Setki niepełnosprawnych umysłowo w więzieniach. Wielka akcja poszukiwawcza Rzecznika Praw Obywatelskich
Patryk K. nie umie czytać, ani pisać. Nie ma domu, spał pod mostem. Gdy trafił za kraty, nie bardzo wiedział, gdzie i dlaczego tu się znalazł. Ze strachu przed strażnikiem chowa się pod pryczę. - Więzienia są dla przestępców, a nie dla osób chorych - mówi zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich Krzysztof Olkowicz, który rozpoczął w polskich zakładach karnych akcję poszukiwawczą osób upośledzonych umysłowo i ubezwłasnowolnionych. Mówi się o nich, że są błędem systemu. Jest ich ponad tysiąc.
19.01.2016 | aktual.: 19.01.2016 14:12
Pułkownik Krzysztof Olkowicz, były szef koszalińskiej służby więziennej, a obecnie zastępca RPO, po raz pierwszy zobaczył skazanego Radosława Agatowskiego w swoim domowym telewizorze. - Już po kilkunastu sekundach obserwacji było wiadomo, że coś z nim jest nie tak - mówi. 26-latek odsiadywał wówczas wyrok trzech lat więzienia za drobne kradzieże. Przestępstw tych dopuścił się, zbierając złom w Ustroniu Morskim. Zamiast metalowych odpadów zabierał również spod domów kosiarki, stare pralki, rowery, wózki i komplety kluczy.
Kołobrzeski sąd uznał wprawdzie, że Agatowski jest upośledzony i kradł, mając w znacznym stopniu ograniczoną zdolność rozpoznawania swoich czynów, ale podkreślił jednocześnie, że oskarżony zdawał sobie sprawę, z tego co robi i kogo krzywdzi. Dlatego został skazany i w 2012 roku trafił do więzienia w Potulicach, a w połowie 2013 został przeniesiony do aresztu w Koszalinie, gdzie miał oczekiwać na kolejny proces o drobne kradzieże. Wtedy o Agatowskim zrobiło się bardzo głośno. Głównie za sprawą jego matki, która postawiła na nogi miejscowych parlamentarzystów. Kobieta twierdziła, że syn - ze względu na swoją niepełnosprawność - nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować. Był najsłabszy i bezbronny, wykorzystywany przez współwięźniów i prześladowany. Przypalali go papierosami, zmuszali do prac w celi, a strażnicy nie reagowali. W końcu losem Agatowskiego zaczęli interesować się dziennikarze. Tak stał się bohaterem mediów, reportaży telewizyjnych i zagościł na moment na ekranie domowego telewizora dyrektora
okręgowego służby więziennej. Pułkownik Olkowicz, poruszony jego losem, następnego dnia pojechał do koszalińskiego aresztu śledczego, by z bliska zobaczyć bohatera reportażu.
- Był to widok przygnębiający - wspomina. Agatowski nie wiedział, gdzie jest, jak się znalazł w więzieniu, za co, i jak długo będzie w nim jeszcze przebywał. Nie umiał pisać ani czytać, nie znał dni tygodnia, ani nie wiedział, jaki jest miesiąc. - Powtarzał tylko: "Ja chcę do mamy" - opowiada Olkowicz.
O Agatowskim, zbieraczu złomu, zwanym również Puszkinem z Ustronia, psychiatrzy napisali, że jest na poziomie rozwoju siedmioletniego dziecka. Nie był nawet w stanie ukończyć pierwszej klasy szkoły podstawowej. Dla sędziego penitencjarnego nie było to jednak przeszkodą, by odbył karę. - Nie zaszła żadna szczególna okoliczność, żeby zastosować ułaskawienie - tłumaczył wówczas dziennikarzom sędzia Marek Grzymkowski z Kołobrzegu.
Dzięki Olkowiczowi, Radek opuścił więzienie, wychodząc na przepustkę. Potem trafił do szpitala, a stamtąd do ośrodka opiekuńczego. Prokurator Generalny złożył wtedy wniosek o ułaskawienie z przyczyn humanitarnych, a pod koniec 2013 roku prezydent zastosował prawo łaski.
- Tylko że ten człowiek nigdy nie powinien trafić do więzienia, bo więzienia są dla przestępców, a nie dla osób chorych - mówi dziś Olkowicz.
