Pies na emeryturze, koń na balkonie
Bono wciskał się tam, gdzie inni nie dawali rady, i znajdował narkotyki. Ale dziś jest na emeryturze. To znaczy byłby, gdyby policyjne psy-weterani taką emeryturę miały. Niedługo się to zmieni. Na razie lukę w łańcuchu opieki nad czworonożnymi emerytami mundurowymi wypełnia Zakątek Weteranów.
Anna Śmigulec, Magazyn WP: Kiedy pies przechodzi na emeryturę?
Grzegorz Chmielewski, były policjant-przewodnik pracujący z psem, założyciel Zakątka Weteranów - azylu dla psów i koni wycofanych ze służb mundurowych: W policji pies po ukończeniu 9. roku życia może zostać wycofany ze względu na wiek. Mamy na przykład małego białego pieska o imieniu Bono, który szukał narkotyków. Przyjechał do nas z Komendy Wojewódzkiej Policji ze Szczecina. Pieski tej rasy - parson russell terrier - są drobne i właśnie dlatego doskonale sprawdzają się przy przeszukiwaniu pojazdów czy pomieszczeń, bo łatwiej im dotrzeć w zakamarki, do których duży pies by się nie wcisnął.
Dziś Bono już prawie nic nie widzi, kieruje się węchem i słuchem. Radzi sobie w miarę dobrze, ale nie ukrywajmy: to już staruszek, ma ze 13 lat.
Taki dziadek narkotykowy?
Dokładnie tak. Może się zdarzyć, że pies zostanie wycofany ze służby wcześniej, ale w wyjątkowych przypadkach: gdy ma problemy ze zdrowiem, albo gdy przestaje być skuteczny w tym, do czego został przeszkolony. Bo przecież psy to żywe istoty i zdarza się, że tracą swoje umiejętności.
Tak trafił do nas Aramis - długowłosy owczarek niemiecki. Mimo że młody, bo zaledwie pięcioletni, już miał kłopoty ze zdrowiem, a dokładnie z uzębieniem. Jest nadpobudliwy i cały czas musi mieć coś w pysku. Ciągle coś skubie i gryzie. Nie patrzy, czy to jest patyk, czy metalowa miska, czy buda z okuciami. Tak pokaleczył sobie i poniszczył zęby.
A w czym się specjalizował?
Był psem patrolowo-tropiącym, ale w ciekawej wersji, tzw. angielskiej. A to oznacza psy, które chodzą do służby bez kagańca. Gdy atakują, robią tzw. stand up, czyli podbiegają do człowieka, ale mają go oszczekiwać, a nie gryźć.
Z nim mamy najwięcej kłopotów. Jak nie ma czego aportować, to patrzy, czyją rękę wziąć do pyska. Przyjaźnie, nie agresywnie. Ale nie każdy czuje się komfortowo, wyczuwając psie zęby na swojej ręce. Dlatego do Aramisa wszyscy podchodzą z pewną obawą i dystansem.
Natomiast jeżeli stan zdrowia psów pozwala i zdają one coroczne egzaminy atestacyjne, to mogą pracować dłużej. Ten dziewiąty rok życia nie jest datą graniczną.
I najważniejsze: nie mówmy, że psy i konie w służbach mundurowych odchodzą na emeryturę, bo na tę chwilę emerytury dla nich jeszcze nie ma. Na tym właśnie polega problem.
Co prawda słyszy się: "pies przechodzi na emeryturę”, ale to tylko umowne określenie. Bo w rzeczywistości nic za tym nie idzie: żadna opieka, świadczenia ani pieniądze na rzecz tego zwierzaka. Wciąż działa to tak, że pies, który całe życie pracował: ratował ludziom życie, wynajdywał narkotyki, tropił przestępców, nagle po wycofaniu ze służby znika z ewidencji i zostaje pozostawiony na pastwę losu. Co można nazwać niegodziwością ze strony państwa.
Gdybyśmy takie samo podejście stosowali do człowieka, to byłoby nie do pomyślenia. Że dopóki jest młody, zdrowy i może pracować, to mu zapewniamy jedzenie, dach nad głową i leczenie, ale jak przestaje być produktywny i użyteczny, to się go pozbywamy - niech rodzina się nim zajmie!
