Dobre wiadomości
Kamil Durczok, prezenter "Wiadomości", opowiada Piotrowi Najsztubowi o tym, jak się dowiedział o swojej śmiertelnej chorobie, o cierpieniach na chemioterapii i o naukach wyciągniętych ze strachu.
06.11.2003 06:10
Kilka miesięcy temu widzowie "Wiadomości" oniemieli, kiedy usłyszeli z pańskich ust, że jest chory na śmiertelną chorobę. Potem widzieli pana bez włosów, po chemioterapii. Potem włosy zaczęły odrastać. Po raz pierwszy w Polsce walkę z rakiem obserwowaliśmy na ekranie telewizora, w porze największej oglądalności. Jak pan się dowiedział, że jest chory?
- W samochodzie, na autostradzie, w drodze z Katowic do Krakowa, jechałem na spotkanie z moimi przyjaciółmi. To było w przeddzień Wigilii, w grudniu ubiegłego roku. Kilka dni wcześniej przeszedłem zabieg w szpitalu, jak sądziłem, związany z kontuzją z przygotowań do rajdu Paryż-Dakar. Byłem przekonany, że jestem po normalnym usunięciu krwiaka, podwiązaniu jakiegoś naczynia krwionośnego, choć wiedziałem, że pobrano mi materiał do badań histopatologicznych. Sądziłem, że to rutyna. Wtedy właśnie profesor Ziaja zadzwonił i zapytał, czy mógłbym do niego wpaść. Po pięciu sekundach dotarło do mnie, że chce ze mną rozmawiać i nie chce robić tego przez telefon. Powiedziałem, że oczywiście wpadnę, i umówiłem się na następny dzień, na wtorek - to była Wigilia. Rozłączyłem się i dopiero wtedy zrozumiałem, że to ma być jakaś poważna rozmowa. Natychmiast oddzwoniłem do niego i mówię: "Panie profesorze, proszę mi teraz powiedzieć, bo nie będę się bił z myślami do jutra!". A on na to: "Gdzie pan jest?". Odpowiedziałem, że w
samochodzie, prowadzę. Usłyszałem: "To niech się pan zatrzyma". Zrobiło mi się miękko. Zatrzymałem się pod mostem za Jaworznem. Powiedział mi, że trzeba by te badania powtórzyć, bo pierwsze wyniki są złe, mam całkiem dużego złośliwego guza.
Gdzie?
- Gdzieś z tyłu, między łopatką a pachą. Siedziałem w aucie pod tym mostem i miałem młyn w głowie. Nawet nie pamiętam, co sobie myślałem. Potem poczułem, że mnie rozsadzi, jeśli natychmiast komuś o tym nie powiem. Zadzwoniłem do żony, ona już wiedziała, profesor jej powiedział, że nie podobają mu się wyniki. Potem zadzwoniłem do mojego przyjaciela.
Bał się pan?
- Na początku jeszcze nie. Wiedziałem, że mi się coś kompletnie zawaliło, ale jeszcze zupełnie do mnie nie docierało, co się stało. I najciekawsze jest to, że ja się naprawdę nie boję do dzisiaj, nie mam takiego, wydawałoby się, normalnego strachu przed śmiercią. Uświadomiłem sobie dość szybko, może to było w Wigilię, że śmierć jest czymś tak abstrakcyjnym, czego naprawdę sobie nie potrafimy wyobrazić, że trudno się jej bać!
Jeśli nie samej śmierci się pan bał, to czego?
- Następnego dnia pojechałem do profesora Maciejewskiego, do Gliwic, zrobiliśmy całą resztę badań. Okazało się, że kości są nietknięte i profesor powiedział: "Wracamy z dalekiej podróży, bo gdyby nowotwór zaatakował kości, to moglibyśmy sobie policzyć, ile panu życia zostało, a tak jest szansa". Wtedy zacząłem się bać, nie umiem znaleźć lepszego słowa, strasznie się bałem, że nie zobaczę dorastania swojego siedmioletniego syna, że umrę i nie zobaczę go jako dziewięciolatka, dwunastolatka, jako dorosłego mężczyzny. Wiedziałem, że żona sobie moją ewentualną śmierć pewnie po jakimś czasie zracjonalizuje, ludzie wracają po wielkich tragediach do normalnego życia, natomiast jeśli chodzi o syna, to ani ja się nim nie zdążyłem nacieszyć, ani on się nie zdążył nacieszyć ojcem.
Tego pierwszego dnia, po telefonie profesora, upił się pan?
