Piekło Allaha
Na gwarnej niegdyś ulicy prowadzącej od meczetu imama Abbasa do ratusza i głównej stacji karbalskiej policji - nazwanej ostatnio przez polskich żołnierzy Aleją Pierwszego Plutonu - nie ma dziś nikogo. Po wydarzeniach, które rozegrały się, gdy w Polsce obchodzono Wielki Tydzień, pozostały ściany osmalone od eksplozji i setki dziur po kulach. 40 m od zapór z worków z piaskiem, jakimi są otoczone ratusz i komisariat, stoją spalone wraki taksówki i autobusu - terroryści próbujący się wedrzeć do budynków wypełnili pojazdy materiałami wybuchowymi. - Posłaliśmy ich do piekła Allaha - mówi jeden z polskich żołnierzy.
26.04.2004 | aktual.: 26.04.2004 14:33
Umowa z al-Sadrem
- Były sygnały zapowiadające zbliżające się niebezpieczeństwo - twierdzi mjr Adam Stępień z sekcji rozpoznania. - Najbardziej obawialiśmy się, że powtórzy się historia z Aszury, poprzedniego wielkiego święta szyickiego, z początku marca. Wówczas terroryści z Al-Kaidy podłożyli bomby w Bagdadzie i Karbali. Zginęło 300 osób. - Żeby zapobiec podobnej tragedii, współpracowaliśmy z tutejszą policją oraz lokalnymi przywódcami, którzy mają swoje milicje religijne. Według umowy, jaką zawarliśmy z nimi na ich żądanie, to oni pilnują porządku w miejscach kultu - mówi gen. Gruszka.
Jedną z osób, z którymi generał się spotkał, był szejk Mital al-Haslawi, związany z Muktadą al-Sadrem. Podobnie jak przed Aszurą, starał się sprawiać wrażenie człowieka przychylnego koalicji, który dołoży wszelkich starań, by Arbain przebiegał jak najspokojniej. Generał nie chce mówić jakie wrażenie zrobił na nim Mital, ale inni oficerowie, którzy również rozmawiali z szejkiem, podkreślają: - To człowiek mściwy, bezwzględny, pazerny i ulegający nastrojom, a jednocześnie łasy na komplementy. Nie było wątpliwości, że nie można mu ufać. - Nie było też takiej potrzeby - twierdzi mjr Stępień. - Sadrowcy nigdy nie mieli na naszym terenie zbyt dużego poparcia. Ponad 70% tutejszej ludności jest lojalna wobec ajatollaha Alego Sistaniego.
W niedzielę 4 kwietnia żołnierze z 1. plutonu pierwszy raz wyjechali z Camp Juliet późnym wieczorem. Przed godziną 22.00 poinformowano ich, że mają ewakuować z ratusza grupę Amerykanów pracujących dla tymczasowej administracji (CPA). Wówczas zamieszki wybuchały już we wszystkich większych miastach szyickich. Kilka godzin wcześniej Muktada al-Sadr w płomiennej mowie z meczetu w Kufie wezwał do powstania i "sterroryzowania okupanta". Miała to być odpowiedź na zamknięcie tego dnia przez CPA wydawanej przez niego gazety "Al-Hawza".
Rebelia była planowana od dawna - od kilku dni do szefów policji i oficerów korpusu cywilnego przychodziły kilkuosobowe grupy mężczyzn i stawiały ultimatum: "Albo przejdziesz na stronę Armii Mahdiego, albo zabijemy ciebie i twoją rodzinę". - Do gen. Abbasa, szefa policji w Karbali, ktoś zadzwonił, grożąc, że go zabije. Kiedy zapytałem, dlaczego mi o tym opowiada, powiedział, że nie da się zastraszyć - dodaje gen. Gruszka. Mimo że sytuacja z godziny na godzinę stawała się coraz poważniejsza, Polakom mogło się wydawać, że w Karbali policja będzie po ich stronie.