System nie działa
Po sprawie Agatowskiego o niepełnosprawnych umysłowo w polskich więzieniach zrobiło się głośno. Bo do tej pory nikt się specjalnie tym problemem nie interesował, zostawiając ostateczną decyzję sądom penitencjarnym. W 2014 roku Rzecznik Praw Obywatelskich zarządził audyt polskich zakładów karnych. Z raportu wynikało, że za kratami może przebywać ponad 260 upośledzonych więźniów. Ale służba więzienna nie chciała ujawnić ani ich nazwisk, ani za co odbywają kary. Tego RPO dowiadywał się z listów rodzin więźniów, którzy szukali u niego ratunku.
Jak to możliwe, że osoba upośledzona trafia do więzienia, zamiast do zamkniętego szpitala? Major Elżbieta Krakowska z Centralnego Zarządu Zakładów Karnych mówi, że to pytanie należy zadać sądom. To one przy orzekaniu winy powinny zasięgać opinii biegłych psychiatrów. Zapewnia też, że system więzienny jest szczelny i wyłapuje takie pojedyncze przypadki. Tłumaczy, że kiedy więzień trafia do zakładu karnego, poddawany jest szczegółowym badaniom przez psychologa. Potem spotyka się jeszcze z wychowawcą. Jeśli pojawiają się wątpliwości, więzień może trafić na oddział terapeutyczny. Tam jest szczegółowo badany, a gdy jest taka potrzeba - kierowany na komisję lekarską i tam rozstrzyga się jego los. Ta rozstawiona w więziennictwie sieć ma wyłapywać przypadki wątpliwe. Już wiadomo, że system ten nie działa.
Dlaczego? To z powodu interpretacji zapisów art. 31 Kodeksu karnego. Paragraf pierwszy uznaje, że nie popełnia przestępstwa ten, kto z powodu choroby psychicznej lub upośledzenia umysłowego nie mógł rozpoznać swojego czynu lub pokierować swoim postępowaniem. Ale już paragraf drugi przewiduje poddanie karze oskarżonego, jeśli zdolność rozpoznawania czynów została tylko znacznie ograniczona. Sąd - na podstawie opinii biegłych - może dowolnie interpretować ten przepis i według własnego uznania przyjąć, czy nastąpiło ograniczenie, czy całkowity brak rozpoznawania czynu. Ta drobna różnica sprawia, że podsądny ląduje albo w więzieniu, albo w szpitalu psychiatrycznym. Polskie sądy wybierają najczęściej paragraf drugi.
Ile takich osób jest w polskich więzieniach? Według służby więziennej - nie wiadomo. Nikt nie prowadzi takich statystyk. Wiedzę na ten temat mogą mieć jedynie szefowie poszczególnych zakładów karnych, którzy niechętnie chwalą się takimi przypadkami.
Gdyby nawet były takie statystyki, czy uwzględniłyby przypadek chorego na schizofrenię i ubezwłasnowolnionego Arkadiusza K. z Koszalina, który w 2011 roku ukradł ze sklepu czekoladowy wafelek o wartości 99 groszy? Po kradzieży został zatrzymany przez policję. Jego sprawa trafiła do sądu, gdzie został ukarany stuzłotową grzywną. K. nie zapłacił i nie odwołał się od wyroku, więc została ona zamieniona na pięć dni aresztu.
Fakt, że K. jest psychicznie chory, wyszedł na jaw dopiero w więzieniu, do którego mężczyzna trafił w 2013 roku. W trakcie odbywania kary poprosił Krzysztofa Olkowicza o wydanie przepustki, bo - jak tłumaczył - musi wrócić do domu nakarmić papugi. 12 ptaków fruwało wolno po pokoju, zanieczyszczając całe mieszkanie.
- Wystarczyło chwilę z nim porozmawiać, żeby zorientować się, że ten człowiek wymaga specjalistycznej pomocy lekarskiej i nigdy nie powinien trafić do więzienia - mówi w rozmowie z WP Olkowicz. To dlaczego trafił? - Bo policjanci, którzy go zatrzymywali, słowem nie wspomnieli o jego stanie, a sąd, który zdecydował o zamianie grzywny na areszt, nawet go nie widział - tłumaczy płk Krzysztof Olkowicz.
