Pakt Piłsudski-Lenin
"Czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium"...
Ostre oskarżenia pod adresem Piłsudskego: popełnił katastrofalny błąd
"Pakt Ribbentrop-Beck" i "Obłęd'44" to książki dla grzecznych dziewczynek w porównaniu z "Paktem Piłsudski-Lenin" - tak o swojej najnowszej książce mówi Piotr Zychowicz. Wiele wskazuje na to, że znów odezwą się głosy oburzonych, a na głowę historycznego publicysty spadną gromy. Oskarża bowiem legendarnego Naczelnego Wodza Józefa Piłsudskiego o katastrofalny błąd. Na czym polegał?
"Według zwolenników ideologii patriotycznej poprawności prawda o wielkiej rozgrywce lat 1919-1921 powinna zostać zatarta, wymazana. Społeczeństwo nie może o niej wiedzieć, nie może o niej mówić. Obowiązywać ma sielankowy obraz wojny polsko-bolszewickiej, która miała się zakończyć naszym wiekopomnym zwycięstwem. Odzyskaliśmy niepodległość, zbudowaliśmy II Rzeczpospolitą. Cudowne państwo, niedościgniony wzór, do którego wzdychają kolejne pokolenia Polaków" - stwierdza Zychowicz i odsłania niewygodne fakty. Jakie ma zarzuty wobec Marszałka?
(js)
Od jego decyzji zależało, czy komunizm przetrwa. Mógł zadać reżimowi Lenina śmiertelny cios
Józef Piłsudski. Człowiek, który słusznie uznawany jest za jedną z najważniejszych postaci w dziejach Polski. Mało kto jednak wie, że niewiele zabrakło, aby Piłsudski odegrał również decydującą rolę w dziejach świata. W jego rękach - przekonuje Zychowicz - znajdował się bowiem nie tylko los Rzeczypospolitej, ale również Rosji i co najmniej kilkudziesięciu innych krajów. Od jego decyzji zależało bowiem, czy ideologia komunistyczna przetrwa, czy też zostanie zmiażdżona i będzie tylko krwawym epizodem w dziejach Europy.
Podczas wojny polsko-bolszewickiej Wojsko Polskie dwukrotnie - w roku 1919 i 1920 - stanęło przed pewną - jak uważa Zychowicz - szansą na zadanie reżimowi Włodzimierza Lenina śmiertelnego ciosu. Twierdzi, że wystarczyło tylko zawrzeć przymierze z rosyjskim obozem kontrrewolucji. Najpierw z gen. Antonem Denikinem, potem z gen. Piotrem Wranglem. Piłsudski niestety nie potrafił jednak się wznieść ponad niechęć do Rosji, zapomnieć o historycznych krzywdach i osobistych urazach. Nie zrozumiał natury komunizmu, który uważał za mniejsze zło od "carskiego imperializmu". W ten sposób ocalił bolszewizm przed zagładą.
Zamiast powiesić Lenina na gałęzi, ocalił bolszewizm
Zamiast zdobyć Moskwę i powiesić Włodzimierza Lenina na suchej gałęzi, Naczelnik Państwa podjął z sowieckim dyktatorem tajne negocjacje i zawarł nieformalny, tajny pakt Piłsudski-Lenin. Tym samym ocalił bolszewizm. Był to błąd o wymiarze dziejowym. Błąd, który zgubił Rosję, a w dłuższej perspektywie Polskę.
Według bardzo zaniżonych szacunków z "Czarnej księgi komunizmu" ideologia ta pochłonęła na całym świecie 100 milionów ofiar śmiertelnych. Setki milionów ludzi zamknęła w więzieniach i obozach koncentracyjnych, wpędziła w otchłań nędzy, złamała im życie. I nie jest to wcale bilans zamknięty. Komunizm bowiem wciąż istnieje w pięciu krajach świata - Chinach, Korei Północnej, Wietnamie, Laosie i na Kubie. I wciąż zabija.
Komunizm jest jednak nie tylko najbardziej ludobójczym systemem, jaki wymyślił człowiek. Jest również systemem najbardziej totalitarnym. Tylko pod rządami komunistów dzieci donoszą na rodziców. Tylko pod rządami komunistów podsądni miotają pod własnym adresem najgorsze oskarżenia i domagają się dla siebie kary śmierci. Tylko pod rządami komunistów państwo kontroluje myśli swoich obywateli - czytamy w "Pakcie Piłsudski-Lenin".