- Upiłem się natychmiast w Krakowie. Pojechałem do Krakowa, nie wróciłem do Katowic.
A pijany śpiewał pan czy płakał?
- Nie umiem powiedzieć, bo w jakimś sensie stan upojenia zaczął się już w tym samochodzie, potem alkohol spowodował tylko przeniesienie tego w jakiś inny wymiar, ale to cały czas było takie totalne oszołomienie. Z Krakowa do Katowic, do domu, odwiózł mnie mój znajomy. Tam zasnąłem i obudziłem się przed północą. Przez resztę nocy nie mogłem zasnąć. Leżałem w łóżku, patrzyłem w sufit i myślałem.
Większość z nas, dowiadując się o takiej chorobie kogoś znajomego, nie bardzo wie, co powiedzieć, kiedy go spotka. Co powinniśmy mówić?
- To zależy, z kim mamy do czynienia. Jeżeli chory w trzecim zdaniu rozmowy mówi nam, że za pół roku już go nie będzie i 60 razy powtarza, że umrze, to trzeba 60 razy zapewnić go, że wszystko będzie dobrze.
A panu ktoś coś sensownego powiedział?
- Pierwszy to był mój przyjaciel. Wysłuchał tego, co miałem mu do powiedzenia o mojej chorobie, powiedział, to co chciał mi powiedzieć, i więcej nie wracaliśmy do tej sprawy. A drugi to był profesor, który odprowadzając mnie na operację, powiedział: "Nie martw się, pokonamy go!". W takich chwilach ważna jest pewność w głosie.
Potem był szpital.
- Byłem w nim bardzo długo, bo najpierw była radioterapia przedoperacyjna, potem duży zabieg, a potem zaczęła się ta cała jazda radio- i chemioterapii.
Na czym polegała operacja wycinania?
- Już nie mam takich pleców jak kiedyś.
Nie było ani jednej takiej minuty, w której chciałby się pan poddać, nie walczyć z chorobą?
- Absolutnie, ani przez chwilę tak nie myślałem. Nie chcę robić z siebie jakiegoś "gieroja", ale sam się wielokrotnie zastanawiałem, zwłaszcza jak zdychałem na chemii, skąd się to we mnie bierze? Ja w sumie jestem facetem, który w niektórych dziedzinach trzyma się mocno, jest konsekwentny, a w innych odpuszcza, nie chce mi się kłócić z ludźmi, uważam, że na to szkoda życia. I ja nie byłem pewny tej swojej konsekwencji i determinacji w walce z chorobą. I nagle je poczułem. Byłem konsekwentny, byłem zdeterminowany i te uczucia wcale nie znikały... Na dodatek wiedziałem, że z mojego pobytu w Instytucie zrobiła się sensacja, że jestem obserwowany przez pacjentów i personel, czułem, że oni tak patrzą, czy ja się złamię, czy nie. W związku z czym tym bardziej byłem twardy.
Co to znaczy "zdychać na chemii"?
- Chemioterapia to jest powolne wytruwanie organizmu, które musi być tak zaprogramowane, żeby było wolniejsze niż śmierć, którą może spowodować. Czyli zabijanie po kawałeczku, ale na tyle wolno, żeby pacjent nie umarł. Chodzi o to, żeby wytłuc komórki rakowe za pomocą różnych świństw, trucizn. To jest mieszanka, którą dawkuje komputer. Zrobiłem z moimi przyjaciółmi krótką sondę SMS-ową i to urządzenie, do którego mnie podpinali, nazwaliśmy Hansem. Hans dawkował mi tę truciznę do maja.
To boli?
- Samo wlewanie nie boli, może o tyle, o ile boli - pod koniec - próba znalezienia żyły, która się nie rozsypuje pod igłą, bo żyły już potem pękają, są w nich skrzepy. Chcieli mi się wkłuwać w głowę, ale nie pozwoliłem, bo trzeba jednak przez jakiś czas z tym żyć, to jest podłączone do prądu albo na baterie, więc gdy się idzie do toalety, trzeba ciągnąć Hansa za sobą. Jazda się zaczyna po odłączeniu, różnie ludzie na to reagują, w zależności od składu chemii, odporności organizmu. Ja po każdej takiej terapii przez cztery, pięć dni chodziłem po ścianach - z bólu, chciało mi się rzygać, czułem się okropnie. I nic na to nie pomaga, nawet te leki osłonowe. Potem były dwa tygodnie względnego spokoju i znowu przypinanie do Hansa.
