Co widziały moje oczy
Miej Pani do czynienia z tysiącami nieboszczyków dzień i noc. My też byli nieboszczyki, tak jak oni. Pani mnie rozumi?
25.04.2008 | aktual.: 25.04.2008 12:38
Mech porasta ziemię wokół wysadzonych przed wyzwoleniem krematoriów numer 5 i 4 w Birkenau. – Dobrze trzyma wilgoć – mówi Henryk Mandelbaum. Od maja 1944 r., jako pracownik specjalnej grupy roboczej Sonderkommando, tutaj i w nowoczesnych piecach krematoriów numer 2 i 3, palił zwłoki zagazowanych współwięźniów. Miał 21 lat, kiedy w maju 1944 r. esesmani posłali go do tej pracy. – Pierwszego dnia, tu, gdzie mech, leżały stosy napuchniętych, psujących się w upale ciał – pokazuje. – Jedni ciągli zwłoki, inni rzucali je na stos. A wszędzie dym i zapach spalonego mięsa... Pomyślałem, że jestem w piekle. W każdej chwili trzeba było walczyć ze sobą, żeby przeżyć. Tu sekunda była godziną, godzina dniem, tydzień rokiem. Przerywa opowiadanie i pyta: – Słychać tu coś? – Ptaszki śpiewają – odpowiadam. – A tu męki ludzkie były dzień i noc, pies z kulawą nogą na pomoc nam nie przyszedł – krzywi usta. – O tym trzeba mówić. Nie walczyć bronią, ale ustami, żeby nic się nie powtórzyło – Mandelbaum od ponad 60 lat daje
świadectwo.
– Jest jedynym żyjącym w Polsce, a jednym z dziewięciu na świecie więźniów, niezwykłych świadków pracujących bezpośrednio przy obsłudze krematoriów – mówi Adam Cyra, historyk z muzeum Auschwitz-Birkenau. – Ile miliardów da Pani komu, żeby to widział, co ja? – pyta Mandelbaum. – Nie znajdzie Pani takiego. Jestem sam.
Mysz w poszanowaniu
Urodził się w 1922 r. w Olkuszu. – Pochodzę z rodziny wyznania mojżeszowego – opowiada. – Matka była Estera, a ojciec Dawid. Kiedy miał 4 lata, przeprowadzili się do Ząbkowic Będzińskich, gdzie ojciec założył zakład rzeźniczy. W 1941 r. przyszli do nich Niemcy i kazali się spakować w 3 godziny. Każdy zabrał ze sobą walizeczkę, która była ich całym dobytkiem w getcie w Dąbrowie Górniczej. Henryk rozpoczął pracę w firmie budowlanej. Uciekł, kiedy w 1943 r. z rodziną transportowali ich do głównego getta w Sosnowcu-Środuli. Przez sześć tygodni ukrywał się u Niemca, członka SA. Potem pomieszkiwał u znajomych rolników. Kiedy chciał się im odwdzięczyć za opiekę i przyjechał do sosnowieckiego getta po ciuchy dla nich, został aresztowany i wywieziony do Auschwitz-Birkenau. Henryk Mandelbaum do dziś śpiewa piosenki, przeplatając nimi wspomnienia. Jak był chłopcem, chodził z ulicznymi grajkami po Ząbkowicach Będzińskich i zbierał im pieniądze do czapki. Co zrobił z tymi piosenkami, kiedy wysiadł z wagonu na rampie w
Birkenau? Może przyszedł mu do głowy fragment: „Nie chcę wiedzieć, jak to będzie, gdy odejdziesz, ale po co dziś się smucić i zatruwać sobie myśl”. Wiedział, że tutaj ludzie z gwiazdą Dawida na piersi mogą odejść w każdej chwili. – Tu były w poszanowaniu mysz i szczur, a nie człowiek... – stoimy na terenie dawnego obozu.
Nie stałem, pracowałem
Na lewej ręce wytatuowano mu numer 181 970. Wiedział, ilu trafiło tu przed nim. Skierowano go do bloku 13., gdzie mieszkali więźniowie pracujący w Sonderkommando, czyli palacze zwłok. – Nie mieliśmy szansy na przeżycie jak inni więźniowie – wspomina. – Hitlerowcy co jakiś czas likwidowali część Sonderkommando, żeby pozbyć się naocznych świadków. Starał się żyć nadzieją. I dodaje, że gdyby wiedział, iż przeżyje, to by codziennie coś notował. – Jesteśmy na największym cmentarzu świata – rozgląda się. Z bloku numer 13 następnego dnia poszedł do pracy w krematorium numer 5. Trzeba było spalić stos psujących się trupów w dwóch dołach, które dziś zarosły trawą. – Tam się paliło pod gołym niebem w noc i dzień – opowiada. – Czy normalny obozowicz widział to, co moje oczy i ręce? – pyta sam siebie. W krematoriach 4. i 5. było 8 pieców, dlatego zagazowanych palono też w dołach. Dla usprawnienia kremacji wybudowano krematoria 2. i 3. z 15 nowoczesnymi piecami. Tam wszystko było pod ziemią – rozbieralnie, łaźnie, piece.
