Jacek Żakowski: Goście odchodzą
- Sikorski, Rostowski, Belka, Kalisz, Cimoszewicz. Wiele wskazuje na to, że za rok żadnego z nich nie będzie w służbie publicznej. Bo polska polityka coraz gorzej znosi osobowości. A właściwie już przestała je znosić. I nie tylko polityka, niestety – pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski. Publicysta, wychodząc od przykładów wyżej wymienionych polityków, dochodzi do wniosku, że wszędzie dookoła zrobiło się grzecznie i standardowo, a „odlot Polaków gdzieś odleciał”. Dziennikarz zastanawia się, dlaczego staliśmy się nudni jak Czesi, Węgrzy i Skandynawowie, i czy to dobrze czy źle.
28.07.2015 | aktual.: 04.08.2015 07:59
Sikorski to jest gość. Kawał prawdziwego faceta. Wszyscy to wiemy. Rostowski podobnie - gość, jak się patrzy. I też wszyscy to wiemy. A Marek Belka? To dopiero jest kawał faceta. I Ryszard Kalisz. I Włodzimierz Cimoszewicz. Wiele wskazuje na to, że za rok żadnego z nich nie będzie w służbie publicznej. Szkoda.
Sikorski jest jedną z najbardziej nietuzinkowych postaci polskiej polityki. Od prehistorycznych lat 80. poczynając, kiedy pojawił się wśród afgańskich talibów walczących z sowiecką inwazją. Szczegóły są bez znaczenia. Trzeba było mieć jaja, żeby miłą i spokojną Anglię zamienić na pogrążoną w dzikiej wojnie Azję.
Jacek Rostowski był jednym z najbardziej odważnych i najmocniej stojących na ziemi ministrów finansów. Odłóżmy szczegóły. Trzeba było mieć jaja, żeby zmierzyć się z potęgą sektora finansowego i zabrać mu duży oraz łatwy zarobek, jakim były łupiące polski budżet OFE.
Marek Belka jest i będzie jednym z bardzo niewielu ekonomistów, którzy mają nie tylko wybitne kompetencje, ale też odwagę, by mówić, co z ich wiedzy oraz doświadczenia w praktyce wynika. Odłóżmy szczegóły. Trzeba było mieć jaja, by otwarcie powiedzieć, że - bez względu na wcześniejsze zasługi - poglądy Leszka Balcerowicza i jego polskiego zakonu to we współczesnej światowej ekonomii folklor.
Ryszard Kalisz jest jednym z niewielu polityków lewicy, który nie kalkulował, tylko mówił i robił, co uważał. Odłóżmy szczegóły. Trzeba było mieć jaja, żeby u schyłku kadencji, będąc szefem MSW, wysłać policję dla ochrony warszawskiej Parady Równości nielegalnie zakazanej przez prezydenta miasta Lecha Kaczyńskiego i atakowanej przez skinów.
Włodzimierz Cimoszewicz należał do bardzo nielicznej garstki polskich polityków, którzy sami decydowali o swojej karierze. Podejmowali wyzwania, gdy chcieli, wycofywali się do matecznika, gdy chcieli. Mniejsza o szczegóły. Trzeba było mieć jaja, żeby się nie mazgaić, tylko zrezygnować z wyścigu o prezydenturę, gdy atakująca IV RP uruchomiła służby, żeby obrzucić Cimoszewicza oszczerstwami.
Takich postaci jak odchodzący Goście, łączących najwyższe kompetencje merytoryczne z siłą charakteru i osobowością pozwalającą wychylić się z tłumu, jest teraz w polskim życiu publicznym jak na lekarstwo. Każdy z nich jest osobistością bez względu na to, co akurat robi. I będzie osobistością bez względu na to, co będzie robił w przyszłości.
Nie będę udawał, że zapowiedź ich odejścia specjalnie mnie nie zaskoczyła. Kto obserwuje ewolucję sceny politycznej, nie ma powodu się dziwić. Bo polska polityka coraz gorzej znosi osobowości. A właściwie już przestała je znosić. I nie tylko polityka, niestety.