Kiedy pan postanowił, że mimo choroby nie przestanie prowadzić "Wiadomości"?
- Od razu. Jeszcze przed operacją rozmawiałem z Robertem Kwiatkowskim, powiedziałem mu, na co jestem chory, że się kładę, ale chcę nadal pracować. On na to: "Oczywiście". Coś powiedział, że jego zdaniem sam w którymś momencie zejdę z wizji, bo będę miał dosyć widoku własnej twarzy i zmęczenie będzie za duże, ale dopóki on jest, to będę pracował tak długo i w takim wymiarze, jak będę chciał.
Pamięta pan, kiedy po raz pierwszy wystąpił bez włosów?
- Tak. 8 marca.
Bał się pan reakcji telewidzów?
- Bardzo, bo widziałem, jaka jest moja własna reakcja na swój widok. Kiedy w witrynie sklepowej widziałem łysego faceta, to robiłem krok w tył, bo się zastanawiałem, kto to jest i dlaczego porusza się tak samo jak ja. Rano stawałem przed lustrem i myślałem: przecież nos, oczy, usta mam takie same, a patrzę na zupełnie obcą twarz, obcego faceta. A najbardziej mnie ruszyło, jak przyszedł do mnie mój syn i widziałem, że on się mnie boi. W końcu przytulił się do mnie i powiedział: "Wiesz, tata, muszę się trochę do ciebie przyzwyczaić".
A jaka była reakcja ludzi w studiu "Wiadomości"?
- To jest takie śmieszne uczucie, bo widzi się, że wszyscy chcą się zachowywać normalnie, choć tak naprawdę zastanawiają się, czy za pół roku ten facet z nimi będzie, czy walnie w kalendarz.
Żartowaliście sobie z pańskiej łysiny?
- Szczególnie pewnej soboty. Już wcześniej przestawiłem swoje dyżury na soboty i niedziele, wtedy jest trochę mniej pracy, można przyjeżdżać później. Kiedy ja poinformowałem widzów o swojej chorobie, to do prowadzenia "Faktów" wrócił Marcin Pawłowski, który już miał włosy po pierwszej chemii, występował z takim jeżykiem. I tej soboty nagle pojawił się znowu na łyso. On miał dyżur w sobotę i ja miałem sobotę. Jak go zobaczyłem, to oniemiałem. Popatrzyłem na niego w telewizorze i na siebie i mówię do wydawcy: "Masz dzień łysych w telewizji". To było coś niesamowitego: dwóch młodych facetów, łysych z tego samego powodu, tego samego dnia prowadzi dwa najbardziej oglądane dzienniki w Polsce.
Włosy już panu odrosły. Zakończył pan terapię. To koniec choroby?
- Tak naprawdę wszystko jest - czy powinno być - za mną, ale jednak przez najbliższych kilka lat nie będzie. Każde badanie będzie stresem, każde pojawienie się w klinice i oczekiwanie na wyniki również. Każdy dzień jest w pewnym sensie stresem, bo sam pan wie, jaka jest natura nowotworu. Może spać przez lata, może spać przez 12 lat, a potem może się obudzić. Nie wolno o tym myśleć, i tyle.
A czego teraz, po chorobie, nie wolno panu robić?
- Nie mogę wrócić do sportu, raczej nie będę już mógł grać w tenisa, uprawiać sportów siłowych, które wymagałyby aktywności mięśni pierścienia barkowego, ramion. Jeszcze nie mogę pływać, bo mam takie komplikacje chirurgiczne, rana jeszcze się goi. Nie wolno mi pić ostrych alkoholi, a właściwie nie powinienem. Generalnie powinienem unikać stresu, bardzo się oszczędzać i wieść żywot emeryta, czyli robić wszystko to, czego nie robię. Nie dam się pochować za życia.
Ale w ten sposób być może przedłużyłby sobie pan życie.
- Właśnie tak nie można myśleć. Oczywiście, że nie prowadzę łajdackiego życia, pijąc z kolegami do piątej nad ranem w klubach i szalejąc z żoną na parkiecie na jakimś balu, tylko kładę się trochę wcześniej spać, ale nie widzę powodu, dla którego miałbym wieść żywot emeryta. I dla którego - mimo że toczy się kapitalna dyskusja przy stole z przyjaciółmi - miałbym ich przepraszać o godzinie 22 i kłaść się do łóżka. Profesor, jak przeczyta, to mnie zabije, ale chcę normalnie żyć.
