Wojskowy pucz w Tajlandii - nowe pieniądze w walce ze starymi
W ubiegłym tygodniu świat obiegła wiadomość o wojskowym zamachu w stanu w Tajlandii. Choć dla wielu była ona zaskoczeniem, to wydarzenia w tym państwie od wielu miesięcy zwiastowały gwałtowne zmiany. "Rozpisany na tak wiele scen i aktów dramat trwa już co najmniej od 2005 r." - ocenia dla WP.PL prof. Bogdan Góralczyk, były ambasador Polski w tym kraju. Doświadczony dyplomata pisze o sytuacji Tajlandii, gdzie nowe imperium biznesowe zagroziło dotychczasowemu establishmentowi z obozem królewskim na czele.
29.05.2014 08:19
Ten pucz od dawna wisiał w powietrzu. 22 maja głównodowodzący tajską armią, blisko związany z rodziną królewską, gen. Prayuth Chan-ocha dokonał kolejnego wojskowego przewrotu - to już 19. pucz od chwili, gdy monarchia stała się konstytucyjną (w 1932 r.). Kilka dni później stan faktyczny zatwierdził 86-letni król Bhumibol (Rama IX). Tym razem jednak nie opublikowano zwyczajowego zdjęcia z audiencji królewskiej, więc nie wiadomo, w jakim stanie znajduje się sędziwy monarcha, co od dawna jest przedmiotem spekulacji i domysłów.
Ostatnia odsłona tego dramatu rozpoczęła się w listopadzie ub.r., kiedy gabinet zaprzysiężonej w sierpniu 2011 r. Yingluck Shinawatry ogłosił zamiar wprowadzenia amnestii. Na jej mocy do kraju mógłby powrócić Thaksin Shinawatra. Starszy brat premier, z ciążącymi na nim zarzutami korupcyjnymi, znajduje się na politycznej banicji w Dubaju. W latach 2001-06 pełnił funkcję szefa rządu i również został obalony w zamachu wojskowym we wrześniu 2006 roku.
Antyrządowe protesty
Oburzeni przeciwnicy Thaksina natychmiast wyruszyli na ulice stolicy, dość szybko zajęli siedem newralgicznych punktów w Bangkoku. Ustawili tam wielkie sceny i jeszcze większe wzmacniacze, i rozpoczęli masowe, antyrządowe demonstracje pod hasłem "zamknięcia stolicy" (Bangkok shut-down), które równocześnie transmitowały na żywo aż dwa kanały telewizyjne. Oczywiście, nie zostawiali na gabinecie Yingluck Shinawatry suchej nitki, podczas gdy kanał kontrolowany przez rząd robił to samo, kpiąc z nich i ich protestu.
Na czele antyrządowych protestów stanął Suthep Thaugsuban, który był wicepremierem w poprzednim gabinecie. Później został posłem z ramienia największej partii opozycyjnej, ale zrezygnował z mandatu i członkostwa w Partii Demokratycznej, całkowicie oddając się kierowaniu protestem. Jasno zdefiniował wówczas, jaki przyświeca mu cel: całkowite usunięcie rodu Shinawatra z tajskiej sceny politycznej (a może i z kraju, w ślad za Thaksinem).
Nie udało mu się to jednak, a paraliż stolicy już w styczniu i lutym jednoznacznie wskazywał, iż szybko rosnące koszty gospodarcze tego protestu mogą wręcz zagrozić dalszemu rozwojowi państwa, nie mówiąc o wzroście gospodarczym. Wtedy, w początkach marca, do akcji po raz pierwszy wkroczyła armia.
Głównodowodzący gen. Prayuth, choć wcześniej wielokrotnie zapewniał, że będzie trzymał się z boku i "nie dokona żadnego zamachu", "poprosił" Suthepa, by tym razem zamknął nie stolicę, a siedem scen, nad którymi sprawował pieczę. Korzystających z haseł antyrządowych i symboli prokrólewskich, demonstrantów skierowano do największego parku w mieście - Lumpini, gdzie nadal prowadzili swa akcję, ale już w nieporównywalnie mniejszej skali. Stało się jasne, że protest nie przyniósł spodziewanych skutków.
Decyzja Trybunału Konstytucyjnego
W tej sytuacji przeciwnicy gabinetu Yingluck Shinawatry swe nadzieje przenieśli na organy sądownicze, bowiem w czasie, gdy trwały protesty, nad premier gromadziły się też chmury innego rodzaju - zarzuty korupcyjne (nie do końca jasna i przejrzysta akcja sprzedaży zboża Chinom, na której mocno stracili zwykli rolnicy). 6 maja Trybunał Konstytucyjny jednogłośnie wydał orzeczenie, na mocy którego 46-letnia premier i grono jej najbliższych współpracowników musiało opuścić nie tylko stanowiska, ale też na pięć lat wycofać się z życia politycznego.
