PolskaPlama na honorze fundacji

Plama na honorze fundacji


Dzieci przebywające w oliwskim domu Fundacji "Rodzina Nadziei" są bite - skarżyła się w redakcji Małgorzata Jasińska, mama 10-letniego Damiana. - Zobaczyłam u syna siniaki. Potem mały zaczął skarżyć się na wychowawców. Nie mogłam jednak niczego udowodnić, dopóki nie zdobyłam tego - i pokazała nam zeszyt.

Plama na honorze fundacji

19.06.2003 | aktual.: 19.06.2003 13:32

Lekko wymięty brulion formatu A-4. Na pierwszej stronie nazwa - "Zeszyt Raportów". I pieczątka - Dom Rodzinny Fundacji, Rodzina Nadziei". W środku 49 kartek, zapisanych przez czworo wychowawców, opiekujących się 24 dziećmi, mieszkającymi w oliwskiej placówce. W sprawozdaniach czytamy: "Dwukrotnie musiałem wykręcić jej rękę, by doprowadzić ją do porządku", "Przyłożyłem paskiem Rafałowi i się trochę uspokoiło", "Chwytam go za nadgarstek, wykręcam, ląduje na ziemi", "Wtedy dostał klapsa, jak dostał, zaczął krzyczeć, że chce do pogotowia opiekuńczego". Prezes fundacji powiadomiony przez nas w poniedziałek o "raporcie z bicia" zażądał zwrotu brulionu, informując o zgłoszeniu "kradzieży" na policji. Tego samego dnia wieczorem sami przewieźliśmy zeszyt do komisariatu przy ul. Kaprów w Gdańsku. Sprawą zajął się prokurator.

- Dyrektor placówki i jeden z wychowawców zostaną zwolnieni z pracy - zapowiedziała wczoraj wiceprezes fundacji Danuta Walus. - W ubiegłym tygodniu drugi z wychowawców sam zrezygnował. Nie zgadzamy się z tym, co działo się w jednej z naszych placówek.

O Fundacji "Rodzina Nadziei" do tej pory pisaliśmy raczej dobrze. Powstała przed trzynastoma laty. Zrzesza zapaleńców, którzy starają się pomóc dzieciom z rodzin biednych i patologicznych. Pokrzywdzone przez los dzieciaki trafiają do trzech placówek - w Gdańsku, Wejherowie i Liniewku. Dlatego też z dużym niedowierzaniem przyjęliśmy opowieść Małgorzaty Jasińskiej z Gdańska.

- Pomóżcie mi odzyskać dzieci - zdenerwowana kobieta w ubiegłym tygodniu przyszła do redakcji. - Powiedziano mi, że mój młodszy syn Damian trafi do rodziny zastępczej.

Kobieta twierdzi, że źródłem jej problemów jest bieda. Sama wychowuje 14-letnią Kingę i 10-letniego Damiana. - Z niedożywienia dostałam anemii - mówi. - Straciłam pracę i sytuacja stała się beznadziejna. Poczułam, że nie mam siły żyć. Wzięłam dzieci i zaprowadziłam do komisariatu policji. Poinformowałam dyżurnego, że chcę się zabić.

Wiele godzin błądziła po mieście, wreszcie trafiła na Srebrzysko. Niecałe dwa tygodnie leczyła się z depresji. Dzieci zostały przewiezione do pogotowia opiekuńczego. Kinga obecnie przebywa w ośrodku wychowawczym pod Bydgoszczą, Damian od trzech miesięcy mieszka w jednym z domów "Rodziny Nadziei".

- Przychodziłam często do syna - mówi matka. - Podczas kąpieli zauważyłam u dziecka zasinione ramię. Interweniowałam u pani dyrektor. Usłyszałam, że jestem niezrównoważona psychicznie.

