Pięć godzin w trumnie
Zbigniew Wełmiński z Krakowa był ostatnim żywym człowiekiem wydobytym spod ruin hali w Chorzowie. Pod zwałami blachy i śniegu przeleżał ponad 5 godzin. Uratował się dzięki telefonowi komórkowemu. Zadzwonił do żony, która akurat piła w tym czasie herbatę na stoku narciarskim w Wierchomli. Marta Wełmińska poinformowała o wszystkim strażaków z Nowego Sącza i syna Pawła, który również był w Chorzowie. Paweł wydostał się z ruin hali, przedarł przez kordon policjantów i przekazał strażakom wieści od uwięzionego pod gruzami ojca. Ratownicy zawrócili. Pisaliśmy o tym wczoraj, na podstawie relacji żony Zbigniewa Wełmińskiego - Marty. Dziś o swych przeżyciach opowiada on sam.
31.01.2006 | aktual.: 31.01.2006 09:14
Przyjaciel nie żyje
Zbigniew Wełmiński prowadzi w Krakowie firmę zajmującą się dystrybucją karmy dla psów i kotów. Do Chorzowa - na wystawę gołębi - pojechał, by spotkać się z przedstawicielami handlowymi. - Gdy hala zaczęła się walić, odruchowo rzuciłem się "szczupakiem" na podłogę. Dzięki temu nie zginąłem na miejscu - opowiada pan Zbigniew. - Rozmawiałem akurat z moim przyjacielem - Valentinem Mandicą, Belgiem. On nie zdążył zareagować. Valentin nie żyje - kawał blachy uderzył go w głowę. Pan Zbigniew znalazł się w niszy pomiędzy zwałami blachy falistej. Po pierwszym załamaniu się dachu nastąpiło kolejne. - Było bardzo ciasno i bardzo zimno. By zadzwonić do żony, musiałem otworzyć klapkę telefonu językiem - mówi pan Zbigniew. - Stukałem w blachę, krzyczałem, ale ratownicy nie reagowali. To było przerażające. Wyraźnie słyszałem głosy strażaków nade mną, a do nich nie docierały żadne dźwięki. Tłumiła je blacha, styropian i śnieg.
Grobowa cisza
- Czekanie wydłużało się w nieskończoność. Myślałem, że ratownicy zaprzestali poszukiwań, bo zapadła grobowa cisza. Miałem kontakt głosowy z dwiema osobami uwięzionymi pode mną. Baliśmy się, że nikt do nas nie dotrze - opowiada pan Zbigniew. - Na szczęście, miałem telefon i kontakt z żoną oraz synem. Synowi udało się dotrzeć do ratowników. Powiedział im, że w rumowisku leży żywy człowiek. Pokazał - na tyle, na ile był w stanie, gdzie jestem. Uratował mi życie. Strażacy dotarli do Zbigniewa Wełmińskiego około 22.30. Był ostatnią żywą osobą wyciągniętą spod ruin hali. Trafił do szpitala w Bytomiu z urazem biodra i nogi oraz licznymi stłuczeniami. Na szczęście nie doznał poważnych odmrożeń. Niedługo zostanie przewieziony do szpitala w Krakowie. - Te pięć godzin będę pamiętał do końca życia. Czułem się, jakbym leżał już w trumnie. Gdy przyszli strażacy, pomyślałem - to jeszcze nie teraz. I tego się trzymam - kończy pan Zbigniew.