Gorzki smak Orange School
Za naukę angielskiego w Orange School
trzeba z góry zapłacić kilka tysięcy złotych i w tym celu
zaciągnąć kredyt. Jeśli przerwiemy naukę, pieniędzy nam nie
oddadzą, a dług musimy spłacać - informuje "Życie Warszawy".
Oferta szkoły skusiła Annę Radzik i Lucynę Langer, studentki Uniwersytetu im. kard. Stefana Wyszyńskiego. Obydwie dziewczyny podpisały umowy i wzięły bankowe kredyty, oferowane w siedzibie szkoły. Bez kredytu nie były w stanie zapłacić z góry po 6 tys. zł za cały kurs. Rychło okazało się, że wpadły w misterną pułapkę. Umowy podpisane z Orange School były tak sformułowane, że okazały się dla nich absolutnie niekorzystne.
Pierwsza wizyta w szkole była imponująca - konsultant przyjął nas ciepło, przedstawiał w superlatywach naukę w Orange School - mówią zniesmaczone sytuacją Ania i Lucyna. Sprawy zaczęły się komplikować po podpisaniu umowy. Okazało się, że nie trzeba się było tak spieszyć i uważnie ją przeczytać. - Wyciągnęli ode mnie sześć tysięcy, a to była tylko indywidualna praca z komputerem - żali się Ania. Już po pierwszych zajęciach dziewczyny stwierdziły, że taki system nauki im nie odpowiada.
- Zapłaciłem 5 tys. zł i okazało się, że to kurs komputerowy. Czasami przetykany spotkaniami z nauczycielem - opowiada ich kolega Janusz, który zrezygnował z nauki, licząc na zwrot pieniędzy. Są i tacy, którzy wzięli kredyt na 9 tys. zł.
Tymczasem w innych szkołach opłaty wnosi się na jeden, góra dwa semestry naprzód. Jeśli ktoś zrezygnuje tam z nauki, może stracić maksimum kilkaset złotych.
Tymczasem program komputerowy do nauki angielskiego kosztuje w księgarni od 150 do 400 zł. Godzina konwersacji raz w tygodniu z rodowitym Anglikiem to wydatek 50-80 zł. Bez konieczności wikłania się w kredyt. (PAP)