PolitykaRepatriacja Polaków ze Wschodu, czyli wstyd dla III RP

Repatriacja Polaków ze Wschodu, czyli wstyd dla III RP

W czwartek rząd zadeklarował, że Polska przyjmie dwa tysiące uchodźców z Syrii i Erytrei. Tymczasem wciąż niezrealizowane pozostaje inne moralne zobowiązanie zaciągnięte przez nasze państwo: repatriacja Polaków ze Wschodu, obiecana tysiącom potomków ofiar stalinowskich zsyłek. - Nic się w tej sprawie nie dzieje, bo po prostu nie ma politycznej woli - mówi WP Aleksandra Ślusarek, prezes Związku Repatriantów RP.

Repatriacja Polaków ze Wschodu, czyli wstyd dla III RP
Źródło zdjęć: © NAC
Oskar Górzyński

Pani Walentyna miała szczęście. Do Polski wraz z mężem i dwiema córkami trafiła już w 1995 roku, jako jedna z pierwszych Polaków z Kazachstanu, którzy po obaleniu komunizmu i otwarciu granic przybyli do ojczystego, choć nigdy wcześniej nie widzianego kraju. Jej dziadkowie, mieszkający w Płoskirowie (dzisiejszy Chmielnicki w zachodniej Ukrainie), zostali w ramach "polskiej operacji NKWD" 1936 roku wraz z setkami tysięcy innych Polaków wywiezieni w głąb Związku Radzieckiego, na puste kazachskie stepy, i pozostawieni tam sami sobie. Nie tylko przeżyli, ale wbrew masowej indoktrynacji zachowali swój język i tożsamość. Na tyle dobrze, że 60 lat później, ich wnuki nie miały wątpliwości, że ich ojczyzną jest Polska, a nie niepodległy Kazachstan.

- W domu zawsze mówiliśmy po polsku, rodzice zawsze na to nalegali. I nawet jeśli w okolicy nie było księdza, to zawsze modliliśmy się potajemnie w naszym języku, choćby z książeczki do nabożeństw - wspomina Walentyna.

Walentynie udało się trafić do Polski tylko za sprawą ludzkiej dobroci. Konkretnie za sprawą hojności pewnego łódzkiego biznesmena, który dowiedziawszy się o losie Polaków ze Wschodu, postanowił sfinansować powrót do kraju jednej rodziny. Jego wybór padł na rodzinę pani Walentyny.

- Początek to był koszmar, bo nasz sponsor zmarł i kiedy wysiedliśmy z pociągu już w Polsce, nie witał nas nikt, zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Jakoś jednak przeżyliśmy pierwsze tygodnie, a dzięki pomocy ludzi udało nam się znaleźć dach nad głową i zbudować tu życie, znaleźć pracę. Bardzo się cieszę, że tu trafiliśmy. W Polsce jest ładnie, jest piękna przyroda. Każdy, kto przyjeżdża ze Wschodu, to mówi - opowiada repatriantka. Jej rodzina w Świątnikach w Małopolsce, zaaklimatyzowała się w na tyle dobrze, że - jak mówi pani Walentyna - jej córki nie chcą już słyszeć, że są repatriantkami, bo uważają się po prostu za Polki.

- Skończyły studia, jedna pracuje w Krakowie, druga założyła prywatne przedszkole. Nie rozumieją, dlaczego tylu ich rówieśników wyjeżdża na Zachód. Im się tu podoba - zapewnia kobieta.

Czekając na wizę

Takiego szczęścia jak Walentyna nie miała jednak jej siostra. Ona, wraz z ponad dwoma tysiącami innych Polaków ze Wschodu, od wielu lat czeka na repatriację. Zrealizowaniem marzeń o powrocie zesłańców i ich rodzin do wolnej Polski miała być ustawa o repatriantach z 2000 roku. I choć w pierwszych dwóch latach jej obowiązywania do kraju rzeczywiście trafiła znaczna liczba - prawie dwa tysiące - repatriantów, to szybko okazało się, że rzeczywistość nie przystała do oczekiwań. Wszystkim, którzy wyrazili chęć repatriacji i potwierdzili swoje polskie pochodzenie, wydano promesy wizowe. Problem w tym, że aby obietnica repatriacji się spełniła, każda osoba potrzebuje jeszcze zaproszenia od gmin lub osób prywatnych, które zapewniłyby środki i warunki do osiedlenia się Polaków. W teorii środki te gminy mogły otrzymać z budżetu państwa. Praktyka nie zawsze to jednak potwierdzała i z biegiem czasu, gminy coraz rzadziej zapraszały repatriantów. A jeżeli już to robiły, to niemal wyłącznie w trosce o własny interes.