Dokładnie tak to działa. Według wciąż obowiązujących przepisów zwierzę po wycofaniu ze służby może zostać przekazane nieodpłatnie dotychczasowemu opiekunowi: pies na wniosek przewodnika, koń na wniosek jeźdźca. I zazwyczaj ten funkcjonariusz chce przygarnąć zwierzę, z którym przecież pracował przez lata i jest z nim zżyty. Ale zdarzają się sytuacje, że przewodnik, a zwłaszcza jeździec, nie ma warunków, żeby zabrać zwierzę do domu. Jak mieszka w bloku, to nie weźmie konia do siebie i nie postawi go na balkonie. I nie będzie mu tam podawał siana i słomy.
Czasem wystarczy, że ktoś ma już w domu jednego czy dwa psy, a ten służbowy nie toleruje innych psów. I nie było to wadą podczas wspólnej pracy, ale w życiu domowym oznacza poważny konflikt. Zdarzają się też sytuacje, że psy nie tolerują dzieci. I trzeba wybierać, co jest ważniejsze. A wiadomo, że będąc ojcem czy matką (bo kobiety też są przewodniczkami), każdy wybierze dobro i zdrowie dziecka.
W naszym azylu Zakątek Weteranów mamy Harry’ego - pieska ze straży granicznej, który szukał materiałów wybuchowych na lotnisku Okęcie. Karol, jego przewodnik, bardzo chciał go zabrać do siebie na zawsze. Ale Harry dwa razy zaatakował jego dziecko. I niestety po roku Karol musiał się z bólem i ciężkim sercem rozstać z Harrym. Szukał dobrego miejsca i w końcu Harry trafił do nas – do Zakątka Weteranów. Razem z całym dobytkiem: z kojcem, z budą, z miską. Wszystko, co miał u swojego przewodnika, jest teraz u nas, żeby czuł się jak w domu.
Czasem słyszymy opinie: "Jak przewodnik może? Dlaczego tak postąpił? Przecież nie zostawia się przyjaciela!" Ale osoby, które tak mówią, nie zdają sobie sprawy ze złożoności sytuacji.
Mówimy o opiece nad psem, który ma dominujący charakter i całe życie był uczony, żeby atakować i gryźć ludzi. Musimy być tego świadomi. Psy patrolowe czy patrolowo-tropiące są środkiem przymusu w policji. One w majestacie prawa mają atakować człowieka.
Co jeszcze może stanąć na przeszkodzie, by pies zamieszkał ze swoim przewodnikiem?
Nie ma co ukrywać, że przyjęcie takiego psa, który ma 9 lat, a często też choroby, oznacza, że trzeba mieć środki na jego utrzymanie i leczenie. I to są całkiem spore koszty. Więc czasem przewodnika, a zwłaszcza jeźdźca, po prostu na to nie stać. Raz jeszcze: pamiętajmy, że przyjmując pod opiekę psa czy konia wycofanego ze służby nie dostaje się już na niego ani złotówki.
Aż tu nagle 24 czerwca tego roku Sejm przegłosowuje ustawę, która zapewni psom i koniom ze służb mundurowych dożywotnie utrzymanie i opiekę weterynaryjną.
No, nie nagle. Walczyliśmy o to od czterech lat.
Kiedy przeszedłem na emeryturę i zacząłem mieć więcej czasu, postanowiłem go poświęcić właśnie tym zwierzakom. Sam byłem policjantem-przewodnikiem pracującym z psem, a później zostałem koordynatorem, czyli zajmowałem się wszystkimi psami i końmi w wielkopolskiej policji. A mieliśmy ponad 100 psów i około 12 koni.
Odpowiadałem za całokształt: od zakupu zwierzęcia, poprzez służbę, szkolenia, wyżywienie, leczenie, utrzymanie i wreszcie formalności związane z jego wycofaniem. I musiałem współpracować ze wszystkimi przewodnikami i jeźdźcami tak, żeby zwierzęta były dobrze wyszkolone, ale też zdrowe i żeby nie działa im się jakakolwiek krzywda. Więc znałem problem od podszewki. I od lat uważałem, że należy go rozwiązać i prawnie uregulować.
I co pan postanowił?
Najpierw szukałem ludzi, którzy myśleliby podobnie i chcieliby działać w tym celu. Udało nam się na terenie Wielkopolski skrzyknąć siedem osób (wszyscy to czynni lub byli funkcjonariusze, którzy pracują z psami lub końmi) i założyliśmy stowarzyszenie. Opracowaliśmy statut, zarejestrowaliśmy się. I zaczęliśmy organizować Zakątek Weteranów - żeby przyjąć te psy i konie, które nie mogły znaleźć sobie miejsca u dotychczasowych opiekunów.