Jest pan człowiekiem religijnym? Czy religia odegrałaby jakąś rolę w pańskiej chorobie?
- Tak i nie. Na pewno z faktu, że wierzę, udało mi się czerpać wiele siły. Ale były takie chwile - niech mi zostanie wybaczone na górze - kiedy widziałem dzieciaki na onkologii i myślałem sobie, że jak ktoś mówi, że On jest sprawiedliwy, to bełkocze bez sensu, bo te dzieci nigdy nikomu niczego złego nie zrobiły i nie należą im się takie cierpienia. Ale to są dylematy wiejskiego Jasia, który postrzega nagle z naiwnością dziecięcia, że świat nie jest sprawiedliwy. Na pewno religia była ważna dla mnie.
Modlił się pan o swoje wyzdrowienie?
- Na pewno nie w taki klasyczny sposób, to była raczej rozmowa z kimś większym.
Ma pan wrażenie, że został wysłuchany?
- Nie umiem szczerze odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że trochę tak.
Ale swoje wyzdrowienie postrzega pan w kategoriach cudu czy medycznej oczywistości?
- Nie, ani cudu, ani oczywistości. Statystyka jest nieubłagana. Na mój rodzaj nowotworu umiera 90 procent chorych, to jest dość wredny nowotwór. I jeśli z tego wyjdę, a zakładam, że jakoś już wyszedłem, i jeśli nie będzie nawrotu, i jeśli będę żył jeszcze długo i szczęśliwie, to na pewno będzie to oznaczało, że miałem dużo szczęścia i że być może On chciał, żeby tak było.
Co prawda zachorował pan już jako dorosły, ukształtowany człowiek, ale wydaje mi się, że perspektywa śmierci zmienia jednak dotychczasowy system wartości?
- Większość osób mówi mi, że teraz pewnie nabrałem dystansu do życia. W bardzo specyficzny sposób nabrałem, ale wcale nie wiąże się to z tym, że jestem bardziej tolerancyjny, wyrozumiały, że mniej rzeczy mnie irytuje. Jest dokładnie odwrotnie. Zmienił mi się porządek i system wartości na pewno. Dostrzegłem - strasznie banalnie to zabrzmi, ale niestety przy takich tematach łatwo się otrzeć o banał - jaką ważną sprawą jest dla mnie rodzina, jak genialnie zachowywała się w tym wszystkim moja żona i jak niesamowicie kocham moje dziecko, jak jest ważną dla mnie istotą. I ona, i on. Z drugiej strony wcale nie chodzę teraz po ulicach i nie patrzę na świat z większym dystansem, tylko - jeszcze bardziej niż przed chorobą - wkurzają mnie głupi ludzie!
Co robią głupi ludzie?
- Głupim ludziom się wydaje, że są ważni, że bez nich ten świat by się wywrócił, że są obdarzeni misją dziejową. Występują w telewizji i w bardzo uroczysty i idiotyczny sposób obwieszczają światu jedyne i wyłącznie słuszne prawdy.
Z pańską pomocą...
- Pomimo kłód albo przeszkód, które usiłuję im na tej drodze moimi pytaniami stawiać. Poza tym zauważyłem, że trochę się uszczupliło grono ludzi, z którymi się spotykam. Uznałem, że na spotykanie się z częścią z nich szkoda mojego czasu, bo nie wiem, ile go jeszcze mam. Patrzyłem sobie na wojnę w Iraku, prowadziłem "Wiadomości" o niej, ale moje poglądy na tę sprawę są inne niż rewelacje, które przyszło mi zapowiadać, komentować czy pokazywać.
Mogłoby się wydawać, że choroba powinna zmienić pańską ocenę tego, o czym opowiada pan ludziom w "Wiadomościach". Te afery, konferencje prasowe, polityczne przepychanki powinny w panu wywoływać poczucie bezsensu i nieistotności.
- Choroba w tym przypadku nie ma żadnego znaczenia. Nigdy nie miałem poczucia, że mówię o rzeczach, o których nie warto ludziom opowiadać. Gdyby tak było, to "Wiadomości" wyglądałyby zupełnie inaczej.
Nawet w najcięższej fazie choroby nie miał pan pokus, żeby mówić o czymś zupełnie innym?
- Nie, dlatego że gdybym tak konstruował "Wiadomości", to one musiałyby się zaczynać od "frontu walki z rakiem", od "postępu medycyny" w szukaniu nowego lekarstwa. Nie można patrzeć przez pryzmat swoich osobistych przeżyć na to, co się ludziom mówi.
