Dwa Berlinale
Dziwne zjawisko miało w tym roku miejsce na Berlinale: wyłoniły się dwa odrębne festiwale. Ten pierwszy - to bujna, interesująca, przepełniona gwiazdami impreza, o której pisałam i tu napiszę jeszcze raz, bo warto. A ten drugi festiwal objawił się tylko raz: w werdykcie międzynarodowego jury. Gdyby patrzeć od strony werdyktu, rzuca się w oczy skrupulatna poprawność geograficzna - i całkowita głuchota na dobre kino. I to chyba starczyłoby za cały komentarz do nagród.
Zaskoczenie ogólne ogromną nieprzystawalnością nagród - do przewidywań, do prawdziwych dyskusji filmowych i oczekiwań wszystkich - najlepiej wyraziła nagrodzona jako najlepsza aktorka Nina Hoss, która odbierając Srebrnego Niedźwiedzia ogłosiła, że trofeum należy się nie jej, a Marianne Faithfull za świetną rolę w angielskim filmie "Irina Palm". Tego rzeczywiście wszyscy oczekiwali, a rola była pewniakiem.
Decyzje jurorów
Za ten pierwszy, bujny i ciekawy festiwal, odpowiadają organizatorzy. Za werdykt - tylko jurorzy. Ale kto mógł przewidzieć, że będą głusi i ślepi na głosy odbiorców? A najważniejsze nagrody wyglądały tak: "Złotego Niedźwiedzia" otrzymał chiński film reżysera Wanga Quan - "Małżeństwo Tuyi" ("Tuya's Marriage") - pełen obrazów życiowego mozołu, trudnej przyrody i ciekawie pokazanego pogranicza: mongolsko-chińskiego i chłopsko-robotniczego (od nomadów mongolskich do robotników w mieście chińskim). Taki nostalgiczny dramat jest tłem dla pracowitego życia małżeńskiego tytułowej Tuyi i jej trudnych doświadczeń rodzinnych (rzecz została oparta na wspomnieniu matki reżysera). Film był ładny i egzotyczny, ale wyglądał tak, jakby zrealizowany został przynajmniej 15 lat temu. W narracji, w sposobie prowadzenia aktorów itd.
Nagrodę Specjalną Jury i Srebrnego Niedźwiedzia otrzymał argentyński film Ariela Rottera "Inny" ("El Otro") - bardzo ludzka opowieść o starości i śmierci oraz upływie czasu. Główny aktor tego filmu, Julio Chavez, dostał Srebrnego Niedźwiedzia i uznany został za Najlepszego Aktora festiwalu. To dziwne, ale niemal nikt tego filmu nie zauważył.
Najlepszą Aktorką została Nina Hoss za rolę w filmie niemieckim "Yella" - dziwnej opowieści Christiana Petzolda rozgrywającej się niby w życiu, a właściwie po śmierci, choć podejmującej mimochodem całkiem realną sprawę szans zawodowych ludzi z dawnych wschodnich Niemiec na zachodzie ich zjednoczonej ojczyzny. Nina Hoss jest bardzo ceniona w Berlinie, jest berlińską aktorką teatralną, ostatnio grała właśnie na scenie, podobno z wielkim sukcesem, tytułową rolę w "Medei".
