Aryjskie ciała astralne
Latające talerze, pozaziemskie cywilizacje, tajne rytuały, magiczne obrzędy, masoni... jeszcze krok i w tej ezoterycznej wyliczance padnie słowo „Żydzi”. W Niemczech powróciła moda na „wiedzę tajemną”, ale sięga ona sfer nie tyle tajnych, co zakazanych przez prawo i budzących jak najgorsze skojarzenia.
W każdy weekend można mieć pewność, że gdzieś w Niemczech odbywają się jakieś ezoteryczne targi. Niedawno padło na Berlin. Większość uczestników nie zalicza się ani do młodzieży, ani do starców; nie należy też, jak można sądzić po wyglądzie, ani do bogaczy, ani do kompletnych nędzarzy, ani do inteligencji, ani do kompletnych ćwoków. Inaczej mówiąc, zebrała się tu tak często opiewana klasa średnia.
W wejściu wita wszystkich wróżbita. Kilka metrów dalej stoi kamera, która – jak wynika z opisu – jest w stanie sfotografować ludzką aurę. Aura – jak widać na wydruku – jest ładna, kolorowa, ma formę owalną, coś pośredniego między tęczą a aureolą świętych. Widok na aurę kosztuje 29 euro. Jeszcze dalej – ogromne stoisko z książkami o takich tytułach, jak „Dusza na wyższym poziomie wtajemniczenia”. Jest też kilka książek autora nazwiskiem Jan van Helsing.
To pseudonim. Każdy, kto czytał lub oglądał „Drakulę”, wie, że profesor van Helsing to wielki łowca wampirów. Tak naprawdę autor nazywa się Jan Udo Holey. Przybrał pseudonim przed opublikowaniem swej książki o tajnych stowarzyszeniach, gdyż „iluminaci”, o których jest tam mowa, to również krwiopijcy – ludzie żyjący z cudzych owoców pracy. Ci iluminaci, o których pisze – to tak naprawdę Żydzi dążący do panowania nad światem. To oni, jak twierdzi Holey, rozpętali II wojnę światową i wywołają także trzecią. Ich przywódcy żyją w ukryciu w Alpach szwajcarskich. Z tym, że także i ci przywódcy to właściwie tylko narzędzia w rękach kosmitów – obrzydliwych, szarawych istot, które pragną zawładnąć światem. Szczęśliwie jednak te plany chcą pokrzyżować inni, szlachetni kosmici – wysocy blondyni, rodzaj pozaziemskich Aryjczyków. Mają oni swoje siedziby także na Ziemi, w pustych przestrzeniach wewnątrz ziemskiego globu. Przez ukryte wejścia wyruszają stamtąd latającymi spodkami w podróże międzygwiezdne.
Że to bzdura? Oczywiście, ale kiedy przyjrzeć się bliżej działalności Jana Udo Holeya i jemu podobnych, widać, że w tym szaleństwie jest metoda i system. A co więcej – wielu w to wierzy.
Sercowy hot spot
Wspomniana książka Holeya była w sprzedaży w latach 1993–1996. Sprzedano 100 tys. egzemplarzy, a potem została zakazana. W akcie oskarżenia jest mowa o wyraźnie antysemickiej wymowie książki i o świadomym przekręcaniu faktów historycznych z intencją budzenia wrogości wobec Żydów.
Dlatego tej pozycji brak na targach. Ale inne książki tego autora i innych, o podobnej orientacji, można kupować bez przeszkód. Od dawna ekstremiści znaleźli sobie miejsce w ezoterycznym kręgu: brunatne odpryski w całym tym różnobarwnym hokus-pokus. To coś innego niż fizyczna obecność łysych osiłków – tu ekstremizm kryje się za otoczką duchowości i spraw nadprzyrodzonych. Te pozycje mają stałych odbiorców – nawet jeśli wielu czytelników nie zdaje sobie sprawy z zamierzonego wydźwięku książeczki, którą biorą do ręki. Innym autorem jest Jo Conrad. Mieszka w Worpswede i występuje regularnie w secret.tv, a jego książka “Entwirrungen” (Rozwikłane tajemnice) ma już ósme wznowienie. Zaraz na początku jest w niej mowa o płaszczyźnie astralnej, na której można nawiązać kontakt z latającymi spodkami. A potem coś elektryzującego: wszyscy mamy w sobie “iskrę, jakiej nauka nie jest w stanie pojąć”. Ta iskra kryje się w komorze serca, gdzie panuje temperatura aż 100 stopni Celsjusza – dlatego zwykło się ją nazywać hot
spot. Człowiek instynktownie łapie się za serce i czyta dalej – po to tylko, by się dowiedzieć, że ludzie, którzy cierpią, są sami sobie winni. Widocznie w którymś poprzednim życiu strasznie dręczyli innych ludzi, toteż teraz muszą odczuć na własnej skórze, jak to jest.