Nawet nie chodzi mi o "front walki z rakiem". Tylko na przykład o kolejne, pełne banałów - a relacjonowane przez pana - wystąpienie polityka z jakiejś politycznej kanapy.
- Cały czas miesza pan dwie rzeczywistości, które nie powinny się przenikać. Prywatną i służbową. Dziennikarstwo jest opisywaniem świata, tego, co nas otacza, próbą pomocy w zrozumieniu tego, co się dookoła dzieje. Mój osobisty system wartości, to, czy mam rodzinę, czy z powodu choroby mi się rozleciała, czy coś robię, czy nie, czy się zapijam na śmierć, to są moje prywatne sprawy. One nie powinny ludzi interesować.
Zaraz, zaraz... To pan, a nie jakaś maszyna-prezenter, przemawia do nas ze studia "Wiadomości".
- Ja nie jestem facetem, który ma czelność absorbowania uwagi ośmiu milionów ludzi siedzących przed telewizorami tym, co go dotyka. Jeśli powiedziałem o swojej chorobie, to dlatego, że mój wygląd wymagał wytłumaczenia. Ale ten facet w studiu ma się kierować kryteriami fachowości. Czy on jest łysy, chory na raka, czy on jest zdrowym bykiem - to nie ma tu nic do rzeczy. To jest rola służalcza, mamy ludziom opisywać, co się dzieje.
Wiemy, że codziennie w "Wiadomościach" mogłoby się znaleźć 60 różnych informacji, ale to pan czy wydawca wybieracie z tego 10, które wejdą na antenę. I jeśli temu, kto wybiera, zmienia się system wartości i uważa, że co innego jest ważniejsze, bo coś zrozumiał, to powinien też przewartościować swój system doboru informacji.
- Nie, bo wtedy pod znakiem zapytania postawiłbym całe swoje dotychczasowe dziennikarstwo. Albo mam ten system i choroba go nie zmienia, bo on jest słuszny, albo nie. Wie pan, co się zmieniło? Zmieniło się moje podchodzenie do informacji, które dotyczą odkryć nowych lekarstw. Zupełnie inaczej teraz na to patrzę i tych informacji jest w moich wydaniach znacznie mniej. Na przykład przez prasę przetoczyła się fala artykułów o nowym leku na raka będąca, zdaje się, wynikiem wyjazdu dużej grupy dziennikarzy sponsorowanego przez jakiś koncern farmaceutyczny do Stanów. Wszyscy pisali o cudownej pigułce na jakiś tam rodzaj nowotworów, ale zadziwiająco mało było informacji o tym, że tych nowotworów jest kilkaset, że to być może jest jakaś szansa tylko na walkę z jednym z nich. Dziennikarze dali setkom tysięcy ludzi chorych na nowotwór nadzieję, że oto "wynalazło się" gdzieś w Stanach jakieś lekarstwo na ich chorobę! Świństwo najwyższej klasy.
Ale może taka nadzieja pomoże niektórym pacjentom przetrwać?
- Przeciwnie! Ktoś śmiertelnie chory o tym przeczyta, potem pójdzie do swojego lekarza i powie: "Panie, zapisz mi pan tę tabletkę koniecznie, bo to mnie uratuje!". I wtedy lekarz musi mu spojrzeć w oczy i powiedzieć: "To jest nieprawda, miał pan złudną nadzieję. To, po pierwsze, na inny rodzaj nowotworu, po drugie, lekarstwo niesprawdzone, po trzecie, nie sprowadzamy do Polski, bo za drogie" i coś jeszcze itd., itd. Proszę sobie wyobrazić stan pacjenta, który wychodzi po takiej wizycie od lekarza! Wtedy właśnie traci się nadzieję i siłę!
Czy kiedykolwiek pomyślał pan o swojej chorobie jako o karze za coś?
- Nie, że kara, to nie, ale przemknęło mi przez myśl naturalne pytanie, które podobno sobie wszyscy zadają: "Dlaczego ja?". Zaraz po operacji rozpoczęliśmy rehabilitację i prowadziła ją bardzo miła, sympatyczna dziewczyna. Najpierw była bardzo spięta, nie potrafiła słowa wykrztusić, potem się przełamała i powiedziała tak: "Wie pan, szłam sobie dzisiaj rano do Instytutu i po drodze widziałam tylu meneli, tylu pijaków, dlaczego akurat pana to dotknęło?". Nie da się na to niczego mądrego odpowiedzieć... Przecież takie pytanie jest nieracjonalne, ale przyznaję się, męczyło mnie przez jakiś czas pytanie: "Dlaczego, k..., ja?". Bo to się zdarza, gdzieś pewnie to jest napisane... Ja nie jestem przez tę chorobę mądrzejszy.