Od czterech lat prowadzimy ten azyl, a jednocześnie starania, by ustawowo uregulować tę kwestię.
Zostałem zaproszony do prac w Sejmie: brałem udział w konsultacjach, posiedzeniach i pracach komisji. Na początku dywagowano, czy inicjatywa w ogóle jest słuszna czy niesłuszna. Dopiero później dyskutowaliśmy o tym, jakie założenia i jaką formę powinna przyjąć ta ustawa.
I co wywalczyliście?
Przede wszystkim zwierzę wycofane ze służby nie zostanie zdjęte z ewidencji - jak się to odbywało do tej pory - tylko dozgonnie będzie na stanie formacji, w której służyło. Poza tym państwo będzie zapewniać środki na jego wyżywienie i leczenie. Zostanie określona dzienna stawka: ile na utrzymanie psa, ile na utrzymanie konia. A osoba, która będzie się opiekować takim zwierzęciem, będzie dostawała, tak jak przewodnik w służbie, dodatek za opiekę.
Zostanie też wyznaczona osoba, która z ramienia konkretnej służby będzie nadzorowała te wydatki.
Wywalczyliśmy też, żeby ustawa objęła nie tylko policję, ale wszystkie służby pracujące ze zwierzętami: więzienną, graniczną, pożarną, miejską, marszałkowską, celno-skarbową, ochrony państwa, Straż Ochrony Kolei, wojsko, policję, GOPR i TOPR.
Służy w nich ponad 2 tys. psów i ponad 60 koni – większość w policji. Rocznie ok. 10 proc. z nich "przechodzi na emeryturę”.
I wreszcie, wynegocjowaliśmy, żeby ustawa objęła zwierzęta, które już wycofano, ale jeszcze żyją. Choćby u nas w Zakątku jest 11 psów i 7 koni, które zostały skreślone z ewidencji, więc formalnie nie są już na stanie policji.
Napotkaliście jakiś opór?
Była to jedna z niewielu ustaw, która została pozytywnie przyjęta przez niemal wszystkich posłów, bo tylko trzech głosowało przeciw. Można powiedzieć, że została przyjęta ponad podziałami politycznymi.
Ale na początku zderzaliśmy się z niezrozumieniem. Często słyszeliśmy, że są ważniejsze sprawy do załatwienia: że ludzie chorują, że potrzebne są pieniądze na szpitale, itd.. My to oczywiście rozumiemy, ale psy i konie to też żywe istoty – które najpierw są wykorzystywane do ciężkiej pracy i niebezpiecznej służby, a później w braku wdzięczności pozbawione środków i opieki medycznej. W myśl tej zasady, wycofując psa, może najlepiej od razu go uśpić? Wtedy faktycznie nie będzie problemu.
Pan tu ironizuje, ale ja wciąż nie rozumiem: skoro dobro zwierząt jest tak oczywiste, dlaczego do tej pory były one pozostawione na pastwę losu?
Przede wszystkim, gdy ludzie o tym słyszą, są zdziwieni. Bo zawsze się mówiło, że pies czy koń odchodzi na emeryturę, więc byli przekonani, że działa to jak przypadku człowieka: że od tego momentu dostaje jakieś środki na wyżywienie, leczenie, itd. Nie mieli pojęcia, że "przejście na emeryturę” w rzeczywistości oznacza, że się wciska takiego zwierzaka przewodnikowi czy jeźdźcowi z oczekiwaniem: ty przejmij rolę opiekuna i łóż na jego utrzymanie.
Zresztą, to nie fair wobec tych przewodników, bo wiadomo, że oni są zżyci ze swoim podopiecznym i zrobią wszystko, żeby mu się nie działa krzywda. Czasem nawet kosztem swojej rodziny.
Pan był zżyty ze swoim psem służbowym?
Oczywiście, że tak! To w ogóle niemożliwe, żeby ktoś został przewodnikiem czy jeźdźcem, jeżeli nie jest miłośnikiem tych zwierząt. To byłoby robienie z kogoś niewolnika. A jak to mówią: "Z niewolnika nie ma pracownika”. To kluczowe: z psami i końmi pracują pasjonaci, którzy zrobią wszystko, żeby – oprócz wykonywania zadań służbowych – te zwierzęta miały też fajne chwile w życiu.
