ŚwiatŻonę tanio kupię - jak dysproporcja płci napędza handel żywym towarem w Chinach

Żonę tanio kupię - jak dysproporcja płci napędza handel żywym towarem w Chinach

Wiele z nich trafia do burdeli, choć prostytucja w Państwie Środka jest surowo karana, ale - co wyjątkowo zaskakujące - niektóre z dziewczyn są przeznaczone na żony. Z powodu polityki jednego dziecka w Chinach rośnie armia kawalerów. Za pięć lat liczba samotnych mężczyzn przekroczy 24 miliony. To oni będą napędzali proceder, który już teraz osiągnął gigantyczną skalę. W samym tylko 2013 roku policja rozbiła około pięć tysięcy grup przestępczych, trudniących się handlem żywym towarem, a za kraty trafiło 40 tysięcy osób. Aktywiści, którzy walczą z tym problemem, alarmują, że w dzisiejszych Chinach kobiety są "sprzedawane jak warzywa".

Żonę tanio kupię - jak dysproporcja płci napędza handel żywym towarem w Chinach
Źródło zdjęć: © AFP
Aneta Wawrzyńczak

24.12.2014 | aktual.: 24.12.2014 12:31

Na początku listopada ubiegłego roku chińscy internauci mogli wziąć udział w na pierwszy rzut oka typowej wirtualnej zabawie: wystarczyło wejść na konkretną stronę i wypełnić formularz, by wziąć udział w losowaniu. Później pozostało tylko czekać na łut szczęścia. Organizatorzy nie kusili jednak laptopem czy bonem na zakupy w supermarkecie, ale zwrotem kosztów wycieczki do Wietnamu. Brzmi nieźle? Sęk w tym, że dodatkowym warunkiem było znalezienie w czasie podróży… małżonki.

W zorganizowanej przez biuro matrymonialne zabawie pod hasłem "Nie płacz w Dzień Samotnych (święto obchodzone 11 listopada - red.). Jedź do Wietnamu i znajdź sobie żonę!" wzięło udział około 30 tysięcy mężczyzn. Nie do śmiechu było natomiast obrońcom praw człowieka, którzy przy okazji po raz kolejny przypomnieli: każdego roku tysiące kobiet (głównie z sąsiednich krajów) padają ofiarą handlarzy żywym towarem, a niekiedy nawet własnych krewnych, którzy za równowartość kilku tysięcy dolarów sprzedają je chińskim kawalerom.

24 miliony "przymusowych" kawalerów

Handel kobietami w celach matrymonialnych to jeden z najbardziej obrzydliwych bękartów osławionej polityki jednego dziecka, którą pekińscy włodarze wprowadzili pod koniec lat 70. ubiegłego wieku, by zastopować gwałtowny przyrost naturalny. Potrzeba było ponad czterech dekad, prawie 200 milionów przymusowych sterylizacji i około 340 milionów aborcji, by władze zorientowały się, że ta metoda kontrolowania przyrostu ludności może i przynosi wymierne (czy też raczej: doraźne) korzyści, ale na dłuższą metę prowadzi do rozrostu i tak już nabrzmiałych problemów społecznych.

Czytaj więcej: Chiny liberalizują politykę jednego dziecka. Jakie będą konsekwencje?

Wśród nich coraz bardziej poczesne miejsce zajmuje największa na świecie dysproporcja płciowa: obecnie na 100 kobiet przypada około 120 mężczyzn. Jak szacują eksperci z Chińskiej Akademii Nauk Społecznych, oznacza to, że już za pięć lat w Państwie Środka będzie około 24 milionów kawalerów, którzy nie będą mieli najmniejszych szans na ożenek. Chyba że zdołają uciułać kilkadziesiąt tysięcy juanów (kilka tysięcy dolarów) i zdecydują się na ryzykowne pośrednictwo handlarzy żywym towarem. Ryzykowne, bo już dziś co jakiś czas media nagłaśniają historie kobiet z Wietnamu, Kambodży, Birmy, Korei Północnej czy Laosu, którym udaje się uciec z domu swojego "właściciela". W takich przypadkach "inwestycja" okazuje się więc chybiona. I niebezpieczna, bo zgodnie z artykułem 240. chińskiego kodeksu karnego za porywanie i handel kobietami i dziećmi grozi co najmniej 10 lat odsiadki (maksymalnie dożywocie), a w skrajnych przypadkach - kara śmierci.

