyjąć.

W końcu się udało, a tu nagle znowu zdarzyło się coś takiego... – opowiada. Jak zapamiętał feralną noc z piątku na sobotę? - Jechaliśmy we dwójkę do Wrocławia. Nagle na drodze zobaczyłem radiowóz. Zapytałem dowódcę konwoju, co robić, a ten kazał się zatrzymać – wspomina zdarzenia sprzed kilku dni. - To wyglądało na zwyczajną kontrolę drogową. Obok radiowozu stał inny samochód. Nic nie wzbudzało podejrzeń. Ci „policjanci” mieli odblaskowe kamizelki, ciemne spodnie, białe policyjne czapki. Ochroniarz zatrzymał busa przed radiowozem.

W takiej sytuacji z auta powinien wysiąść dowódca. Kierowca miał siedzieć w zamkniętym wozie, z włączonym silnikiem. Stało się inaczej. - Dowódca powiedział, żebym zapytał o co chodzi. Otworzyłem więc drzwi i wtedy od razu zostałem obezwładniony gazem - relacjonuje konwojent. - W tym momencie mój kolega sięgnął po broń. Nie zdążył jej wyjąć, bo bandyta zobaczył, co się dzieje i strzelił pierwszy. Potem wyciągnęli nas z samochodu, skuli kajdankami, a na głowy założyli worki. Do teraz ledwo ruszam ręką, bo choć prawdziwa policja zjawiła się dość szybko, nikt nie mógł nas rozkuć. Nie mieli kluczyków do takich kajdanek. Udało się dopiero po dwóch godzinach. Bandyci uciekli z pieniędzmi busem ochroniarzy. Ukradli około miliona złotych. Mężczyzna mówi, że radiowóz, który ich zatrzymał wyglądał jak prawdziwy policyjny radiowóz.

Policja kategorycznie zaprzecza, że był autentyczny. Twierdzi, że to przemalowany volkswagen. Chcieliśmy się przekonać, jak jest naprawdę, ale nie pozwolono nam zobaczyć auta. - Ze względu na dobro prowadzonego postępowania - usłyszeliśmy od Beaty Tobiasz z biura prasowego Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu. Próbowaliśmy skontaktować się w tej sprawie z komendantem wojewódzkim policji. Był dla nas nieuchwytny. Ochroniarz cały czas zastanawia się, czy napad nie był ukartowany. - Może to tylko taki potworny pech, a może ktoś wybrał mnie do tego konwoju celowo? - pyta. - Teraz łatwo było rzucić na mnie podejrzenie, bo przecież raz już byłem w podobnych opałach... Dodaje, że tego dnia mieli jechać inną trasą, a bandyci i tak wiedzieli, gdzie zastawić pułapkę. - Po pieniądze jeździmy różnymi trasami, a oni zaczaili się na nas akurat w Wojnarowicach. Czy to zbieg okoliczności? - dziwi się. Policja i prokuratura w sprawie napadu nadal milczą.

Jak to było z poprzednim napadem

Pięć lat temu ten sam ochroniarz padł ofiarą swoich kolegów z konwoju. W styczniu 1999 r. razem z czwórką innych konwojentów miał przewieźć milion dolarów do banku w Poznaniu. Pieniądze zniknęły tuż za Wrocławiem, bo Cezary S. i Jarosław Sz. podali pozostałym sałatkę ze środkami nasennymi. Gdy byli już zamroczeni, ochroniarze zabrali milion dolarów i zniknęli. Kilka miesięcy później policja wpadła na ich trop w Niemczech. Teraz siedzą już za kratkami. Dostali po 12 lat więzienia.

Agnieszka Trojanowicz

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)