Nie?
- Jestem takim samym Durczokiem jak rok temu. Może mądrzejszym o kilka książek, które przeczytałem w szpitalu, kilka dobrych filmów, które widziałem. To nie jest tak, że nagle dojrzałem w ciągu tego roku i nie będę już teraz robił głupstw w życiu. Robię je nadal.
Z tego, co mi pan opowiada o swojej walce z chorobą, wnioskuję, że nie jest pan człowiekiem, który na wieść o niej zasiadł do pisania testamentu, do obmyślania własnego pogrzebu...
- Kiedyś już powiedziałem mojej żonie, jak byłem jeszcze całkiem zdrowy, że chcę, żeby na moim pogrzebie zagrała górnicza orkiestra dęta. Nie pisałem testamentu. Jednej rzeczy dopilnowałem - tego, żeby składki na moje ubezpieczenie dochodziły regularnie i w terminach. Posprawdzałem, czy moja polisa na życie obejmuje śmierć z tytułu takiej choroby.
A na jaką sumę jest pan ubezpieczony?
- Wysoką. Taką, żeby moje dziecko i moja żona nie musieli się martwić niczym innym niż tym, że nie mają mnie obok siebie.
Wiemy już, że choroba nowotworowa i łysina nie są w stanie spowodować, żeby nie prowadził pan "Wiadomości". Czy wyobraża pan sobie jakąś inną sytuację, w której rzuciłby pan tę robotę?
- Mamy milion dolarów na koncie i nie musimy zarabiać na życie. Dzisiaj nie umiem sobie wyobrazić tego, że robię coś innego w życiu. Ale chodzi mi po głowie kilka pomysłów, które być może za dwa miesiące, a być może za 10 lat spróbuję zrealizować. Na przykład znalezienie faceta, który reprezentuje odpowiedni system wartości, ma dobre pomysły, potrafi się otaczać dobrymi ludźmi, i uczynienie z niego ważnego polityka w tym kraju.
A biorąc pod uwagę mechanikę powstawania "Wiadomości", specyfikę redakcji - czy coś w środku może "wypchnąć" pana z tej pracy?
- Oczywiście, że tak. Taki stopień ześwinienia, do którego musiałbym się zniżyć, że nie będę go ani akceptował, ani nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy po tym, jak to zrobię.
A jak jest dzisiaj? Mówi się dość powszechnie, że pracuje pan w telewizji propagandowej, w jej najbardziej propagandowym programie.
- Niech się mówi, ważny jest mój system wartości. Ważne jest to, czy ja czuję, że oszukuję ludzi, czy nie. Nie mam takiego poczucia.
Dlaczego nie wystartował pan w konkursie na prezesa telewizji?
- Bo to musi być strasznie nudna funkcja. Cała masa obowiązków administracyjnych, odpowiedzialność za gwoździe na dachu i papę, za jakiś zakład transportu, za korespondencję, na którą trzeba odpowiadać w ciągu 14 dni, itd.
A któremu z kandydatów pan kibicuje?
- ...
Rozmawiał Piotr Najsztub
Warszawa, 30 października 2003 r.
- Kamil Durczok ma 34 lata. Urodził się i mieszka w Katowicach. Mimo że od lat pracuje w Warszawie, zarzeka się, że nigdy się do niej nie przeprowadzi. Ma żonę Mariannę, która jest dziennikarką telewizyjną, i sześcioletniego syna. Na studiach prawniczych trafił do studenckiego Radia Egida. Potem pracował w Radiu Katowice, był też szefem Radia Top. Prowadził własną agencję reklamową. W 1995 roku dostał propozycję pracy w Telewizji Katowice. Obecnie prowadzi "Wiadomości", "Forum" i "Gościa Jedynki". W 2000 roku otrzymał tytuł Dziennikarza Roku w konkursie miesięcznika "Press". Zdobył także dwa Wiktory - nagrody telewidzów. Dwa miesiące temu w badaniach IPSOS dla tygodnika "Polityka" zajął pierwsze miejsce w rankingu popularności prezenterów telewizyjnych. Głosowało na niego 22 procent ankietowanych. Wiosną tego roku publicznie wyjawił, że zmaga się z chorobą nowotworową.