"Hitler był tylko nieśmiałym naśladowcą Lenina i Stalina"
"Postępowi" intelektualiści z Zachodu wpadają w amok, gdy ktoś próbuje porównać komunizm do narodowego socjalizmu. W rzeczywistości komunizm do narodowego socjalizmu porównywać nie tylko można, ale nawet należy. Porównanie takie dowodzi bowiem niezbicie, że komunizm był systemem wielokroć gorszym niż narodowy socjalizm. Hitler był tylko nieśmiałym naśladowcą Lenina i Stalina. Ich niewprawnym uczniem.
Wśród kilkudziesięciu krajów świata, które zostały dotknięte bakcylem czerwonej epidemii, znalazła się też Polska. Dwadzieścia lat po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej Sowieci zaatakowali nas ponownie. W wyniku II wojny światowej Rzeczpospolita podzieliła los Rosji, której nie podała dłoni, gdy znalazła się ona w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Bolszewicy wymordowali naszych oficerów, zgładzili nasze elity i zdeprawowali nasze społeczeństwo. Przetrącili kręgosłup narodowi polskiemu, tak jak wcześniej przetrącili go rosyjskiemu.
Wbrew temu, co twierdzili i twierdzą marksiści, ta dziejowa tragedia wcale nie musiała się wydarzyć.
Wcale nie musiało dojść do Wielkiego Głodu, Wielkiego Terroru i całej upiornej epoki Józefa Stalina.
Nie musiała wybuchnąć tak zwana Wielka Wojna Ojczyźniana, a wszystkie popełnione podczas niej mrożące krew w żyłach zbrodnie nie musiały zostać popełnione.
Europa Środkowo-Wschodnia wcale nie musiała się znaleźć pod butem Armii Czerwonej. Czechosłowacja, Węgry, Bułgaria, Rumunia, Estonia, Łotwa i wiele innych krajów mogło się cieszyć wolnością.
Nie musiały się narodzić komunistyczne Chiny, komunistyczna Kuba i Wietnam. Pol-Pot nie musiał wyrżnąć na "polach śmierci" połowy mieszkańców Kambodży, a Mengystu Hajle Marjam zdziesiątkować Etiopczyków.
Nie musiało być wojny w Afganistanie, Wietnamie, Korei i wszystkich innych konfliktów zimnej wojny.
Nie musiała powstać III Rzesza. Narodowy socjalizm był bowiem tylko niemiecką odpowiedzią na komunizm i gdyby bolszewizm przestał istnieć w 1920 roku, Adolf Hitler pozostałby nikomu nie znanym biedującym malarzem.
NKWD nie przeprowadziłby "operacji polskiej", która w latach 1937-1938 pochłonęła życie co najmniej 200 tysięcy naszych rodaków.
Nie doszłoby także do agresji 17 września i deportacji setek tysięcy Polaków na Syberię w latach 1939-1941. Nikt by nie strzelał naszym oficerom w tył czaszki w katyńskim lesie.
Nie byłoby koszmaru akcji "Burza", Powstania Warszawskiego i wszystkich innych sowieckich zbrodni i prowokacji wymierzonych w naród polski.
Nie byłoby PRL-u, Bieruta, Bermana, Gomułki, Różańskiego i UB. Wojciech Jaruzelski pozostałby miłym chłopakiem z dobrego domu.
"Mogliśmy odbudować imperialną Rzeczpospolitą od morza do morza"
Zychowicz przekonuje, że gdyby Józef Piłsudski w latach 1919-1920 sprzymierzył się z rosyjskimi patriotami i wydał rozkaz marszu na Moskwę, losy Europy, Rosji i Polski potoczyłyby się całkowicie innymi torami. Przywołuje słowa wybitnego niemieckiego generała i stratega Maxa Hoffmanna, który nazwał I wojnę światową "wojną straconych okazji". Zdaniem autora, określenie to jak ulał pasuje do wojny polsko-bolszewickiej.