Jo Conrad nie wchodzi w szczegóły. Nie chce mieć do czynienia z wymiarem sprawiedliwości i narazić się na wyrok skazujący za podburzanie do nienawiści na tle rasowym, tak jak np. terapeuta Tom Hockemeyer, który pomaga ludziom powrócić pamięcią do ich poprzednich żywotów. Swojej książce nadał tytuł “Jedem das Seine” (Każdemu, co mu się należy) – to samo zdanie widniało na bramie obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Pisze on tam, że Holocaust był niejako karmicznym oczyszczeniem. Taki los nigdy nie spotkałby Żydów, gdyby swymi dawnymi nikczemnymi czynami sami nie ściągnęli na siebie straszliwej kary.
Hockemeyer nie chce udzielić wywiadu. Przesyła zamiast tego kopię listu, który skierował swego czasu do krytykującej go ostro działaczki Zielonych, Jutty Ditfurth. Pisał tam, że nie jest w stanie pojąć, co mu się zarzuca. On sam przecież był Żydem, żydowskim szewcem, którego Kozacy spalili żywcem na terenie dzisiejszej Ukrainy. Musiało to być gdzieś koło 1660 roku. Przeżył to dokładnie raz jeszcze, wracając pamięcią do tamtego wcielenia. Poznał też przyczynę tamtej okrutnej śmierci: zobaczył mianowicie, że jeszcze kilka żywotów wcześniej on sam – powodowany chciwością – wbił bogatemu Żydowi nóż w brzuch. To za to właśnie musiała go spotkać kara.
Dla osób wierzących w reinkarnację, złą karmę i możność poznania poprzednich żywotów wszystko to być może ma sens. W tym hermetycznym systemie jest nawet pewna logika. A przy tym ktoś taki jak Hockemeyer może – konsekwentnie wyciągając wnioski – szybko dojść do całkiem odwrotnej interpretacji Holocaustu: takiej, w której wina leży po stronie Żydów. A przy tym żyć w błogim przeświadczeniu, że wcale nie złamał prawa.
A jeżeli z równą konsekwencją obserwuje się te zjawiska od zewnątrz, można dojść do wniosku, że nie chodzi tu jedynie o absurdalne hipotezy pojedynczych maniaków. Że nie jest to zbieg okoliczności, iż okultyzm w Niemczech spotyka się w pół drogi z prawicowym ekstremizmem. Być może takie zbieżności są w owym okultyzmie umyślnie prowokowane. Spróbujmy pójść tym tropem. Zagadkowe źródła
W drodze do Worpswede włączam komórkę – ukazuje się wiadomości od Jo Conrada, nadana poprzedniego dnia późnym wieczorem. Conrad odwołuje spotkanie. Proponuje, że odpowie na przesłane pytania na piśmie. To samo oferował wcześniej Jan Udo Holey. Kilkunastu innych adresatów w ogóle nie reaguje na prośbę o rozmowę. Mają oczywiście do tego prawo, ale pokazuje to niepewność całego środowiska. W swoich publikacjach głoszą oni z wielką pewnością siebie niczym niepoparte twierdzenia, toteż wystarczy zadać proste pytanie, by w środowisku zapanował popłoch. Jo Conrad przynajmniej stara się stworzyć pozory: aby znaleźć niektóre źródła, musiałby poświęcić zbyt wiele czasu. Dlatego pozwoli sobie pominąć kilka pytań. Pytanie o hot spot: “Gdzie można przeczytać coś dokładniejszego na ten temat? Kto to odkrył?”. Odpowiedź: “Odkrycie to przedstawił pewien lekarz na kongresie »Nowy horyzont naukowy« w latach 90. Niestety nie byłem w stanie znaleźć bliższych informacji”.
