Miejska wiocha
Mieszkam w mieście. Moja rodzina cierpi z tego powodu, więc walczę z bankami o kredyt, który umożliwi mi kupno domu i wyniesienie się raz na zawsze z tej wiochy. Bank zwleka. – Nie jest pan typowym płatnikiem. Musimy wszystko sprawdzić bardzo dokładnie.
Na rocznym picie mam więcej niż prezydent Kaczyński, lecz bank się waha. Diabli wiedzą czy w ogóle mi udzielą kredytu. Tymczasem miejska wiocha trwa w najlepsze. Okoliczni tzw. chłopcy są jak upierdliwe muchy. Nigdy nie odlatują od miejsca wylęgu dalej niż na sto metrów i zawsze chodzą trójkami. Czasem jest ich więcej. Kiedy ich mijam, brzęczą. Gdy zmierzam w ich stronę, uciekają na wszystkie strony. Tłuką butelki. Zawsze mają wykręcony, wstrętny grymas na twarzy. Ewidentnie nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Wiedzą natomiast gdzie kto mieszka i jak się nazywa. Żyją cudzym życiem w przenośni i dosłownie – kiedy wreszcie uda im się coś ukraść.
Nie mają żadnych zainteresowań. Czasem przez parę dni pojeżdżą na kradzionym rowerze. A potem znowu stoją to na jednym to na drugim rogu, aż do momentu, gdy nadjeżdża radiowóz. Wtedy chowają się po bramach. Ile już razy reperowałem celowo zepsuty zamek tzw. samozamykacz. Uprzykrzają i zatruwają życie wszystkim dookoła, leją gdzie popadnie. Ma się wrażenie jakby nie mogli się wylać we własnych domach – spędzają życie na ulicy. W końcu nie wytrzymałem i pogoniłem jednego czy dwóch. Wywołałem wojnę – oczywiście, że ja. Żaden inny ojciec rodziny ani piśnie, bo mu żona n i e k a ż e. Ile razy słyszałem: – Nie wytrzymam tego! Stefan uspokój się, nie twoja sprawa!
Od tego czasu nie schodzę wieczorem na dół inaczej niż z kawałkiem żelaza w ręce, co skutecznie ostudziło ich zachowania, lecz z kolei przeraża moją małżonkę. Wiadomo, że cios czymś takim to szpital dla ofiary i więzienie dla sprawcy. W tym przypadku sprawcą będę ja. Przecież do cholery wszyscy mnie znają. Nie ma jeszcze artykułu za u p i e r d l i w o ś ć. Na cięższe przestępstwa wobec mnie z ich strony nie mam zamiaru czekać. Wychodzi więc na to, że wcześniej czy później pójdę siedzieć za uszkodzenie ciała. Spowoduję niezdolność do pracy dłuższą niż dwa tygodnie i nie ma dyskusji. Przez dwa tygodnie nie będzie mógł przecież kraść. Nie będę w stanie się wybronić, bo działałem z premedytacją – wziąłem z mieszkania żelastwo w celu rozwalenia komuś łba i rozwaliłem komuś łeb. Marzyłem o tym wysoki sądzie już od dawna. Sama myśl o tym napawa mnie dziwną słodyczą. Może nawet warto posiedzieć, żeby pozbyć się uczucia bezsiły, która mnie tak straszliwie dręczy.
Małżonka widząc me cierpienie, zaniepokojona coraz większą ilością złomu, który przynoszę do domu, zawezwała dzielnicowego. Rozmowa z nim była czystą kpiną. Tak, tak, wiemy, ludzie się skarżą, lecz dopóki im się czegoś nie udowodni, nie możemy nic zrobić. Mąż do nich niech w żadnym wypadku nie schodzi, bo wyprą się wszystkiego, a sam napyta sobie biedy. Zresztą schodzenie nic nie daje, gdyż rozpierzchają się na wszystkie strony. Trudno w pojedynkę złapać trzech czy czterech 16 – 20-latków. Zmacha się człowiek niczym koń szmaciarza i oberwie cegłą w łeb nie wiadomo od kogo.
Przyjąłem więc inną taktykę. Przespacerowałem się po ulicy z łomem do wyważania drzwi, tak żeby wszyscy widzieli. Trochę pomogło. Bramę zamykam osobiście wieczorem na klucz niczym cieć i nigdy bez brechy nie schodzę na dół. Zrobiło się czyściej, mordy im się zamknęły, lecz stan krytyczny trwa i komuś z pewnością stanie się w końcu krzywda. Jeśli mnie – mój rozbity pysk wszyscy wezmą na karb pijaństwa i pożałują, jaki to żona ma ze mną krzyż pański. Jeśli im – pójdę siedzieć na co najmniej półtora roku w zależności od uszczerbku, jaki uda mi się zadać gnojowi. W tym przypadku rodzina moja ucierpi jeszcze bardziej.
Jedyne więc, co mogę zrobić, to wynieść się z tej przeklętej ulicy, która chodzi z podwiniętym ogonem terroryzowana przez bandę złodziei rowerów. Jeśli nawet w końcu gdzieś znikną czy to w więzieniach czy to w małżeńskich okowach, przyjdą następni, bo w uczciwych ludziach nie ma żadnej solidarności przeciwko takim zachowaniom. Jest za to ciche przyzwolenie, coś w rodzaju: chłopaki muszą się wyszumieć. Nawet w piłkę nie grają, nie mówiąc o instrumentach. Zresztą jak tylko ktoś zacznie na czymś grać, momentalnie interweniuje policja. Wiem coś o tym. I tak sobie stoją wypatrując radiowozu, kopiąc puszkę po piwie i informując przez komórkę złodziei mieszkaniowych, kto właśnie całą rodziną jest na pogrzebie kogoś bliskiego. To się nazywa robić kwadrat na klepsydrę. Tak było w moim przypadku proszę wysokiego sądu.
Maciej Maleńczuk dla Wirtualnej Polski