Jednak uzasadnienie wyroku było zaskakujące - mówiło nie o korupcji, jak się spodziewano, lecz o "niekonstytucyjnym" usunięciu szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, nadzorującego służby mundurowe w państwie, co (na zdrowy rozsądek) powinno chyba należeć do prerogatyw rządu. To orzeczenie wywołało wściekłość zwolenników rządzącej dotychczas partii, powszechnie znanych jako "czerwone koszule" (bo takie rzeczywiście noszą), którzy ponownie ruszyli na Bangkok, twierdząc, że dokonano "sądowniczego przewrotu". Obawiając się powtórzenia sytuacji z wiosny 2010 r., gdy ich protest przyniósł ok. stu ofiar śmiertelnych, tysiące rannych i kilkadziesiąt podpalonych ważnych punktów w mieście (w tym np. gmachu giełdy)
, do akacji raz jeszcze wkroczyła armia i gen. Prayuth. Tym razem, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, sam przejął kontrolę nad państwem. Koło ponownie się zamknęło.
Koła historii?
"Ponownie", bowiem wszystko to już wcześniej było: i orzeczenia Trybunału, i wojskowy przewrót, i rządy armii. Ten rozpisany na tak wiele scen i aktów dramat trwa już co najmniej od 2005 r.. Jego istota sprowadza się do tego, że pod rządami Thaksina Shinawatry wyłonił się w kraju silny obóz polityczny i nie mniej silne imperium biznesowe, które zagroziło dotychczasowemu establishmentowi władzy, związanemu z arystokracją, głównie stołeczną, i obozem królewskim. Nowe pieniądze zagroziły starym pieniądzom.
Od tamtej pory żaden z obozów nie potrafi zdobyć zdecydowanej przewagi. Fenomen Thaksina polegał na tym, że był pierwszym tajskim premierem od 1932 r., który - bez względu na motywacje - zajął się ludem, za co ten odpłacił mu wiernością. Obóz "czerwonych koszul", jest na tyle silny, że od 2001 r. nie dopuścił do tego, by wygrała najbardziej patynowa na scenie Partia Demokratyczna i stołeczne elity.
Chociaż partie obozu Thaksina, sekowane przez sądy i trybunały, zmieniały swe nazwy i przepoczwarzały się, za każdym razem wygrywały demokratyczne wybory. Również te ostatnie, przedterminowe, 6 lutego br., które w akcie determinacji zarządziła premier Yingluck, jednak sądy potem te wybory unieważniły.
Co dalej? Jeśli wierzyć niemodnemu dziś klasykowi, historia nigdy się nie powtarza, a jeśli nawet to... jako farsa. Rządy wojskowych w Tajlandii już były, po poprzednim zamachu, który obalił Thaksina. Nie były one ani skuteczne, ani udane. Armia służy innym celom niż rządzenie. Teraz zapewne nie będzie inaczej, toteż szef nowej junty gen. Prayuth już zapowiada nowe demokratyczne wybory. Ale co będzie, jeśli ponownie wygrają "czerwoni"?
Niestety, nad tym całym dramatem wisi "parasol" pod nazwą "sukcesja królewska". Sędziwy król (dotąd powszechnie szanowany i uwielbiany, choć ostatnio - przynajmniej w niektórych kręgach - jakby nieco mniej) jest najdłużej panującym monarchą na globie. Tajom trudno sobie wyobrazić, co będzie po nim. A tymczasem, po pierwsze, książę-następca tronu takiej charyzmy jak ojciec nie miał i nie ma, a po drugie, w dynastii Chakri, u władzy od 1782 r., nie było przypadku sukcesji w linii żeńskiej (ta para królewska ma syna i trzy córki). Tymczasem tzw. wieść gminna, ostatnio jakby mocniej szerzona, głosi, iż Ramy X wcale nie musi być... Więc co będzie?
Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski
Autor był w latach 2003-2008 ambasadorem RP w Królestwie Tajlandii, napisał tom "Zmierzch i brzask. Notes z Bangkoku". Często odwiedza ten kraj. Ostatnio przebywał w Królestwie w lutym br.
Tytuł, lead i śródtytuły pochodzą od redakcji.