Zawsze jest to jakiś lekarz, jakiś przyjaciel, jakiś agent: niezidentyfikowany osobnik, który z reguły służy jako źródło we wszystkich publikacjach tego typu. Jest w tym coś banalnego, wręcz prymitywnego. Gdyby tak było zawsze, publikacje te nie wywierałyby większego wpływu. Czasem jednak grę pozorów prowadzi się sprytnie, wręcz przebiegle. Jo Conrad na przykład opowiada o brulionach, jakie znalazł pewien hiszpański żołnierz podczas II wojny światowej. Były to jakoby protokoły zeznań Kristiana Juriewicza Rakowskiego, byłego radzieckiego ambasadora w Paryżu i w Londynie, przesłuchiwanego przez NKWD. Podczas przesłuchań ów Rakowski miał wyznać, że jest wolnomularzem. Masoni – w oczach prawicowych wyznawców ezoteryki – sterują w jakiś tajemniczy sposób losami świata. Utożsamia się ich z tajnym bractwem iluminatów, a tych z kolei – z Żydami. Tak więc Rakowski, pod presją przesłuchujących go śledczych, zeznaje, że to masoni za pośrednictwem swych przedstawicieli, rodziny Rothschildów i Karola Marksa,
zainscenizowali zarówno kapitalizm, jak i komunizm. Wszystko po to, by spowodować niebywały chaos, w którym oni sami prędzej czy później zagarną władzę nad światem. Bo i dlaczego amerykańska i radziecka gwiazda jest pięcioramienna? Tylko dlatego, że senior rodu Rothschildów Meyer Amschel miał pięciu synów.
Każdy w miarę światły obywatel musi uznać te historie za brednie. A jednak nie sposób odrzucić je bez reszty. Dlaczego nie? Ano z powodu Rakowskiego. Autor Conrad nie powoływałby się przecież na kogoś, kto w ogóle nie istniał – nieprawdaż?
Idźmy więc tym śladem. I cóż znajdujemy? Faktycznie, Rakowski był ambasadorem, co więcej, znalazł się w szponach NKWD. Został nawet stracony. Ale czy istnieją protokoły ze śledztwa w jego sprawie, i to te protokoły, które cytuje Conrad? Protokoły ukazały się w formie książkowej w roku 1950, w Hiszpanii pod rządami Franco. Oryginały jednak nie pojawiły się dotychczas nigdzie. Nikt ich nie widział. A może jednak? Może sam zacny Conrad? Czy on wie, gdzie się znajdują? “O to musiałby pan zapytać autora” – brzmi odpowiedź Conrada przesłana e-mailem. Przy czym nie do końca wiadomo, czy ma na myśli owego tajemniczego żołnierza, który miał znaleźć protokoły, czy martwego Rakowskiego. Kiedy się otrzymało kilka takich układnych, wykrętnych odpowiedzi, człowiek ma przez chwilę nieracjonalne wrażenie, że wolałby już kontakt z głoszącym swe hasła bez ogródek działaczem NPD niż z tymi rasistami, zamaskowanymi za świetlistym ciałem astralnym.
Niedoświadczony czytelnik nie sprawdza przecież tego, co oni głoszą. A jeśli bierze owe dość przekonujące zmyślenia, takie jak protokoły zeznań Rakowskiego, za dobrą monetę, to zapewne uwierzyłby w dużo bardziej osobliwe historie – na przykład tę o przybyszach z Aldebarana.
Podziemny Wehrmacht
Z Aldebarana pochodzą mianowicie właśnie ci szlachetni, jasnowłosi kosmici. To oni kiedyś osiedlili na Ziemi Aryjczyków. Oni pomogli także ostatnim batalionom Hitlera znaleźć schronienie w podziemnej krainie, szczególnie pod biegunami, tam gdzie mieści się Nowa Szwabia. Dziś stanowią oni – wraz z uratowanymi Niemcami, obywatelami Trzeciej Rzeszy – sześciomilionową armię. Przy okazji: jedno z supernowoczesnych lądowisk ich latających spodków mieściło się pod obszarem Iraku. To był prawdziwy powód, dlaczego Amerykanie bombardowali Irak: chcieli zniszczyć eskadrę latających spodków. Szczęśliwie to się im nie udało.