Olkowicz wypuścił wtedy aresztanta po trzech dniach, wpłacając za niego 40 złotych, tytułem odszkodowania za pozostałe dni kary. Ówczesny szef koszalińskiej służby więziennej stał się od razu bohaterem mediów. Inaczej ocenili go podwładni, którzy napisali anonimowy donos do Centralnego Zarządu Więziennictwa w Warszawie, że ich przełożony łamie przepisy. Sprawa trafiła do sądu, który uznał, że wpłacił on grzywnę bezprawnie. Został uznany winnym, ale sąd odstąpił od jego ukarania.
We wrześniu 2015 roku, po 30 latach pracy, Olkowicz odszedł ze służby i rozpoczął pracę jako zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich. Wtedy zajął się poszukiwaniem chorych psychicznie, ubezwłasnowolnionych więźniów.
- Musimy się w końcu dowiedzieć, ilu jest w Polsce takich Agatowskich i dlaczego trafili do więzienia - mówi. Dotychczas rzecznik odwiedził ośrodki terapeutyczne osób z zaburzeniami przy aresztach na Białołęce w Warszawie, w Łodzi, Krakowie i we Wrocławiu. Z jego rachunków wynika, że osób upośledzonych i chorych w polskich więzieniach jest znacznie więcej, niż dotychczas sądzono. Na około 70 tysięcy więźniów aż 1060 to ludzie z poważnymi zaburzeniami.
- Skąd ci ludzie się tam wzięli? Jak biegli mogli na coś takiego pozwolić? Dlaczego nie zadziałał system, który powinien ich wyłapać? - zastawia się Olkowicz.
W większości to drobni złodzieje albo ludzie, którym zamieniono zasądzono grzywnę na areszt. Każdy więzień to osobny przypadek. Każdy z nich trzeba sprawdzić, zbadać i rozpocząć ewentualnie procedurę odkręcania sprawy. Najciekawsze leżą w tekturowej teczce na stole.
Sprawa K.
Wśród tych, którymi zajmuje się Olkowicz, jest sprawa 25-letniego Patryka K. spod Wejherowa. Mężczyzna nie umie czytać ani pisać. Pochodzi z rozbitej rodziny. Gdy ojciec szedł do więzienia, macocha oddawała go do domu dziecka. A gdy stał się pełnoletni, wyrzuciła go z domu. Spał pod mostem, w lesie, na przystankach autobusowych.
Za kradzież 11 przęseł metalowego płotu został skazany na siedem miesięcy prac społecznych. W związku z niepełnosprawnością umysłową gminna komisja nie wyraziła jednak zgody na jego zatrudnienie. Wtedy sąd zamienił mu prace społeczne na 3,5 miesiąca bezwzględnego więzienia, uzasadniając to tym, że bez przyczyny nie podjął wskazanych prac. Wyrok zapadł zaocznie. Jednocześnie sąd poprosił kuratora, by ustalił, co się ze skazanym dzieje.
Kurator wysłał list na ostatni znany adres Patryka K., w którym prosił go, by stawił się na rozmowę wyjaśniającą swoją obecną sytuację. Gdyby nawet K. list dostał, to i tak nie potrafiłby go przeczytać. Ale odpowiedź w ogóle nie nadeszła. Wtedy kurator wystąpił do sądu o natychmiastowe wykonanie kary.
K. został zatrzymany, odstawiony do aresztu w Wejherowie, a potem trafił do Ustki i Koszalina.
Okazało się, że w więzieniu z niczym sobie nie radzi. Trzeba pomagać mu w najprostszych czynnościach, tłumaczyć wszystko. Gdy korytarzowy wchodził do jego celi, K. ze strachu chował się pod pryczą. Nie wiedział, jak trafił do więzienia i dlaczego.
Po odsiadce trafił do noclegowni świętego Brata Alberta, a stamtąd od Domu Opieki Społecznej.
- Co to za satysfakcja wsadzić kogoś takiego do więzienia? To na pewno nie jest zwycięstwo sprawiedliwości, ale raczej jej porażka - mówi Olkowicz. - To trzeba w końcu systemowo rozwiązać - dodaje.