Pamiętajmy, że funkcjonariusz na etacie pracuje 40 godzin w tygodniu, czyli zazwyczaj pięć ośmiogodzinnych służb. I to jest część, za którą instytucja mu płaci. Ale tydzień ma siedem dni, a pies jest żywą istotą. I jeżeli przewodnik nie utrzymuje tego psa w domu, tylko w jednostce policji, to nawet w dni wolne od pracy przyjeżdża do niego, przygotowuje mu jedzenie, wychodzi z nim na spacer, bawi się – żeby ten piesek miał urozmaicenie, a nie przez dwa dni siedział samotnie, bo jego przewodnik akurat ma wolne.
Pewnie, można zabrać swoje dzieci, z nimi podjechać do jednostki i na ten spacer pójść wspólnie. Ale jednak ogranicza to życie rodzinne. Właściwie ja nie widywałem mojego psa tylko wtedy, gdy wyjeżdżaliśmy na wakacje. Wtedy, na zasadzie wzajemności, prosiłem kolegę przewodnika, żeby podał mojemu psu jedzenie, żeby mu posprzątał i wyszedł z nim na spacer.
Pewnie jak pan wracał, to pies się cieszył całym sobą?
Oczywiście! Ale ja się zawsze śmieję, że pies to takie stworzenie, że wystarczy, że się wyjdzie na dwie minuty z pokoju, a jak człowiek wraca, to on się cieszy, jakby go pięć lat nie widział.
Ludzie mogliby się uczyć od psów kochania. To są wspaniałe stworzenia, które kochają całym sercem i wprost to okazują.
To sprawia, że z psem pracuje się inaczej?
Ja miałem psa patrolowo-tropiącego, czyli do pracy patrolowej, ale też do tropienia śladów ludzkich: czy to w poszukiwaniach osób zaginionych, czy przestępców. Pracowaliśmy razem na imprezach podwyższonego ryzyka, meczach ligowych, na manifestacjach, przy zakłócaniu ładu i zabezpieczaniu zdarzeń kryminalnych.
Wbrew temu, co część ludzi sobie wyobraża, to niebezpieczny zawód. A ja miałem stuprocentową pewność, że gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego i moje życie czy zdrowie byłoby zagrożone, to co jak co, ale na mojego psa mogę liczyć i on się na pewno nie cofnie. Nawet gdyby zauważył, że przeciwnik ma broń czy niebezpieczne narzędzie, będzie atakował do skutku. Jedyne, co mogłoby go powstrzymać, to poważne zranienie albo śmierć. I to była dla mnie nieoceniona wartość. Że mogłem całkowicie liczyć na mojego przyjaciela. Bo takie relacje łączą psa i przewodnika. Nie wyłącznie służbowe.
Co jeszcze zawdzięczamy tym psom?
Sporo. Ale tu proszę o zrozumienie. Staramy się nie chwalić nimi ani ich sukcesami. Bo fakt, że są bardzo skuteczne w tej pracy, nie wszystkim jest na rękę. Są ludzie, którzy zrobiliby naprawdę dużo, żeby im uniemożliwić dalszą pracę albo zemścić się za już wykonaną. Ktoś może podtruć takiego psa, albo inaczej zrobić mu krzywdę.
To co może pan opowiedzieć o emerytach, którzy trafili do was – do Zakątka Weteranów?
Dla nas każdy z nich to zwierzak z imieniem, konkretną jednostką, z której przyjechał, konkretną kategorią i z konkretnymi przygodami w życiu. Nasi podopieczni nie są anonimowi: że to jest pies. Nie, to jest konkretnie Borys, to jest Bono, to Harry. Znamy ich problematyczne nawyki, wiemy, czym każdy z nich lubi się bawić, co jest ich pasją, jakie są ich możliwości – bo musimy je też dopasować do wydolności ich organizmu. Bo często głowa jeszcze chce, a ciało już nie nadąża. Tak jak ze starymi ludźmi, tak tutaj z naszymi staruszkami. Nieraz się zdarzało, że wolontariusze, którzy zabierają nasze zwierzaki na spacery, dzwonili, że np. Leo bardzo chętnie wyszedł, ale nie ma już siły wrócić. I trzeba po niego iść i go przynieść. A Leo jest długowłosym owczarkiem niemieckim, wygląda trochę jak lew. Służył w kieleckiej straży miejskiej. Trafił do nas stamtąd wraz z drugim psem: Dragonem. Dragon już nie żyje, a Leo ma kłopoty z poruszaniem się.