Za Najlepszego Reżysera uznany został Joseph Cedar, twórca izraelskiego filmu "Beaufort". To akurat słuszna nagroda. Obraz walk na punkcie kontrolnym libańsko-izraelskiego pogranicza, w twierdzy Beaufort - jest właściwie wielkim protestem przeciwko wszelkiej wojnie, która niszczy życie ludzkie, która uzależnia wszystkie oczekiwania człowieka od jednego pocisku. Prasa i oczekiwania
Można powiedzieć, że tylko FIPRESCI, czyli Międzynarodowa Prasa Filmowa, przydzieliła swoją nagrodę zgodnie z powszechnym oczekiwaniem. Naszym laureatem został Jirzi Menzel i jego fascynujący, niezwykły film "Obsługiwałem angielskiego króla" - w klimacie podobny nieco do "Zaklętych rewirów" Janusza Majewskiego. Ta opowieść o latach 20., 30. i 40. XX wieku w Pradze nie tylko znakomicie opisywała owe czasy (nawet z sięgnięciem do dokumentów), ale miała też wiele dowcipu, ironii, ludzkiego ciepła. Tylko zazdrościć Czechom takiego utworu! Ale, niestety, my nie mieliśmy nigdy Bohumila Hrabala, na tekście którego oparta jest ta opowieść, a i Jirzi Menzel, niezapomniany twórca "Pociągów pod specjalnym nadzorem", jest całkowicie odmienny od naszych reżyserów. Ten niezwykły obraz wejdzie niedługo na nasze ekrany, będzie okazja wtedy dokładniej o nim napisać. Setka gwiazd
Ale w tym roku rzeczywiście nie filmy były najważniejsze a gwiazdy. Organizatorzy Berlinale zrobili rzecz zabawną: ogłosili w gazetach listę największych gwiazd, które w tym roku odwiedziły festiwal. I było ich aż... 116! Lista sporządzona w porządku alfabetycznym dawała jednakową szansę zaistnienia gwiazdom pierwszej wielkości o międzynarodowej sławie, jak i małym, niemieckim gwiazdkom, wyraźnie zresztą windowanym, aby tylko zapewnić im zainteresowanie odbiorców.
Ja najbardziej zachwyciłam się Lauren Bacall, bo to "pół historii" amerykańskiego kina, długoletnia żona legendarnego, zmarłego przed pół wiekiem Humphreya Bogarta. Niezwykła dama kina obecna była w tym roku nie tylko na konferencji prasowej i w kuluarach, na balu, ale też na ekranie, w pozakonkursowym filmie "The Walker" Paula Schradera. Ale i tak wśród gwiazd największy rozgłos zdobyła w tym roku Sharon Stone, za swoje niezwykłe "zagranie" na poważnej imprezie "Cinema for Peace", gdy położyła się w swojej pięknej sukni koloru lekkiego różu na czarnym fortepianie i jadąc po nim, dojechała do grającego Richarda Gere, aby go pocałować. Bo tak to jest z festiwalami. Powaga miesza się tam z ekscesami, skandaliki ze sztuką, a wszystko do siebie pasuje!
Nas nie było
A teraz my. Nas, jak już pisałam - nie było. Oficjalnie, filmowo, w konkursach. Nawet nasz jedyny, krótkometrażowy, dziewięciominutowy filmik Marcina Krawczyka z Mistrzowskiej Szkoły Wajdy, "Rendez-vous", przeszedł zupełnie niezauważony. Ale byliśmy obecni inaczej: Sławomir Idziak i Jan A. P. Kaczmarek - nasi artyści eksportowi. Idziak, często realizujący zdjęcia do różnych amerykańskich filmów, Kaczmarek, niemal całe życie pracujący w Stanach - wystąpili jako mistrzowie prowadzący Warsztaty Campusu Talentów, wielkiej, międzynarodowej szkoły, ściągającej najzdolniejszą filmową młodzież z całego świata. To tam właśnie ogłoszono w zeszłym roku konkurs na film o Berlinie. Do tego roku różni, bardzo młodzi ludzie ze świata zrealizowali swoje filmy - a zwyciężyła nasza absolwentka Filmówki, Kasia Klimkiewicz ze swoim niby-reportażem o walce młodzieżowych band w dwóch dzielnicach Berlina. Walki były inscenizowane, reportaż również, ale film zachwycił swoją prawdą i otrzymał główną nagrodę.
Co robić? A więc byliśmy! Gdy zastanawiałam się, czemu organizatorzy Berlinale tak nas nie lubią, to pomyślałam, że może jesteśmy mało egzotyczni i dlatego nie można nas potraktować jak Chińczyków czy Argentyńczyków. Albo - myślałam sobie - może jesteśmy za mało wyraziści i oryginalni? Mamy kinematografię naśladowczą, nie umiemy zainteresować swoimi sprawami, jesteśmy zamknięci w sobie, odwróceni w przeszłość... Może coś w tym jest! Ale, kto wie, czy i na to nie znalazłoby się lekarstwo: powinniśmy być bardziej sprytni i realizować nasze festiwalowe filmy jako koprodukcje z Niemcami. Oni lubią takie dzieła. Niezależnie od tego, gdzie zostaną zrealizowane, czy są interesujące, czy nie - przyjmują je do konkursu. Może to jest jakaś droga? A więc zmobilizujmy się - i do przyszłego roku!
Maria Malatyńska