Ile dokładnie kobiet jest sprzedawanych jak towar na chińskim rynku matrymonialnym - nie wiadomo. Mimo iż od co najmniej dekady media nagłaśniają historie tych, którym udało się uciec od męża (a niejednokrotnie: także oprawcy), władze w Pekinie nie prowadzą, a przynajmniej nie podają, oficjalnych statystyk. Wiadomo za to, że tylko w 2013 roku policja przeprowadziła akcje wymierzone w około pięć tysięcy grup przestępczych, trudniących się handlem żywym towarem, w wyniku których za kratki trafiło około 40 tysięcy osób. Ilu z nich miało na sumieniu transakcje z kawalerami z prowincji i ich rodzinami pozostaje natomiast wielką niewiadomą, bo kobiety sprzedaje się też jako niewolnice: czy to domowe, czy seksualne.

Mimo ryzyka, coraz więcej rodzin decyduje się na zakup żony dla swoich potomków. Po pierwsze (i najważniejsze) jest to po prostu najtańsze rozwiązanie. Niska "podaż" kobiet na matrymonialnym rynku wyśrubowała ceny tradycyjnego wiana, jakie pan młody musi uiścić w ramach rekompensaty za zabranie z córki z rodzinnego domu. Obecnie waha się ono od 10 tysięcy dolarów w najbiedniejszych regionach do nawet 24 tysięcy dolarów (w bogatej prowincji Zhejiang). Tymczasem na czarnym rynku żonę można kupić już za trzy tysiące dolarów.

Chinki skazane na wygodne życie

W przypadku wybrania legalnej drogi do małżeństwa na wianie wydatki się nie kończą. Z corocznych sondaży internetowych Chińskiego Stowarzyszenia Pracowników Społecznych wynika, że kobiety w Państwie Środka, zwłaszcza te zamożniejsze i lepiej wykształcone, coraz częściej traktują małżeństwo jak inwestycję. W ankiecie przeprowadzonej w 2011 roku (w której wzięło udział ponad 50 tysięcy osób) zdecydowana większość Chinek (92 proc.) stwierdziła gotowość do zalegalizowania związku pod warunkiem, że wybranek będzie miał stabilne źródło utrzymania. Dwa lata później nieco mniej, bo 77 proc. ankietowanych kobiet postawiło poprzeczkę jeszcze wyżej: kandydat na męża musi zarabiać nie tylko regularnie, ale i co najmniej dwa razy więcej niż deklarowano w poprzedniej ankiecie. Radosław Pyffel, prezes Centrum Studiów Polska Azja, przyznaje, że zmiana priorytetów życiowych Chinek implikuje kolejne problemy. - Po prostu kalkulują, co się im bardziej opłaca. Ich celem nie jest emancypacja w zachodnim stylu, ale zapewnienie
sobie wygodnego życia. A ponieważ sytuacja demograficzna temu sprzyja, właściwie nic nie muszą robić, by to osiągnąć - wyjaśnia prezes Centrum Studiów Polska Azja. Ubodzy chłopi uprawiający kawałek poletka na niemal odciętej od cywilizacji wiosce z wyścigu o jakąkolwiek małżonkę, a zwłaszcza dobrze sytuowaną, odpadają więc w przedbiegach. Ale, jak podkreśla Pyffel, nawet cudzoziemcy, którzy jeszcze niedawno byli uznawani za dobrą partię, mogą dostawać w nim zadyszki. - Kiedyś obcokrajowcy, zwłaszcza Europejczycy, w tym także Polacy, mieli u Chinek bardzo duże powodzenie. Dziś samo to, ze są mili, szarmanccy, "cywilizowani" już nie wystarcza. Oni też muszą "coś" posiadać - dodaje ekspert.

W praktyce, mimo wygórowanych oczekiwań, one też są ofiarami systemu. Bo, jak podkreśla Radosław Pyffel, chiński kij dysproporcji płciowych ma dwa końce. - Z jednej strony bez partnera pozostają bogate wykształcone kobiety, z drugiej - biedni niewykształceni mężczyźni. I nijak można połączyć ich w pary. To jednak trend ogólnoświatowy, nie tylko chiński. Z drugiej strony życie mężczyzn w Chinach jest dziś bardzo trudne, a to rodzi frustrację, bo trudno im znaleźć partnerkę, jeśli nie pochodzą z bogatej rodziny, nie mają samochodu i mieszkania - wyjaśnia ekspert. I dodaje, że problem dotyczy nie tylko biednych chłopów z zachodniej części kraju, ale też mieszkańców Szanghaju czy Pekinu.

