Detektyw dobry na wszystko
Wpadają do mieszkania razem z futryną, w
dłoni trzymają pistolet, a bandytów tropią przez satelitę - tacy
są detektywi znani z telewizji. Ale ci prawdziwi strzelają rzadko
albo wcale. Zamiast tego używają dyktafonów i śledzą wiarołomnych
małżonków - pisze "Metro".
10.05.2006 | aktual.: 10.05.2006 09:20
Dla Krzysztofa Rutkowskiego i jego komandosów nie ma sprawy nie do rozwiązania, Maciej Friedek z serialu "Detektywi" wytropi każdego gangstera i porywacza. Jeżdżą luksusowymi samochodami i używają najnowszego sprzętu. Taki jest obraz prywatnego detektywa znany nam z telewizji.
To nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Tylko w filmach detektywi co rusz machają bronią, urządzają pościgi, obezwładniają ludzi - mówi detektyw z Chorzowa Arkadiusz Andała.
On i jego koledzy po fachu używają głównie szarych komórek, prowadzą długie, drobiazgowe śledztwa, których w żadnym wypadku nie można nazwać spektakularnymi. Bo cóż efektownego jest w poszukiwaniach rolnika z Małopolski, który zniknął parę dni przed własnym ślubem? Zapłakana narzeczona i krewni pewni, że coś mu się stało, o pomoc poprosili Andałę. Ten szybko go odnalazł. Okazało się, że zaginiony balował w Kielcach.
To był po prostu uciekający pan młody - śmieje się Andała i przypomina historię żony, którą zaniepokoiło, że mąż wychodzi gdzieś w nocy, wraca po paru godzinach spocony i buzują z niego feromony. Detektywi zaczęli go śledzić i wykryli, że mężczyzna uprawia jogging.
Dziennik podaje, że do polskich biur detektywistycznych najczęściej zgłaszane są sprawy faktycznych i wyimaginowanych zdrad. One stanowią aż 70% wszystkich zleceń Artura Machnowskiego i Ireneusza Stawczyka z Warszawy.
Kiedyś to panie były bardziej zazdrosne i to one zlecały śledzenie mężów lub narzeczonych. Teraz jest pół na pół - mówi Stawczyk.
"Metro" podkreśla, że w Polsce agencje detektywistyczne wyrastają jak grzyby po deszczu i nie narzekają na brak zleceń. Jedno biuro dostaje ich rocznie więcej od 300 do 400. (PAP)