"Samorządowcy nieufnie odnoszą się do zapewnień o pomocy państwa, a jeśli decydują się podjąć zobowiązania wobec repatriantów, to starają się przede wszystkim rozwiązać własne problemy (np. sprowadzić osoby o wysokich kwalifikacjach)" - stwierdza raport Biura Analiz Sejmowych z 2013 roku. Przypadki zaproszeń motywowanych chęcią pomocy rodakom ze wschodu autor są według autora analizy "nieliczne". W rezultacie, od 2007 do Polski co roku trafia nie więcej niż 250 repatriantów. Według danych, które podało Wirtualnej Polsce MSW, w 2014 roku repatriacja objęła 198 osób. W pierwszej połowie tego roku - 85. Raport BAS stwierdza jednoznacznie, że by dokończyć proces powrotu zesłańców i ich rodzin do Polski, potrzebna jest zmiana prawa.

Jeszcze ostrzejsze w wymowie od analizy było opublikowane w zeszłym roku sprawozdanie z kontroli NIK. Izba wyliczyła, że przeprowadzana w dotychczasowym tempie repatriacja trwałaby ponad 16 lat. Już teraz ci, którzy dostali przyrzeczenie wydania wizy, potrafią czekać na osiedlenie się ponad 5, a w przypadku niektórych nawet 10 lat. Zdaniem NIK, przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest brak środków - państwo ani razu nie wykorzystało rezerwy (stopniowo zmniejszanej - obecnie wynosi ona 9 mld zł.), jaką przeznaczono na ten cel w budżecie. Obecny stan rzeczy wynik to m.in. braku zaangażowania odpowiedzialnych ministerstw (MSZ, MSW i MPiPS), które zaniedbały sprawę i mimo szumnie zapowiadanego programu ułatwiającego repatriację, w ogóle go nie wdrożyły.

Nowe propozycje

- Nie chodzi o brak mieszkań czy środków. To kwestia podejścia. Chodzi o brak koordynacji działań poszczególnych administracji. Gminy, które zapraszają Polaków ze Wschodu, często nie mogą doczekać się na zwrot pieniędzy z budżetu, dlatego często sprowadzają Polaków na własną rękę. Ten system po prostu nie działa - mówi WP Jakub Płażyński, przedstawiciel Obywatelskiego Komitetu "Powrót do Ojczyzny" i syn byłego marszałka Sejmu, który był jednym z inicjatorów prac nad reformą obecnego procesu repatriacji. To właśnie obywatelski projekt nowej ustawy miał być rozwiązaniem obecnych problemów. Odpowiedzialność za całość procesu w myśl projektu przejąłby rząd (a nie, jak obecnie - samorządy), dzięki czemu łatwiej byłoby kontrolować proces.

- Można by w ten sposób postanowić na szczeblu centralnym, że sprowadzimy wszystkich tych, którzy dostali promesy, rozplanować to na kilka lat i po prostu zrealizować ten plan- mówi Płażyński.

Początek był obiecujący - projekt zebrał ćwierć miliona podpisów i trafił do Sejmu. Sejm skierował projekt do dalszych prac, powołał nawet w tym celu specjalną podkomisję - i... na tym się skończyło. Podkomisja spotkała się zaledwie kilka razy i zdążyła rozpatrzyć jedynie kilka przepisów projektu. Od 2013 roku nie odbyło się żadne jej posiedzenie. Ostatecznie rząd uznał, że projekt jest zbyt drogi (według wyliczeń, miałby kosztować 900 milionów zł). Szefowa podkomisji Joanna Fabisiak z PO zapowiadała, że do końca obecnej kadencji Sejmu zgłosi za to inną nowelizację ustawy o repatriantach. W rozmowie z WP Fabisiak podtrzymuje swoją obietnicę.