- Po północy policjanci zadzwonili do mnie z ratusza. Błagali, żebyśmy przyszli im z pomocą, bo atakują ich ze wszystkich stron - opowiada generał. - Mogliśmy rozłożyć ręce, powiedzieć, że nic nie możemy zrobić. Zostalibyśmy na swoich stołkach, nikt nie wyciągałby wobec nas żadnych konsekwencji, a po miesiącu czy trzech przyszliby Amerykanie i zrobili porządek. Tylko że z jakiegoś powodu założyliśmy mundury, z jakiegoś powodu przyjechaliśmy do Iraku. Wiedziałem, że jeśli nie wyślę tam ludzi, policjanci zostaną wyrżnięci w pień. -
Nasz pluton postawiono w stan gotowości tuż przed pierwszą w nocy - twierdzi por. Kląskała. - Dostaliśmy zadanie: nie dopuścić, by terroryści zajęli ratusz i komisariat, w którym znajduje się też więzienie. Przed wyjazdem dowódca brygady zapytał nas tylko, czy znamy prawo użycia broni. Odpowiedzieliśmy, że znamy.
Na pierwszej linii
Pierwsza, ośmioosobowa grupa żołnierzy zajęła stanowiska przy zaporach z workami z piaskiem, które rozstawiono w poprzek ulicy naprzeciw meczetu. To miała być pierwsza linia obrony. Zadaniem drugiej grupy było przedostanie się na dach ratusza. Trzecia grupa zajęła pozycje na budynku komisariatu przy tylnej bramie. Żołnierze mówią, że napastników było na pewno ponad stu. Ilu dokładnie? - Nie wiem, w nocy wszystkie koty są czarne - mówi jeden z żołnierzy. Inny dodaje: - Pewne jest, że strzelali ze wszystkich stron.
- Pierwszym i najważniejszym problemem, z jakim musieliśmy się uporać, nie byli atakujący terroryści, lecz policjanci celujący do nas z ratusza - mówi por. Kląskała. Było ich tam 30. - Oni po prostu strzelali do wszystkiego, co się rusza - opowiada chorąży Robert, dowodzący sześcioosobową grupą na dachu ratusza. - Kiedy do nich dotarliśmy, nie można się było z nimi porozumieć. Gdy wreszcie znaleźliśmy jednego, który mówił trochę po angielsku, poprosiłem, żeby wszyscy przeszli na zewnętrzną krawędź budynku - twierdzi chorąży. - Wysłałem ich tam, bo bałem się, że postrzelą któregoś z naszych. Tłumaczyliśmy też, żeby najpierw celowali, później strzelali. - W pewnym momencie tuż nad głowami przeleciały nam dwa granaty RPG. Gdyby trafiły, byłoby po nas - podkreśla st. szer. Grzegorz. - W tym czasie więźniowie znajdujący się na dole zaczęli wariować, próbując się wydostać. Policjanci strzelali po suficie więzienia, żeby ich uspokoić, ale to niewiele dało - dodaje dowódca plutonu. - Uciszyli ich dopiero po
wrzuceniu do cel gazu łzawiącego. - Około trzeciej nad ranem zaczęła się do nas zbliżać rozpędzona taksówka. Kiedy nie zatrzymała się po seriach ostrzegawczych, strzeliliśmy do niej z samochodu pancernego BRDM - wspomina inny. - Taksówka stanęła w płomieniach, a kilka sekund później wybuchła.
Gdy terroryści zorientowali się, że nie uda im się wedrzeć do ratusza od frontu, zaatakowali od tyłu. - Zostaliśmy zmuszeni do otwarcia ognia do ludzi, którzy próbowali zająć stanowiska za stojącym tam autobusem, za murem, w bramie... Wkrótce potem por. Kląskała zgłosił przez radio do bazy, że pluton zużył 70 proc. amunicji. - Dowieźli nam ją o czwartej. Gdyby przyjechali kilka minut później, bylibyśmy bezbronni.
Przez kolejne cztery dni i noce dwa polskie plutony oraz jeden bułgarski broniły dostępu do ratusza. - Wtorek był dniem krytycznym - opowiada gen. Gruszka. - Terroryści zaczęli atakować coraz skuteczniej, policja była w rozsypce, a dowódca korpusu obrony cywilnej i jego oficerowie poinformowali, że odchodzą. Wcześniej w zasadzce rannych zostało trzech Polaków, trzech Bułgarów i Amerykanin - żołnierze wjechali w ulicę, gdzie ich trzy razy ostrzelano. Z zewnątrz dochodziły sygnały, że Ukraińcy oddali Kut, a Hiszpanie Nadżaf. Na pomoc raczej nie mogliśmy liczyć. Jednocześnie zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli oddamy sadrowcom ratusz, nasza baza będzie następnym miejscem, do którego przyjdą...
Agata Jabłońska