Jednoczesny upadek wszystkich trzech mocarstw zaborczych otworzyłby przed Polakami olbrzymie możliwości. Mogliśmy nie tylko odzyskać niepodległość, ale również restaurować mocarstwo stworzone przez naszych przodków. Nie kadłubową "Polskę dla Polaków", ale imperialną Rzeczpospolitą od morza do morza, w której herbie obok Orła Białego znalazłoby się miejsce dla litewskiej Pogoni i patrona Rusi, Archanioła Michała.
Twierdzi, że militarnie było to do osiągnięcia. Zarówno w 1919, jak i w 1920 roku odzyskanie granicy z 1772 roku leżało w zasięgu naszych żołnierzy. Mimo wspaniałego zwycięstwa w bitwie warszawskiej stało się inaczej. Zatrzymaliśmy się w pół drogi. O krok od wielkości. O krok od imperium.
Urządzali "polowanie na ludzi". Czasami nabijali oficerów na pal lub zakopywali żywcem
Piłsudski nie chciał jesienią 1919 roku iść do Moskwy, więc niecały rok później Moskwa przyszła do niego. W lipcu 1920 roku bolszewickie hordy wlały się szerokim strumieniem na terytorium Rzeczypospolitej. Ich triumfalny marsz znaczyła łuna pożarów i morze przelanej krwi. Czerwonoarmiści mordowali, gwałcili, plądrowali i palili. W porównaniu z tą inwazją potop szwedzki i wszystkie najazdy tatarskie na Polskę przypominały kurtuazyjne sąsiedzkie wizyty - czytamy w "Pakcie Piłsudski-Lenin".
Działania bolszewików w Polsce były dokładną kopią ich wcześniejszych działań w Rosji. Dla czerwonych to nie była zwykła wojna o terytorium, lecz triumfalny pochód rewolucji. Kontynuacja wojny domowej, której celem była sowietyzacja podbitego kraju i eksterminacja "wrogów ludu".
Mordowano ziemian, kupców, księży, urzędników, co zamożniejszych chłopów. Jak wcześniej w Rosji, najgorszy los spotkał oficerów. Polscy wojskowi podzielili los, jaki wcześniej stał się udziałem ich rosyjskich kolegów. Ponieważ oficerowie przed dostaniem się do niewoli często zdzierali dystynkcje, czerwoni odróżniali ich 'na oko'. Wystarczyło mieć gładkie ręce, okulary lub czystą bieliznę, aby zasłużyć na śmierć. Oprawcy na ogół rozrąbywali ich szablami: puszczali oficerów w pole i urządzali "polowanie na ludzi". Czasami nabijali oficerów na pal lub zakopywali żywcem.
Ci z Polaków, którzy przeżyli wzięcie do niewoli, byli przez Sowietów zamykani w obozach śmierci. Ograbieni z butów i ubrań konali z wycieńczenia w kałużach własnych ekskrementów na zgniłych, zarobaczonych barłogach. Bolszewicka niewola była dla Polaków piekłem. Gdy dzisiaj Moskwa wypomina Polsce los bolszewickich jeńców - 16 tysięcy z nich zmarło na tyfus - zakrawa to na kpinę. W porównaniu z bolszewickimi polskie obozy jenieckie były rajem na ziemi. W sowieckiej niewoli eksterminowani zostali między innymi żołnierze naszej 5. Dywizji Strzelców Polskich (Syberyjskiej), która w styczniu 1920 roku kapitulowała przed czerwonymi w pobliżu Krasnojarska. Oficerów Czeka od razu postawiła "pod ścianką", żołnierze trafili do łagrów.
Te przerażające relacje Zychowicz cytuje, by dobitniej ukazać, że ten bezmiar ludzkiego cierpienia, wszystkie te straszliwe zbrodnie wcale nie musiały się wydarzyć. Była to cena, jaką Polska zapłaciła za to, że w 1919 roku nie sprzymierzyła się z białymi i ocaliła w ten sposób bolszewizm. A raczej dopiero pierwsza rata. Kolejną mieliśmy spłacić 17 września 1939 roku, a następną - w roku 1944. W 1919 roku pozwoliliśmy, by Rosja zatonęła w krwawych odmętach rewolucji bolszewickiej, wierzyliśmy bowiem, że osłabi to odwiecznego rywala. Stało się inaczej. Rewolucja szybko przelała się do nas. "Jacy ci biało-Polacy głupi - mówił latem 1920 roku Karol Radek - mogli nas, czerwonych, rozgnieść jeszcze osiem miesięcy wcześniej, gdyby tylko pomogli białym Rosjanom. Teraz sami leżą u naszych stóp".