Więc na każdym psim kojcu i końskim boksie mamy tabliczkę, na której widnieje imię zwierzęcia, data jego urodzenia, w jakiej jednostce służył, w przypadku psa – w jakiej kategorii jest specjalistą. Tak, żeby każdy, kto nas odwiedza, mógł się zapoznać z ich historią.
Jak to – "w jakiej kategorii jest specjalistą”?
Psy mają swoje specjalizacje. W zależności od rasy, rozmiarów, cech charakteru, naturalnych predyspozycji. Np. psy do narkotyków szukają pięciu substancji: marihuany, amfetaminy, haszyszu, kokainy i heroiny. Podobnie psy do materiałów wybuchowych: trotylu, prochu, dynamitu, plastiku i lontu detonującego.
I zawsze mówimy, że pies szuka zapachu narkotyków, zapachu materiałów wybuchowych, zapachu zwłok ludzkich. A nie samych narkotyków, materiałów wybuchowych i zwłok. Bo w toku szkolenia uczy się odruchu wyszukiwania zapachu, do tego jest warunkowany i za to nagradzany.
Zresztą pytanie, które słyszymy najczęściej to: "Czy pies szkolony do znajdowania narkotyków, dostaje do spróbowania te narkotyki i czy może się od nich uzależnić?” Odpowiadamy wtedy: "Tak, karmimy psa narkotykami, tak samo jak psa do wyszukiwania zwłok karmimy zwłokami ludzkimi , a psa do wyszukiwania materiałów wybuchowych karmimy materiałami wybuchowymi”.
Pan żartuje, ale ludzie spoza branży zwyczajnie są ciekawi, jak to działa.
Oczywiście, że pies nie je narkotyków i nie może się od nich uzależnić. W trakcie szkolenia nawet nie ma z nimi kontaktu, bo pracuje na sztucznych substancjach zapachowych o identycznym zapachu, np. marihuany.
Osobna rzecz to sposób, w jaki pies zaznacza miejsce znaleziska.
Pies, który znalazł zapach narkotyków, może zaznaczać to miejsce dynamicznie, czyli drapać, gryźć, itd.. Za to psy do materiałów wybuchowych muszą zaznaczać statycznie: siadając albo warując. Bez kontaktu z tym materiałem, żeby go nie zdetonować.
I tego wszystkiego psy uczą się podczas 5-7-miesięcznego szkolenia w Zakładzie Kryminologii Policyjnej w Sułkowicach. Wraz ze swoim przewodnikiem.
Pamiętajmy też, że pies nie wykonuje tych zadań za karę i nie traktuje ich jako przykry obowiązek. Wręcz przeciwnie: ta praca wykorzystuje jego naturalną pasję do tropienia, aportowania, itd.. A szkolenie odbywa się na zasadzie zabawy. Wykonując te czynności, pies ma frajdę i czuje się szczęśliwy.
Widziałam to w filmie dokumentalnym: pies był szkolony, by wykrywać węchem komórki rakowe w próbkach moczu. W laboratorium w sekundę spośród ośmiu próbek wybrał właściwą. I cały czas zamaszyście merdał ogonem i cieszył się tak, jakby spotkało go największe szczęście na świecie.
A jak jest z końmi? Te do rozpraszania demonstracji chyba muszą nauczyć się zwalczać swoje naturalne lęki, np. przed hukiem czy dymem?
Tak, koń jest z natury płochliwy i w normalnych warunkach nie wejdzie w dym, pomiędzy wybuchające petardy, huk i krzyczący tłum. Ale już koń po przeszkoleniu nie ma takich rozterek, bo został z tym wszystkim zapoznany i oswojony.
Za to znamy przypadek, gdy jeden koń służbowy salwował się ucieczką, bo zobaczył parasolkę. A nie miał z nią wcześniej do czynienia. Więc po tym incydencie na wszystkie szkolenia dla koni wprowadzono konfrontację z parasolką.
Wracając do psów, widzę tu kolejny problem: taki pies przez całe życie był aktywny, wykonywał zadania wraz swoim przewodnikiem i przyjacielem w jednym. I nagle przestaje pracować i jego życie całkowicie się zmienia. Czego on wtedy potrzebuje?
Na pewno potrzebuje uczucia. I u nas w Zakątku pies dostaje je od nas i od wolontariuszy, którzy przyjeżdżają i przytulają nasze zwierzaki, czeszą, głaszczą.