W najbliższym mi dziennikarstwie nie jest dużo inaczej. Też dominują karne eszelony maszerujące pod pilną kontrolą redakcyjnych sierżantów. A w nauce? W tłumie sprytnych i karnych zdobywców i wykonawców grantów, kolekcjonerów punktów, pracowitych wspinaczy po szczeblach kariery trudno wypatrzeć szalonych naukowców. Gdzieś z całą pewnością jacyś są, ale ich nie widać. Tak można by jechać od jednej dyscypliny do drugiej. Wszędzie dookoła Polska zrobiła się niesłychanie grzeczna i standardowa. Mili chłopcy. Zadbane dziewczęta. Nawet na polskich drogach zrobiło się grzecznie i spokojnie - prawie jak w Niemczech i Ameryce.
Mam wrażenie, że półtorej dekady XXI w. przeczesało i uczesało Polskę, jak może żadna inna epoka. IV RP kulturowo zepchnęła Polskę w banał niemieckiej prowincji. Odlot Polaków gdzieś odleciał. Staliśmy się nudni jak Czesi, Węgrzy, Skandynawowie. Nawet to, co zostało z polskiego szaleństwa - paranoiczne narracje, fobie polityczne, obsesje aksjologiczne - straciło spontaniczność i stało się rodzajem kompletnie przewidywalnego baletu wykonywanego przez na pół profesjonalne partyjne zespoły, które przypominają małe prywatne armie.
Nie wiem, czy to źle, czy dobrze. W jakimś sensie to może nam służyć. Pragmatycznie może być wydajne. Maszerujemy za wodzami bez gadania. Kto się nie mieści w szykach, ten odpada.
Wszystko, co się dało, przebudowaliśmy, żeby działało w taki właśnie sposób. Partie, samorządy, parlament, rząd, firmy, media, uczelnie, szkoły, szpitale, instytucje kultury. Wszystkie instytucje chodzą, jak nakręcone wprawną ręką zegarki. Wszystkie trybiki kręcą się jak w zegarach na ścianie u zegarmistrza. Cykają, kiedy je zegarmistrze nakręcą. Biją tak, jak je zegarmistrze nastawią.
W tych zegarach jest miejsce dla sprężyn, dla większych czy mniejszych trybików, dla wskazówek, wahadeł i kukułek, ale nie ma miejsca dla Gości z jajami. Goście odchodzą i nowi nie przychodzą. Zegarmistrze ich nie potrzebują. Albo im się wydaje, że nie potrzebują takich, co chodzą na boki, kiedy zegar maszeruje do przodu. Trybiki tolerują ich z trudem. Zegarmistrze tolerują tylko niektórych, ale też do czasu. Licencje dla Gości wygasają, gdy instytucje krzepną.
Cała Polska przyjęła nową sztywną korporacyjną metodę działania. Hierarchiczną, praktyczną. Dwie dekady temu byliśmy południowcami północy. Teraz staliśmy się trybikami wschodu. Jakby Polska przesunęła się paręset kilometrów na północ i trochę na zachód, albo na wschód - bo tu i tu od dawna rządziła dyscyplina.
Tylko my w naszej okolicy mieliśmy w sobie tego cudownego, polskiego, anarchicznego, szalonego, nieobliczalnego, indywidualistycznego, mesjańskiego, kreatywnego, niespokojnego, bezinteresownego, szlachetnego ducha, który teraz znikł, bo został już niemal całkiem wypchnięty przez trybiki i zegarmistrzów do nisz takich jak warszawski kabaret "Pożar w burdelu". Z tego odlotowego ducha była Wielka Improwizacja, Kordian, Zielony Balonik, Witkacy, Leśmian. Gombrowicz, Wyspiański, Mrożek, ale też KOR, Solidarność, Pomarańczowa Alternatywa. Było i minęło.
Czy taka Polska jest lepsza? Ja się w niej lepiej nie czuję. Nie tęsknię do Polski, w której ludzie musieli ryzykować, żeby się przyzwoicie zachować i pozostać sobą, ale tęsknię do Polaków, którzy chcieli ryzykować, by pozostać sobą, szukać własnych dróg, wadzić się ze światem ("z Bogiem, albo i bez Boga"), upierać się przy swoim. To prawda, że ta polska specyfika nie raz prowadziła nas na rozmaite manowce. Ale na nasze manowce. Kosztowne, ale własne.
Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski
Jacek Żakowski (ur. 1957)- publicysta "Polityki", kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas, autor piątkowych "Poranków TOK FM", kilkunastu książek i programów TV. "Dziennikarz Roku 1997", laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów i nagrody PEN Clubu, nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego i Rady Funduszu Mediów.