Gdy władcom Kremla wydawało się, że los Polski jest przypieczętowany, przyszło zwycięstwo
W połowie sierpnia Sowieci znaleźli się u wrót Warszawy. Dla Polaków, którzy jeszcze kilka miesięcy temu święcili zdobycie Kijowa, było to szokiem. Pewni zwycięstwa Sowieci ogłosili już powstanie komunistycznego rządu polskiego z Julianem Marchlewskim, Feliksem Konem, Józefem Unszlichtem i Feliksem Dzierżyńskim na czele. Gdy władcom Kremla wydawało się, że los Polski jest przypieczętowany, przyszło zwycięstwo.
Nie, nie żaden "Cud nad Wisłą", jak twierdzili niechętni Piłsudskiemu publicyści. Po prostu zwycięstwo. Polski nie ocaliły żadne siły nadprzyrodzone, żadne cudy, ale bohaterstwo Polaków i... przewaga nad nieprzyjacielem. Na ogół mówi się o tym półgębkiem, aby nie psuć opowieści o polskiej wiktorii nad 'nieprzebranymi azjatyckimi hordami'. W rozstrzygającej bitwie tej wojny bolszewików było jednak po prostu znacznie mniej. To my byliśmy faworytami tej batalii. Polacy mieli znacznie więcej dział, mieli czołgi, samochody pancerne, pociągi pancerne i dwie eskadry lotnicze. Bolszewicy jadący na kosmatych konikach, z jukami wyładowanymi łupami wyglądali przy nich niemal jak armia średniowieczna. Im głębiej wchodzili w Polskę, tym bardziej brakowało im amunicji i żołnierzy. Wytracali pierwotny impet. Stara maksyma "Bóg sprzyja liczniejszym batalionom" sprawdziła się i tym razem.
Olbrzymi sukces został zmarnowany przez polityków
Pobity Tuchaczewski musiał nakazać odwrót. Zwyciężyliśmy. Ocalała Polska, ocalała Warszawa. Mało kto bowiem wie, że stare kadry POW na wypadek wkroczenia bolszewików do miasta otrzymały rozkaz wywołania powstania i stoczenia z najeźdźcą walk ulicznych. Bojowcom rozdano już nawet broń i granaty. "Bóg zrządził wszystko inaczej - pisał Karol Wędziagolski. - Ominęło nas jeszcze jedno szaleństwo, słusznie nazywane przez poetów bohaterstwem, a przez zwykłych rozsądnych ludzi - katastrofą".
Profesor Marian K. Dziewanowski nazwał bitwę warszawską "jednym z trzech największych triumfów w naszych dziejach obok Grunwaldu i Wiednia". Nie zgadzam się z takim zestawieniem. Zarówno Krzyżacy, jak i Turcy w porównaniu z bolszewikami wydają się całkiem sympatyczni, toteż triumf roku 1920 stawiam znacznie wyżej nad zwycięstwami z lat 1410 i 1683.
Bitwa warszawska po wsze czasy winna być powodem do dumy Polaków. Jest czymś niezrozumiałym, że w 1989 roku w naszej stolicy nie wysadzono w powietrze Pałacu Kultury - tego paskudnego symbolu sowieckiej dominacji - i nie zbudowano w jego miejscu łuku triumfalnego upamiętniającego rok 1920.
Nie rozumiem również, dlaczego w Warszawie w pierwszej kolejności zbudowano Muzeum Powstania Warszawskiego - w którym wychowuje się młodzież w kulcie klęski - a do dziś nie doczekaliśmy się muzeum zwycięskiej bitwy warszawskiej.
Szacunek i podziw dla zwycięzców spod Warszawy nie może jednak przysłaniać tragicznego faktu, że ich olbrzymi sukces został zmarnowany przez polityków.
Komisarze polityczni armii Tuchaczewskiego strzelali sobie w łeb z rozpaczy.
Po bitwie pod Warszawą strony zamieniły się rolami. Teraz Sowieci rzucili się do panicznej ucieczki, porzucając broń i sprzęt na poboczach dróg. Z każdym kilometrem odwrotu potężna armia inwazyjna Michaiła Tuchaczewskiego topniała w oczach. Polacy ruszyli zaś w pościg. To właśnie ten piękny moment kampanii upamiętniała słynna ułańska żurawiejka "Lance do boju, szable w dłoń, Bolszewika goń, goń, goń!".
