Dyktator jest nagi (Opinia)
Łukaszenka nie wie, co robić. Można powiedzieć, że stał się ofiarą własnej propagandy. Zwykli Białorusini dawno już dali sobie spokój z poważnym traktowaniem państwowej propagandy. Przerzucili się w takie miejsca, jak Telegram, gdzie filmy i najnowsze wiadomości z protestów zamieszcza, na przykład kanał Nexta. Dyktator nadal zdaje się widzieć świat tak, jak propagandyści jego własnych mediów.
Łukaszence nie dało mu do myślenia nawet to, że po krwawej łaźni i sali tortur, którą wyłapywanym na ulicy protestującym sprawili OMON-owcy, część tych propagandystów rzuciła robotę.
Tak więc, gdyby Łukaszenka własnymi oczami obejrzał skalę protestów lub gdyby chociaż dał wiarę temu, co ogląda na Telegramie, nie popełniałby tak prostackich błędów, jak zorganizowanie alternatywnego, "ludowego" wiecu, na który spędził autobusami ludzi z państwowych zakładów pracy, żeby popierali najważniejszego pracodawcę w kraju.
Efekt był taki, jaki musiał być: "zwolennicy" Łukaszenki, z których wielu przywieziono tam pod wpływem szantażu (jedziesz do Mińska albo szukasz nowej pracy) nie tryskali szczególną energią. A część z nich po kryjomu wymknęła się z placu pod parlamentem, żeby przyłączyć się do protestujących.
Od ściany do ściany
Łukaszenka, jak kiedyś Ceaucescu, gdy odwołał się do poparcia narodu, i tego poparcia nie znalazł, wsiadł skonfundowany w helikopter i wyleciał ze stolicy obejrzeć, co tam w terenie.
A w terenie było jeszcze gorzej. Robotnicy, z którymi się spotykał, otwarcie go wyszydzali, wygwizdywali. Gdy Łukaszenka się przymilał, mówiąc, że przecież jak to, cóż to się stało, przecież zawsze mnie popieraliście – wyprowadzali go ze śmiechem z błędu.
Łukaszenka nie wiedział co robić z rękami i jak reagować, gdy ktoś rzucał mu obelgami w twarz. Schodził z mównicy. W końcu wściekł się i zaczął wygrażać jednemu z robotników, który filmował go telefonem.
I tak już mu zostało: idzie w zwarcie, choć niezbyt pewnie. Z jednej strony zapewnia, że musieliby go protestujący i strajkujący zabić, żeby oddał władzę, a z drugiej – bąka, że może pójść na zmiany w układzie sił, "ale nie pod naciskiem" i po zmianie konstytucji.
Straszy Rosją i odznacza OMON-owców, którzy torturowali ludzi, ale jednak do szerokiej interwencji ich nie zapędza. Jeśli powiedziało się A, to i mówi się B, więc zwozi czasem jeszcze "zwolenników" na wiece, ale uzupełnia ich o prokremlowskich radykałów wymachujących rosyjskimi flagami.
Rosja, która jeszcze kilkanaście dni temu była w łukaszenkowskiej propagandzie złem wcielonym, teraz jest jego jedynym ratunkiem.
Ostał się już tylko Putin
A determinacja Łukaszenki pokazuje, że dyktator jest nagi i jak by nie kombinował, to całość jego stosunków międzynarodowych to jeden kraj.
Tylko Rosja musi mu wystarczyć zarówno za największego wroga, jak i największego przyjaciela. Ogłosił niby wystawienie wojsk na polskiej granicy, że niby to stamtąd przenika antypaństwowa dywersja, ale obserwatorzy podejrzewają, że chodzi wyłącznie o stworzenie poczucia zagrożenia, żeby – w razie czego – móc znów spróbować krwawo stłumić protesty.
Ale się boi, bo wie doskonale, że wtedy to już wóz albo przewóz. Bo jeśli ludzie wytrzymają atak i wytrwają, wtedy znajdzie się w podobnej sytuacji, co Ceaucescu czy Kadafi.
Rosja, według obserwatorów, nie bardzo będzie miała ochotę rozkręcać kolejny Krym i ściągać sobie na głowę kolejne międzynarodowe sankcje i gromy, a już na pewno nie będzie chciała zniechęcać do siebie jednego z ostatnich krajów poradzieckich, w których jeszcze ma społeczną sympatię.
Szczególnie takiego, który w wypadku przejęcia władzy przez któregokolwiek w zasadzie kandydatów opozycji nie zejdzie z prorosyjskiej drogi.
O wiele łatwiej i skuteczniej byłoby dla Moskwy postawić na pęknięcia wewnątrz samego systemu okołołukaszenkowskiego, wybrać którąś z opcji, które się pojawią (albo które już czekają gotowe na wybór). I nie ładować się w kolejną awanturę w "bratnim" kraju, tylko najnormalniej w świecie wymienić mu głowę.
Wygląda więc na to, że Łukaszenka gra na przeczekanie. Właściwie nie bardzo ma inne wyjście. I być może nawet by mu się to udało, biorąc pod uwagę, że natężenie protestów słabnie.
Tylko trudno uwierzyć, że nie popełni któregokolwiek z błędów, który popełnił do tej pory i nie zdecyduje się na kolejny atak na protestujących. Albo w to, że cały ten scentralizowany, a więc dość toporny i niewyrafinowany mechanizm łukaszenkowskiej władzy, nie zgrzytnie i sam nie właduje się na jakąś minę.