Potrzebuje też ciepła. Suchego kojca i dopasowanej budy. Dobrego jakościowo jedzenia. Bo często te psy mają schorzenia wątrobowe, trzustkowe, nerkowe, więc karma musi być dostosowana do potrzeb ich organizmu. Nie marketowa, tylko weterynaryjna.
Do tego musi mieć ruch. My staramy się zapewnić naszym psom zajęcia z piłeczką czy z aportem, żeby nie doświadczyły właśnie tej gwałtownej zmiany - że nagle wszystko, co znały i lubiły, się skończyło i nie zostało im już nic, tylko czekać, aż umrą.
Niektórym psom zostawiamy nawet w kojcu jakąś oponę, którą później maltretują godzinami – jak gumę do żucia, kiedy akurat nikt z nimi nie przebywa. Lubią sobie ją gryźć, piłować, szlifować. Czasami słychać z daleka, jak się nad nią pastwią. Wiemy też, że np. Aramis musi mieć ciągle jakąś piłkę w pysku, a Borys woli kij, i z tym kijem ciągle najchętniej by chodził. Znamy wszystkie ich upodobania.
Brzmi, jakby pan opowiadał o dziecku, które już podrosło, ale wciąż nie może się rozstać ze swoim ulubionym pluszakiem.
Tak, ale w przypadku takiego dużego psa, gdyby ktoś próbował mu na siłę zabrać jego zabawkę, to mogłoby doprowadzić do konfrontacji. I pies udowodni, że - co by sobie człowiek nie myślał – to on mu zębami pokaże, kto tu jest silniejszą stroną.
Dlatego my, mając doświadczenie z pracy, zawsze działamy tak, żeby nie nastąpił jakiś wypadek. I tu kolejna rzecz, której nie rozumieją ludzie spoza branży. Często pytają: "Dlaczego nie oddajecie tych zwierząt do adopcji?”. A my oddajemy, jeśli tylko znajdziemy odpowiedniego człowieka. Ale nowym właścicielem nie może zostać osoba z przypadku. Bo jeśli oddamy takiego silnego i gryzącego psa komuś, kto nie miał z tym doświadczenia, to daję sobie rękę odciąć, że w ciągu dwóch miesięcy ten pies albo do nas wróci, albo kogoś pogryzie. I nie dlatego, że jest "złym psem”, tylko dlatego, że jego nowy pan nie potrafi się odpowiednio zachować. Bo w obecności tych psów po prostu nie wolno robić niektórych rzeczy. Wydaje się to śmieszne, ale nie można np. patrzeć takiemu psu w oczy, zabierać mu przedmiotów, które uważa za swoje, np. piłki do aportu, podchodzić do jego miski z jedzeniem. Bo pies zacznie bronić tych rzeczy i konflikt gotowy.
A my przez cztery lata nie mieliśmy ani jednego takiego przypadku.
I co teraz?
Ustawa już została przegłosowana w Sejmie i zaledwie kilka dni temu w Senacie. Ale w Senacie zaproponowano 15 poprawek, więc musi ponownie wrócić do Sejmu. Później poczeka na podpis prezydenta. Więc jeszcze kilka miesięcy minie, zanim wejdzie w życie.
A my, jako Zakątek Weteranów, robimy swoje.
Złożyliśmy wniosek o status organizacji pożytku publicznego, żeby móc otrzymywać 1% na naszą działalność. Bo my nie dostajemy od państwa ani grosza na utrzymanie tych psów i koni. Tak że wszystko, co mamy na wyposażeniu Zakątka, za co karmimy i leczymy, to są pieniądze w trudzie i znoju zdobyte od ludzi, których chwyciliśmy za serce i zaraziliśmy naszą inicjatywą.
Mamy wspaniałe grono wolontariuszy, którzy nam pomagają na co dzień. I kilka znanych osób, które nas wspierają. Na przykład pani Krystyna Podleska, czyli dziewczyna Misia z filmu Barei. I Marcin Dorociński, który oprócz tego, że nas stale wspiera, to przeznaczył też na Zakątek część swojego honorarium z filmu "Pitbull. Ostatni pies".
Utrzymania naszego Zakątka kosztuje 13 tys. zł miesięcznie – wyliczyliśmy to co do złotówki. A potrzebujemy też środków na to, żeby się rozbudowywać. Bo konie muszą mieć łąkę, padoki, pomieszczenia do magazynowania siana i słomy - całą infrastrukturę.
Więc cieszymy się nawet, gdy ktoś nam przekaże materiały budowlane. Bo i tak musielibyśmy je kupić. Nie gardzimy żadną pomocą.