Ci drudzy mogą skusić sąsiadki z prowincji w Wietnamie, Birmie czy Kambodży wyrwaniem z zaklętego kręgu biedy. W internecie aż roi się od agencji matrymonialnych, które zachwalają żony (na przykład) z Wietnamu jako "cnotliwe tradycjonalistki". - Mamy różnych klientów, od rolników, poprzez pracowników biurowych po ludzi, którzy wrócili z zagranicy - zapewnia w rozmowie z "China Daily" pracownik jednej z nich. Za ich usługi trzeba jednak słono płacić: od 30 do 60 tysięcy juanów (czyli od pięciu do 10 tysięcy dolarów). Mimo to chętnych nie brakuje.

Z małżeństwa międzynarodowego korzystają też kobiety - pod warunkiem, że zdecydowały się na nie z własnej woli. - Pod względem ekonomicznym życie w Chinach jest lepsze - przekonuje agencję AFP 30-letnia Nguyen Thi Hang, która zgodziła się na małżeństwo z 22-latkiem z prowincji Henan. - Krewni namawiali mnie na ślub z Chińczykiem. Powiedzieli, że oni bardzo dbają o swoje żony i że dzięki temu nie będę musiała tak ciężko pracować, że będę mogła cieszyć się życiem - wyjaśnia. Jej teść z kolei dodaje: - Znalezienie żony to niełatwe zadanie. (…) Wietnamskie kobiety są takie same jak my, są w stanie wykonać każdą pracę i pracują ciężko.

Chciałoby się rzecz: wilk syty i owca cała. Tylko że coraz więcej jest przypadków, gdy ta "owca" nie ma pojęcia, że jest ciągnięta do lasu.

Sprzedawane jak warzywa

Ofiarami handlarzy żywym towarem padają głównie młode kobiety: 20-, 30-latki, a nawet młodsze. Według KWAT (Kachin Women’s Association of Thailand), organizacji pozarządowej pomagającej Birmankom, które padły ofiarą handlu ludźmi, co czwarta z nich nie skończyła w momencie uprowadzenia 18 lat. Tu ponownie wkracza do akcji czysta kalkulacja: im młodsza kobieta, tym większe szanse, że da zdrowe potomstwo. - Mężczyźni zawsze chcą mieć zdrową, młodą kobietę, która może "produkować" dzieci. Kobiety naprawdę są postrzegane jako maszyny do rodzenia - stwierdza w rozmowie z "The Telegraph" Julia Marip, która kieruje oddziałem KWAT w prowincji Junnan. Wyjaśnia też, że sprowadzone nielegalnie do Chin kobiety są sprzedawane jak towar na rynku - często dosłownie. - Przemytnicy ubierają je w ładne sukienki, malują. To bardzo okrutne, bo one nie zdają sobie sprawy, co się dzieje i są szczęśliwe, nosząc ubrania, jakich nigdy nie miały na sobie. A w międzyczasie zostają sprzedane jak warzywa - wyjaśnia Marip.

Co się z nimi dzieje później, zależy od "właściciela". W najgorszej sytuacji są te, które trafiają do burdeli. Ale i z tych, które miały więcej szczęścia i zostały wydane za mąż, los nieraz okrutnie drwi. Jak z 22-letniej Birmanki, która w rozmowie z "China Daily" wyznaje, że jej "pan i mąż" przez pół roku regularnie gwałcił ją i bił. Albo 12-letniej Aby, którą wuj zabrał na wycieczkę do sąsiedniej prowincji Junnan. W jej przypadku kilka godzin zamieniło się w trzy lata gehenny - za sprawą 20 tysięcy juanów, które zainkasował wuj w zamian za oddanie jej chińskiemu małżeństwu jako żonę dla ich 20-letniego syna. Przez ten czas była bita, zakazywano jej też kontaktów z rodziną a nawet wychodzenia z domu. - Byłam zbyt młoda, by wyjść za mąż, gdy mnie kupili. Później powiedzieli mi, że muszę poślubić ich syna. W pewnym sensie miałam szczęście. Gdybym była o dwa, trzy lata starsza, już byłabym jego żoną - opowiada w rozmowie z "The Telegraph". Szczęście dopisało jej jeszcze raz, gdy w czasie rutynowej kontroli
dokumentów policjanci zorientowali się, że jest cudzoziemką. Zabrali ją na komisariat, a gdy opowiedziała im swoją historię - odesłali do Birmy. - Poszli też do tej rodziny. Powiedzieli im: "Nie możecie kupować ludzi, to nie są zwierzęta". Zapytali, czy chcę wnieść przeciwko nim oskarżenie. Odpowiedziałam, że nie. Chciałam tylko o tym zapomnieć i wrócić do domu - wspomina dziewczynka. Z kolei Julia Marip z KWAT dodaje, że wiele kupionych jako żony kobiet decyduje się na inną formę ucieczki - taką najłatwiej dostępną, ale i ostateczną: popełniają samobójstwo, łykając śmiertelną dawkę pestycydów. Rozwiązanie problemu