– Jak ja tu przyszedłem, transportowali ciała windą i rynienką trzeba było je ciągnąć do pieca, a one nie chciały się przesuwać – opowiada. – To wziąłem wiaderko z wodą, polałem beton i od razu był poślizg. Ulepszałem sobie to życie... Najgorszemu wrogowi nie życzę takiej pracy. W pół godziny palili w nich 45 osób, w osiem – 720. Do jednego pieca wchodziło trzech zagazowanych.
– Tu Pan stał? – pokazuję na betonowy placyk wśród ruin, gdzie zbudowano piece. – Nie stałem, stale pracowałem, na trzy zmiany – podpiera się laską.
Stali martwi
– Tu było krematorium numer 2, a 150 metrów dalej numer 3. Takie bliźniaki – Mandelbaum widzi wśród ruin dawne budynki. Więźniowie nadchodzili od strony małej rampy. Ledwie żyli po kilkudniowej podróży w zamkniętych wagonach bez jedzenia i picia. – Jak wysiadali, to już w 20 proc. byli nieboszczykami – opowiada. – Wtedy esesmani robili selekcję. Wybierali zdrowych, młodych mężczyzn i kobiety do roboty. A reszcie mówili, że muszą się wykąpać. Co oni ze sobą zabierali? Szczoteczkę, mydło, ręcznik i cały dobytek – obrączki, łańcuszki, pieniądze. Pod ziemią była rozbieralnia, do której schodzili schodami. Pierwsi wieszali swoją odzież na hakach, kolejni na ławkach, ostatni kładli ją na beton. Ta łaźnia miała prysznice prowizorki przy suficie. I oni wierzyli, że idą się kąpać. Dopiero jak widzieli, że stoją w tłumie, jeden koło drugiego, to miarkowali, że coś na raz ich za dużo. Kiedy chcieli wychodzić, esesmani kolbami upychali ich na chama. Nie wiem, czy w tym betonie zobaczylibyśmy okienka, w kwadracie 30 na
30 centymetrów – nachyla się. – Miały wkłady z grubej siatki. Za każdym transportem jechała karetka czerwonego krzyża i stawała przed krematorium. Właśnie przez te okienka wrzucali cztery, pięć puszek cyklonu B. To były takie kryształki, jak przed wojną używali do prania – zielonkawe, niebieskie, rozpuszczające się w powietrzu. – A oni w tym tłumie pragnęli powietrza i wchłaniali w siebie truciznę. Umierali w ciężkich boleściach, Aniołku – zamyka oczy. – To trwało od 20 minut do pół godziny. Jak potem otwierano te wrota łaźni i stali tak martwi, jeden koło drugiego, to był niesamowity obraz.
Najszybciej paliły się ręce
– Tak ginęli i nie było wyjścia. Jak im mogłem pomóc? – Mandelbaum sam stawia sobie pytania. – Gdybym komuś powiedział „idziesz do gazu”, to i jego, i mnie zaraz by nie było. Myśmy czekali na pomoc. Czy Oświęcim to było pudełeczko, które ktoś schował do kieszeni? A jednak świat o nas zapomniał.
To pracownicy Sonderkommando musieli wyciągać nieboszczyków z komór. – Trzeba było strzyc im włosy, przeszukać w ustach, czy nie ma złotych zębów, a potem wyrywać je obcęgami. Sprawdzać, czy nie schowali czegoś do nosa, uszu, a kobiety w pochwach – wylicza.
Musieli to wszystko robić pod okiem esesmanów. Kiedy tamci na chwilę odchodzili, czasem wzięli coś dla siebie. Mandelbaum przekazał czterem więźniom zabrane stąd pieniądze i zegarki, i w ten sposób pomógł im w ucieczce.
– Tu się człowiek przyzwyczaił, że wszyscy są nago. Jak lekarz, normalna sprawa – wyjaśnia. – Tylko jak widziałem piękne jak Wenus 16-letnie dziewczyny i mężczyzn, takich Apollinów, to serce mi biło jak Zygmunta dzwon – nie umie ukryć wzruszenia. – Odkładaliśmy ich pod drzewa, żeby dłużej leżeli, a pozostałych ciągnęliśmy do palenia w dołach koło krematorium numer 5. Najszybciej paliły się ręce, nogi i głowa – mówi. Przeciągali ciała do dołów. Każdy z nich miał po bokach 80-centymetrowe rowy. To w nich gromadził się ludzki tłuszcz. – Jak zebrało się trzy czwarte dołku, to garnkami i miskami wybieraliśmy go i oblewali nieboszczyków, żeby się mocniej palili – nie może zapomnieć.
Czy wtedy pamiętał słowa piosenki, którą nam dziś śpiewa: „Kochać nie warto, tęsknić nie warto, smutki odganiać i kazać sercu obojętnym być”? – Nie mam wykształcenia – powtarza – przeszedłem uniwersytet życia.
Barbara Gruszka-Zych, bgruszka@goscniedzielny.pl