W piątek rano prezes Grzegorz Foppke deklaruje, że jak najszybciej wyjaśni sprawę i jeszcze tego samego dnia przyjedzie do redakcji. Towarzyszą mu: Anna Łaszcz, dyrektorka domu przy ul. Grottgera oraz Witold Bruski, który opiekował się Damianem w pogotowiu na Leczkowa.

- Matka buntuje dziecko i bezpodstawnie oskarża wychowawców - twierdzi prezes. Dyrektorka domu zapewnia: - Nie stosujemy takich metod wychowawczych, nie bijemy dzieci! Nie ma mowy nawet o wymierzaniu klapsów! - Znam Damiana i jego matkę - dodaje Witold Bruski. - Nie mogę wiele powiedzieć o postępowaniu wychowawców w placówce, ale uważam, że Damianowi jest tu lepiej niż w domu.

Małgorzata wprawdzie przedstawiła nam zaświadczenie psychiatry, że jedynym jej problemem jest depresja, ale opinia trzech szanowanych osób wydaje się nam bardziej wiarygodna.

W poniedziałek rano do naszych rąk trafia "Zeszyt Raportów" wypełniany przez wychowawców z ul. Grottgera między 13 lutego a 10 czerwca br. - To był nasz wewnętrzny środek komunikacji - wyjaśnia pan Eugeniusz, najstarszy wychowawca z domu przy ul. Grottgera. - Dzięki niemu, przejmując dyżur, dowiadywaliśmy się, czy np. jakieś dziecko nie jest chore.

Raporty pana Eugeniusza są krótkie i nie ma w nich wzmianek o karach cielesnych. Jednak dwóch innych wychowawców, Tomek i Piotr oraz pani dyrektor, piszą o wykręcaniu rąk, praniu paskiem w goły tyłek, przewracaniu na podłogę, "łapaniu za chabety"... Pan Eugeniusz widział raporty. Niestety, nie miał wpływu na postępowanie wychowawców. Informujemy dyrektorkę o tym, że w redakcji znajduje się zeszyt.

- To są trudne dzieci - rozkłada ręce Anna Łaszcz. - W poprawczaku nie mają takich, jak my, problemów. Przyznaję, że dwaj nasi pracownicy są niewydolni wychowawczo, jednak nie miałam wpływu na ich dobór i nie mogłam ich zwolnić. Zresztą, kto chciałby tak ciężko pracować za grosze...

Tego samego dnia przed godziną 18 w redakcji pojawia się wiceprezes fundacji, Danuta Walus. Żąda zwrotu zeszytu, dodając, że fakt kradzieży został już zgłoszony policji. - Nie mieliście prawa tego czytać - oznajmia telefonicznie prezes Foppke. - Zaraz poprosimy policjantów, by odebrali z redakcji raporty.

Po wyjściu pani wiceprezes zawozimy zeszyt do komisariatu przy ul. Kaprów. Wcześniej kserujemy interesujące nas strony. - Prokuratura w ciągu 7 dni podejmie decyzję, co z tym zrobić - poinformowała nas policja. Wczoraj przedstawiciele fundacji zmienili stosunek do dziennikarzy. Mogliśmy porozmawiać z wychowawcą lubianym przez dzieci panem Eugeniuszem.

- Damian jest dobrym dzieckiem - mówi wychowawca. - Ale czasem bywa nadpobudliwy i bardzo wulgarny. Tu zresztą nie ma łatwych dzieci. Ja w takiej sytuacji sadzam go na pufie, czytam mu książkę i czekam, aż się uspokoi. Bez świadków też rozmawialiśmy z dziećmi. - Dziadek Gienek jest "w porzo" - powiedział jeden z chłopców. - Ale pan Piotr robi inaczej. Dwa razy ostrzega, potem bije.

Szefostwo fundacji zapowiada zwolnienie dyrektor Łaszcz oraz pana Piotra. Pan Tomek z powodów rodzinnych sam zrezygnował z pracy w ubiegłym tygodniu.

Justyna Lulkiewicz
Dorota Abramowicz

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)