Choć winowajca numer jeden, czyli polityka jednego dziecka, już dogorywa (pod koniec ubiegłego roku władze w Pekinie zapowiedziały złagodzenie restrykcji dotyczących planowania rodziny, co w praktyce właściwie oznacza jej zniesienie), wyrządzone przezeń szkody będą długo odczuwalne. - Pamiętajmy, że Polska ma jeszcze niższy wskaźnik urodzeń niż Chiny, mimo iż u nas nigdy nie realizowano polityki jednego dziecka. Natomiast w przypadku Chin jest istotne, że występuje tam duża dysproporcja płciowa, która jest naturalną konsekwencją polityki jednego dziecka, bo - między innymi ze względów kulturowych i ekonomicznych - wszyscy woleli mieć chłopca niż dziewczynkę - wyjaśnia Pyffel.

Dodaje też, że na wymuszane przez państwo demograficzne trendy nakłada się też czysta ekonomia. - Z jednej strony dziś już ponad połowa ludzi mieszka w miastach, wielu z nich bogaci się, więc już nie tylko chcą egzystować, ale i konsumować, korzystać życia. Z drugiej - wychowanie dziecka, nawet jednego, jest bardzo kosztowne: dzieci rywalizują ze sobą, a rodzice są pod olbrzymią presją, by w ich rywalizację inwestować, opłacać kursy, zajęcia dodatkowe. Mimo iż nie ma już polityki jednego dziecka, a państwo wręcz zachęca do rodzenia większej ich liczby, niektórzy ludzie w ogóle rezygnują z dzieci, bo związane jest to ze zbyt wysokimi wydatkami, ryzykiem i presją - mówi Pyffel.

Prezes Centrum Studiów Polska Azja przyznaje, że Chiny po raz kolejny stoją naprzeciw nabrzmiałego problemu, na który nie ma prostego rozwiązania. A nawet te skomplikowane nie są w stanie mu podołać. - W Chinach, podobnie jak w całej Azji Wschodniej, sytuacja jest o tyle specyficzna, że ludzie zdecydowanie bardziej słuchają się władzy. Poza tym jest to kraj autorytarny, więc rząd dysponuje dużo większym wachlarzem mechanizmów wcielania w życie różnych polityk. Ale póki co nie do końca są one skuteczne. Mleko się już rozlało, dysproporcja między kobietami a mężczyznami jest ogromna - wyjaśnia Pyffel. Jego zdaniem sprowadzanie żon dla Chińczyków z zagranicy może być dobrym tropem - ale pod warunkiem, że będzie to polityka legalna, sankcjonowana i nadzorowana przez władze. - Już teraz na północy Chin bardzo popularne są małżeństwa zamożnych Chińczyków z Rosjankami. Być może wszystko pójdzie właśnie w tym kierunku, czyli importowaniu żon z zagranicy, ale w sposób bardziej cywilizowany, a rząd będzie pomagał w
kojarzeniu par międzynarodowych. Póki co jednak tworzy się szara strefa, a na niektórych obszarach, zwłaszcza z daleka od wybrzeża, najpopularniejszym sposobem zdobycia żony jest porwanie albo jej kupienie - uważa ekspert.

We wrześniu władze zapowiedziały kolejną zmasowaną akcję przeciwko handlarzom żywym towarem. Jednak zdaniem Davida Feingolda, międzynarodowego koordynatora programu UNESCO ds. AIDS i Przemytu, kij tu nie pomoże. - Pomysł, że policja jest w stanie powstrzymać handlarzy żywym towarem jest niedorzeczny - stwierdza w rozmowie z "The Telegraph". Jego zdaniem lepiej użyć marchewki, a konkretnie: dokładnie przeorać pole, na którym ma ona wyrosnąć. - Należy rozwiązać problemy gospodarcze i społeczne, które popychają ludzi do migracji - wyjaśnia.

Jednak na to się nie zanosi, więc prawdopodobnie jeszcze długo przeciętnym obywatelom nawarzone przez biurokratów z lat 80. piwo będzie się odbijało czkawką.

Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski

Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.

W ramach 8. Festiwalu Pięciu Smaków można obejrzeć film "Biała śmierć", który porusza tematykę czarnego rynku matrymonialnego w Azji Wschodniej. Więcej informacji na stronie: http://www.piecsmakow.pl/

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (580)