Trudno uwierzyć, że są ludzie, którzy wierzą w to wszystko? Zapewne. Warto jednak przyjrzeć się niewidocznym nitkom prowadzącym do tego celu, o który właściwie chodzi w tych opowieściach. Na przykład sprawa Nowej Szwabii i latających spodków: otóż Nowa Szwabia istnieje. Jest to część Antarktydy, o powierzchni 600 tys. kmkw. Niemcy faktycznie objęli ją w posiadanie w latach 1938–1939. Okręt, którym tam przypłynęli, nosił nazwę Schwabenland. Dopiero w 1952 r. Republika Federalna zrzekła się wszelkich roszczeń do tego obszaru. Naziści testowali również rodzaj latających spodków – tyle że bez powodzenia.
Cała opowieść ma służyć jak gdyby oczyszczeniu niemieckiej duszy: nasza Nowa Szwabia, taka biała, taka niewinna. I my też jesteśmy niewinni. Wciąż tam jesteśmy, i to w sile sześciu milionów. Nasze są też latające spodki. Jesteśmy uratowani, razem z naszą techniką – wcale nie ponieśliśmy klęski. Teraz tylko musimy przezimować. Ale pewnego dnia odniesiemy zwycięstwo – ten dzień jest już bliski.
A dlaczego właśnie teraz dzień zwycięstwa się zbliża? Bo 45 lat temu, zdaniem spirytystów, rozpoczęła się era Wodnika. Będzie ona trwała 2150 lat, zastępując epokę Ryb – mroczną epokę wojen, nędzy i nieszczęść. Teraz nastanie jasność. Ukuto dla niej w Kalifornii nazwę New Age. Wyszła już ona z mody, ale tacy autorzy jak Jan Udo Holey nawiązują do niej, pisząc, że jesteśmy dziećmi nowej ery i nikt nas już nie powstrzyma w osiągnięciu naszych celów. A gdyby ktoś nawet próbował, nie ujdzie z życiem. Od Bławatskiej do Adolfa
Jeśli sięgnąć trochę dalej wstecz, można się przekonać, że korzeni tej brunatnej ezoteryki wcale nie należy szukać w Kalifornii. Raczej u założycielki nowoczesnego okultyzmu madame Bławatskiej, u której można znaleźć mnóstwo odnośnych materiałów – zwłaszcza w wydanej w 1888 r. “Nauce tajemnej”. To ona stworzyła mit czystej Północy, gdzie – na jakimś zaginionym kontynencie – “zrodziła się aryjska rasa” powołana do przewodzenia innym. Niższe rasy natomiast muszą wyginąć – na przykład “czerwonoskórzy, Eskimosi, Papuasi”.
Madame założyła Towarzystwo Teozoficzne. Jej myśli wkrótce zostały spopularyzowane. Pierwszym, który tego dokonał, był niejaki Guido van List w Wiedniu. Brzydził się współczesną pogonią za pieniądzem i marzył o dawnej, prawdziwej narodowej wspólnocie. Mieszkańców owego zaginionego kontynentu nazwał Ario-Germanami i uważał, że ich potomkowie powinni panować nad resztą ludzkości. Sformułował już nawet potrzebne do tego prawa, ściśle regulujące sprawy rasowe, w tym także przepisy dotyczące zawierania małżeństw i wprowadzenia kroniki rasowej jako obowiązku każdej rodziny. Kiedy to było? W 1911 roku.
Poza Listem aktywny był jeszcze Jörg Lanz von Liebenfels. Także jego idee sprawiają wrażenie przepowiedni późniejszych wydarzeń. Niższe rasy chciał poddać sterylizacji, wysiedlić na Madagaskar, albo złożyć bogom w całopalnej ofierze. Aryjskie kobiety miały być do dyspozycji mężczyzn o czystej rasie, by rodzić wartościowe rasowo potomstwo. Lanz upowszechniał te myśli w wydawanym przez siebie piśmie “Ostara” (od imienia pogańskiej bogini wiosny). To pisemko – jak wiadomo z relacji świadków – czytywał regularnie młody Hitler. W 1909 roku odwiedził on nawet osobiście Lanza w jego redakcji.
Nie należy wyciągać tu pochopnych wniosków. Hitler nie wierzył w okultyzm, nawet kpił z niego. Ale rasizm głoszony w tych publikacjach wywarł na niego wpływ – podobnie jak ich mitologiczny wydźwięk. Wszystko wskazuje na to, że to w pismach teozofów po raz pierwszy ujrzał swastykę uważaną przez nich za “słoneczne koło toczące się po zamieszkanych regionach kuli ziemskiej ze wschodu na zachód”.
Birk Meinhardt, Süddeutsche Zeitung