Mimo że nieprzyjaciel poszedł w zupełną rozsypkę, polskie dowództwo zaczęło zachowywać się dziwnie. Józef Piłsudski nagle wstrzymał pościg. Dyszące żądzą odwetu i dobicia wroga Wojsko Polskie musiało stanąć w miejscu. Armia przypominała rwącego się do biegu ogiera, który kopytem rozgrzebuje ziemię i gryzie wędzidło, lecz silna ręka jeźdźca trzyma go krótko i nie pozwala ruszyć do galopu. Ta kuriozalna sytuacja trwała niemal cztery tygodnie, od 25 sierpnia do 20 września. Przez miesiąc nasza armia stała bezczynnie w sporej odległości od linii Niemna i Szczary. Bolszewicy wykorzystali ten nieoczekiwany przestój, aby zebrać się do kupy. Tuchaczewski uporządkował jako tako swoją pokiereszowaną armię, ściągnął posiłki i przygotował się do batalii, która przeszła do historii jako bitwa nad Niemnem.
Trwała ona od 20 do 26 września 1920 roku. Tym razem to już nie była klęska. To był nokaut. W wyniku bitwy nad Niemnem Polacy po prostu zlikwidowali sowiecki front północno-zachodni. Przestały istnieć całe nieprzyjacielskie dywizje, do niewoli poszły dziesiątki tysięcy czerwonoarmistów, w ręce zwycięzców wpadły olbrzymie ilości broni i materiału wojennego. Tuchaczewski musiał ratować się ucieczką, a komisarze polityczni jego armii strzelali sobie w łeb z rozpaczy.
Oznaczało to katastrofę dla Polski i katastrofę dla Rosji
Józef Piłsudski we wrześniu 1920 roku stanął więc przed kolejną szansą na zniszczenie bolszewizmu. Mógł naprawić błąd sprzed roku. Wobec całkowitej klęski Armii Czerwonej Naczelnik Państwa mógł również spełnić swój federacyjny sen. Europa Wschodnia leżała u stóp triumfatora spod Warszawy. Sytuacja bolszewików latem 1920 roku stała się beznadziejna. Znowu zostali wzięci w dwa ognie. Biała Rosja podniosła się bowiem z kolan i ruszyła do ostatniego boju.
Mimo że po rozbiciu Armii Czerwonej nad Niemnem Wojsko Polskie nie natrafiało już w swoim marszu na wschód na opór nieprzyjaciela, 12 października 1920 roku zwycięska Polska zawarła z pobitymi Sowietami zawieszenie broni. Wojna raptownie ustała, gdy Lenin i jego szajka znów znaleźli się na skraju przepaści. A Polacy nie zdążyli jeszcze odzyskać całego swojego terytorium - olbrzymie połacie Wielkiego Księstwa Litewskiego i Rusi wciąż były pod bolszewicką okupacją. Zamieszkujący te tereny Polacy płakali z radości, widząc pierzchające w stronę Moskwy resztki Armii Czerwonej i spodziewając się rychłego wyzwolenia przez prące do przodu wojska Rzeczypospolitej. Wyzwolenie jednak nie nadeszło. Wojska stanęły w miejscu. Biało-czerwone sztandary nie załopotały nad Dźwiną i Dnieprem. Oznaczało to katastrofę dla Polski i katastrofę dla Rosji. Gdyby w październiku 1920 roku polscy przywódcy jednak się opamiętali... Gdyby zmienili zdanie, zerwali haniebne zawieszenie broni i nakazali naszej dzielnej armii dalszy marsz...
"Podpisali wyrok śmierci na całą Polskę"
Od trzystu lat Polacy przegrywają wszystkie wojny. Jesteśmy narodem, od którego odwróciło się szczęście. Nasze terytorium, wpływy i ambicje kurczą się z pokolenia na pokolenie. Jesteśmy cieniem naszych wielkich przodków. Dlatego z taką dumą mówimy o wojnie polsko-bolszewickiej. Jedynym konflikcie zbrojnym, w jakim udało nam się ostatnio zwyciężyć.
