A może kastrować rozwodników?
Cały tydzień czekałam w napięciu na decyzję pana premiera dotyczącą przymusowej kastracji osób niepłacących alimentów. Decyzja taka mogłaby ostatecznie skonsolidować, jakże bliskie sobie partie (PO i PiS), a zarazem stanowiłaby wyraz należytego (to znaczy: Ziobro-Tuskowego) rozumienia sprawiedliwości, no bo jak ktoś na dzieci nie płaci, to nie powinien mieć następnych. Niestety, sprytni doradcy pana premiera uznali, że słuszne rozumienie karzącej sprawiedliwości nie zawsze idzie w parze z intratnym politycznie populizmem. Kastracji rozwodników więc na razie nie będzie, bo zarówno PO, jak i PiS straciłoby mnóstwo wyborców, a premier Tusk mógłby się pożegnać z prezydenturą, na którą ciężko pracuje budując stadiony i kastrując.
To znamienne dla polskiej polityki, że sprawy tak ważne jak alimenty pojawiają się w kontekście tak idiotycznym jak rozgrywki wewnątrz- i pozapartyjne. Gosiewski i Dorn, dwóch konserwatywnych katolików rozwodników (konserwatyści, którzy zawsze byli przeciwko rozwodom, teraz nader często korzystają z tej wywalczonej przez liberałów i feministki możliwości), zarzucają sobie niezgodne z wiarą i przyzwoitością zachowania, a bezdzietny Kaczyński ustala normy wychowawcze, orzekając, że narodziny nowego dziecka nie powinny pogarszać sytuacji poprzednich. Nikt nie ma złudzeń, że nie chodzi tu o dobro dzieci, czy byłych żon, ale o pozycję w partii, prywatną zawiść i polityczne gry wykluczające z mainstreamu.
Każda matka i większość ojców wie, że dzieci powinny być darzone równą troską, choć równa nie znaczy taka sama. Większą opieką powinny być darzone dzieci, które nie z własnej winy znajdują się w gorszym położeniu (są chore, słabsze, lękliwe), kolejność ich narodzin nie ma tu znaczenia. Nie ulega też wątpliwości, że narodziny każdego nowego dziecka, w przeciętnej rodzinie, wiążą się z pogorszeniem jej materialnej sytuacji. Gdyby poseł Kaczyński dzieci miał, to by o tym wiedział. Tak jak wiedzą o tym politycy wielu krajów prowadzących rozsądną politykę prorodzinną, zgodnie z którą na każde kolejne dziecko przypada coraz większa pomoc państwa. Bo rodziny, nawet wtedy, gdy w ich skład wchodzą przyzwoici ojcowie, nie zawsze dają radę należycie uposażyć dzieci.
W Polsce tej pomocy praktycznie nie ma, tak jak nie ma innej polityki prorodzinnej niż publiczne zarzucanie sobie braku przyzwoitości. I tak mężczyźni (głównie prawicowi) rozwodzą się, wymieniając żony na „młodszy model”, a obowiązek alimentacyjny traktują jako nieuprawnione (i z reguły „wygórowane”) roszczenie kobiet. Nawet sąd rutynowo stosuje podwójne standardy wymagań wobec rozwodzących się rodziców. Kobieta dostaje całkowitą opiekę nad dzieckiem, bo wiadomo, że w sposób „zgodny z naturą” dostarczy mu miłości, troski i bezpieczeństwa, a mężczyzna, jak to mężczyzna, wystarczy, że będzie się z dzieckiem kontaktował i na dziecko łożył (cokolwiek). Bardzo często jednak udaje mu się wykręcić nawet od takich obowiązków. Pomaga mu w tym nieudolność sądów w ściąganiu alimentów, jak i przyzwolenie społeczne. Bo mężczyzna więcej może i mniej musi. „Rozumieją” to same kobiety, które jeśli już wysuwają roszczenia alimentacyjne to często nie wobec ojców własnych dzieci, ale wobec państwa i polityków. A przecież jest
to równie nieskuteczny adresat, co uchylający się od obowiązków eksmąż lub partner. I tak koło niemożności się zamyka. Może więc rzeczywiście lepiej kastrować…
Magdalena Środa specjalnie dla Wirtualnej Polski