- Wszyscy zgodzili się, że na te 900 milionów państwa po prostu nie stać. Natomiast mój projekt nowelizacji jest już gotowy, był konsultowany, ma podpisy wszystkich świętych i został złożony w maju do naszego klubu. Teraz wszystko w rękach naszego biura legislacyjnego. Będę się starała, żebyśmy zdążyli do końca kadencji - zapowiada posłanka. - Ale nie wszystko zależy od jednego posła - dodaje. Jak mówi polityk, jej pomysł opiera się na dwóch: ułatwieniach w uznawaniu polskiego obywatelstwa dla Polaków ze Wschodu oraz uczynienia MSW podmiotem odpowiedzialnym za całość procesu. Minister spraw wewnętrznych wyznaczałby co roku planowaną liczbę repatriowanych Polaków i miałby obowiązek przedstawienia sprawozdania z tego, jak ten wykonał. Zwiększone do 25 milionów złotych zostałyby też środki przeznaczone na ten cel. Jak twierdzi posłanka Fabisiak, w ten sposób udałoby się repatriować wszystkich Polaków w ciągu pięciu lat.

W deklaracje te nie wierzy jednak Aleksandra Ślusarek, prezes Związku Repatriantów RP i współautorka obywatelskiego projektu.

- Brakuje politycznej woli, aby ruszyć tę sprawę. Przez dwie kadencje nic nie zrobiono w tym kierunku nic. Dopiero, po tym, jak zgłosiliśmy nasz projekt, nagle wszyscy postanowili pomóc repatriantom. Ale wszystkie projekty umarły śmiercią naturalną. Ta ustawa jest trupem, więc ta nowelizacja nic nie da. Trupa nie da się wskrzesić - mówi w rozmowie z WP Ślusarek. Według niej, lepiej byłoby poczekać do następnej kadencji Sejmu, by jeszcze raz rozpatrzyć obywatelski projekt ustawy.

Łukaszenka ściąga Polaków

Niezależnie od tego, wszyscy są zgodni, że repatriacja jest potrzebna, a fakt, że przez 25 lat nie udało się sprowadzić do kraju kilku tysięcy rodaków z zagranicy, jest dla państwa wstydem

Jak mówi pani Walentyna, Polacy w Kazachstanie żyją często w bardzo trudnych warunkach. - Zwykle kiedy przyjeżdżają tam politycy, żeby zobaczyć jak żyją Polacy, to przyjeżdżają do dużych miast, gdzie są witani i goszczeni w restauracjach. Ale nikt nie pojechał do tych stepów, gdzie dotychczas mieszkają zesłańcy. A tam coraz częściej powstają takie nieoficjalne obozy pracy. Wykorzystują ludzi, nie wypłacają im pensji. To jest coś okropnego, co tam się dzieje - mówi kobieta. - Wystarczy porozmawiać z jakimś nauczycielem i księdzem z polski, którzy pracują tam na wsi. Po roku zwykle wracają, bo oni tam nie wytrzymują - dodaje.

Zdaniem repatriantki, sprawa jest tym bardziej pilna, że Polakom coraz trudniej jest utrzymać w Kazachstanie swoją tożsamość. Tym bardziej, że państwo kazachskie aktywnie buduje i wzmacnia własną tożsamość i kulturę, a liczba miejsc, w których można utrwalać polską kulturę i język ciągle maleje.

- Dużo ludzi, którzy złożyli podania o repatriację, zdążyło przez ten czas wyjechać z Kazachstanu, ale nie do Polski, tylko do Rosji czy Białorusi. Białoruś wie, że to są pracowici ludzie, dlatego Łukaszenka zabiera wszystkich naszych rodaków, daje im mieszkanie i pracę, więc ludzie jadą - opowiada. - Po upadku komunizmu Kazachstan się wyludnił, bo Niemcy ściągnęli do kraju swoich repatriantów, Rosjanie swoich. Myślę, że ten, kto po tym wszystkim jeszcze ma w sercu Polskę i czuje się Polakiem, powinien mieć prawo przyjechać do kraju - kończy pani Walentyna.

Zobacz również: Czy Polska powinna być otwarta na imigrantów
Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (654)