Niestety jest to mit. Nieprawda. Wygraliśmy bowiem jedynie bitwę warszawską. I rzeczywiście było to zwycięstwo wspaniałe. Całą wojnę z bolszewikami jednak przegraliśmy. Celem tej wojny nie była bowiem ucieczka spod bolszewickiej szubienicy, ale stworzenie potężnego państwa i zapewnienie bezpieczeństwa Polakom. Obu tych zamierzeń osiągnąć się nie udało.
Aktem kończącym wojnę polsko-bolszewicką nie było bowiem przepędzenie hord Tuchaczewskiego spod Warszawy ani rozbicie bolszewików nad Niemnem. Zakończył ją układ pokojowy, który do historii przeszedł jako traktat ryski. Dzień jego podpisania, 18 marca 1921 roku, nie był zaś dla nas dniem triumfu. Był dniem klęski i hańby. W jego rocznicę powinniśmy obchodzić dzień żałoby narodowej.
Mimo że zdecydowana większość Polaków nie ma pojęcia, że taki traktat w ogóle istniał, był on punktem zwrotnym w naszych dziejach. Wraz z nim skonała ojczyzna naszych pradziadów. Przestała istnieć potężna Rzeczpospolita, która rywalizowała z Rosją o panowanie nad Europą Wschodnią. Zastąpiło ją zaś średnie środkowoeuropejskie państewko ze średnimi ambicjami.
Szokująca prawda o wojnie polsko-bolszewickiej
Traktat ryski był czwartym rozbiorem Polski. Tym jednak różnił się od poprzednich, że sami go dokonaliśmy. Na jego mocy oddaliśmy w bolszewickie jarzmo 350 tysięcy kilometrów kwadratowych naszej ojczyzny, a więc niemal dokładnie połowę Rzeczypospolitej. A z nią 18 milionów obywateli.
Traktat ryski był odroczonym w czasie samobójstwem. Jego podpisanie uratowało bolszewizm przed niechybną klęską i pozwoliło mu uzyskać dwie dekady bezcennej "pieriedyszki". Władcy Kremla, którzy nawet przez chwilę nie zrezygnowali z myśli o podboju i sowietyzacji Polski, w pełni ten czas wykorzystali. Sterroryzowali swój kraj, zbudowali przemysł, wzmocnili Armię Czerwoną i czekali na pierwszą okazję, żeby skoczyć Rzeczypospolitej do gardła. Wypierając się braci znad Berezyny i Dniepru, nasi przywódcy podpisali wyrok śmierci na całą Polskę.
Tak, prawda o wojnie polsko-bolszewickiej jest szokująca. Choć powtarza się nam, że zakończyła się ona wielkim triumfem, w rzeczywistości była naszą wielką klęską. Wiktoria, którą odnieśliśmy w bitwie warszawskiej, została zmarnowana.
To on był grabarzem Polski
Prawdziwym złym duchem delegacji ryskiej, osobą, która odegrała najbardziej złowrogą rolę, był - zdaniem Zychowicza - przedstawiciel endecji, Stanisław Grabski. Gdyby powstał kiedyś ranking największych szkodników w dziejach naszego narodu, Grabski bez wątpienia znalazłby się w pierwszej piątce. Był to człowiek, o którym Stanisław Cat-Mackiewicz pisał, że "nie przepuszcza żadnej okazji, by nie wyrządzić jakiejś podłości". To właśnie Grabski - który całkowicie zdominował resztę delegatów - był głównym sprawcą klęski ryskiej i grabarzem Rzeczypospolitej. To on bez mrugnięcia okiem przehandlował pół Polski bolszewikom. Oddawanie Sowietom polskiej ziemi było zresztą jego pasją. Na wierzch polskiego życia politycznego wypłynął bowiem znowu pod koniec II wojny światowej. Tym razem, żeby wesprzeć proces kolejnej amputacji Polski - Jałtę. Tak jak w Rydze oddał bolszewikom Mińsk i Kamieniec Podolski, tak w 1945 roku oddawał im Wilno i Lwów.
Dziś nie ma już wątpliwości. Jedyną receptą, jedynym realnym programem w roku 1920 była nienawiść. Na bolszewicką nienawiść do ludzkości ludzkość powinna była odpowiedzieć nienawiścią do bolszewizmu. Zjednoczyć siły i wypalić czerwoną zarazę do gołej ziemi - stwierdza Zychowicz.
(js)