Protesty w Warszawie bez szans powodzenia, związkowcy źle zaplanowali manifestacje
- Rząd nie ma najmniejszego powodu, żeby się obawiać. Ministrowie powinni tylko pamiętać, żeby omijać centrum Warszawy. Nie muszą zmieniać swojej polityki nawet o milimetr - mówi w rozmowie z WP.PL Eryk Mistewicz, konsultant strategii marketingowych. Przez złe zaplanowanie protestów i niewłaściwe określenie celów, nie ma szans na realizację postulatów związkowców.
Związkowcy organizujący protesty w Warszawie mają ogromny problem z jasnym komunikowaniem swoich celów. Wystosowanie tak wielu odległych od siebie postulatów powoduje, że społeczeństwo może nie zrozumieć, jaki cel stawia sobie kilkadziesiąt lub kilkaset tysięcy osób, które będą przez kilka dni protestowały w stolicy. Dlatego rząd nie musi liczyć się z manifestującymi, nie dojdzie do spontanicznych antyrządowych wystąpień, a żaden z postulatów związków zawodowych nie zostanie zrealizowany.
- Ogromnym problemem jest samookreślenie się tego protestu. Jeżeli ono jest rozmyte, to Donald Tusk poradzi sobie ze związkowcami tak, jak kiedyś zrobiła to Margaret Thatcher. Będzie sugerował, że związkowcy to awanturnicy, politykierzy i realizują tylko własne interesy - zauważa dr Norbert Maliszewski, specjalista ds. marketingu politycznego z Uniwersytetu Warszawskiego.
Czego domagają się protestujący?
W opinii Eryka Mistewicza, związkowcy nie mają żadnego przekazu, który mógłby porwać tłumy. - Ich historia, że dobrze byłoby lepiej zarabiać, lepiej i godniej żyć, to historia z XIX wieku, która towarzyszyła socjalistom, gdy tworzone były związki zawodowe i od tamtego czasu w ogóle nie ulega transformacji, mimo że żyjemy już w XXI wieku - twierdzi Mistewicz.
Duża ilość postulatów, które związkowcy wymieniali w różnych mediach powoduje, że przeciętny internauta nie zrozumie przekazu protestujących lub wyrabia sobie opinię na temat wyrywkowych, często sprzecznych informacji. Sprawy nie ułatwia też sama NSZZ "Solidarność". W czasie, gdy w Warszawie zaczynają się planowane od miesięcy manifestacje, na stronie internetowej związku trudno znaleźć informację o postulatach protestujących. W "aktualnościach" na pierwszym miejscu znajduje się informacja o pierwszym dniu demonstracji, z której dowiadujemy się, że minister pracy nie spotka się ze związkowcami. W kolejnych tekstach czytamy o spotkaniu szefów trzech central związkowych w sejmie z Ewą Kopacz, a także o złym funkcjonowaniu systemu doradztwa zawodowego w Polsce, o którym pisze "Rzeczpospolita". Nieco lepiej jest na stronie OPZZ, która podaje informacje o protestach z różnych mediów, ale również nie publikuje w widocznym miejscu jasno
określonych celów.
Po co więc związkowcy pojechali do Warszawy? Aby dowiedzieć się tego ze strony internetowej "Solidarności", trzeba znaleźć ukryty głęboko w serwisie plik z elektroniczną wersją ulotki promującej protesty. Na jej drugiej stronie możemy przeczytać, że "Solidarność" chce zmiany prawa o referendach ogólnokrajowych, aby po zebraniu 500 tys. podpisów, referendum musiało się odbyć bez pytania sejmu o zgodę. Drugi główny postulat to wycofanie zmian w kodeksie pracy, pozwalających na rozliczanie czasu pracy w okresie dwunastomiesięcznym, a nie czteromiesięcznym, jak było wcześniej.
Strona internetowa NSZZ "Solidarność" w czasie pierwszego dnia protestów w Warszawie, godz. 11.44 (fot. WP.PL)
Związki chcą także m.in. skrócenia wieku emerytalnego, podniesienia minimalnej pensji, ograniczenia zatrudnienia na umowach cywilnoprawnych, zwiększenia wydatków na pomoc dla bezrobotnych, poprawę dostępu do bezpłatnej edukacji i służby zdrowia. Zrealizowanie tylu tak odległych od siebie celów ma niewielkie szanse powodzenia, szczególnie że los części ustaw, które chcieliby zmienić manifestujący w stolicy, rozstrzygnął się ponad rok temu. Skąd więc antyrządowe wystąpienia właśnie teraz?
Zmarnowana lekcja z ACTA
W styczniu 2012 roku organizatorzy protestu, którzy z definicji i z nazwy byli anonimowi, zablokowali strony internetowe ministerstw i kancelarii premiera. Ta operacja, z jasnym komunikatem o skutkach wprowadzenia traktatu ACTA, dała początek antyrządowym wystąpieniom w całej Polsce. W konsekwencji polski rząd wycofał się z ACTA, a Donald Tusk przeprosił za pomyłkę i podziękował protestującym, że swoimi wystąpieniami zwrócili uwagę na ten problem. Taka sytuacja jest nie do pomyślenia w przypadku protestu związkowców w Warszawie, który został przegrany już na etapie planowania. Dlaczego zablokowanie stron internetowych ministerstw dało lepszy efekt, niż fizyczne zablokowanie należących do nich budynków?
Zdaniem Eryka Mistewicza, oba te wydarzenia mają tylko jeden element wspólny - są rzeczywistymi protestami społecznymi, ale każdy z nich jest z innej epoki. - Protest przeciw ACTA był projektem nowej generacji, organizowanym w sieci społecznościowej, dotyczył nowych mediów i pokolenia młodych ludzi. Protesty, które rozpoczynają się w Warszawie są protestami XIX wieku, organizowanymi przez lud robotniczy, bez świadomości, że żyjemy w wieku XXI, przy innej strukturze własności i środków pracy - wyjaśnia Mistewicz. Zauważa również, że tak zorganizowany protest, nie będzie poważnie traktowany przez rząd i nie spowoduje trwałej zmiany w podejściu do problemów, których dotyczą manifestacje.
Sama organizacja manifestacji związków zawodowych trwała kilka miesięcy, dlatego główne problemy i postulaty stawiane przez związkowców, są spóźnione i dotyczą spraw dawno rozstrzygniętych. Protestujący nie wyszli na ulicę, gdy było to potrzebne, np. po odrzucaniu kolejnych społecznych wniosków o przeprowadzenie referendum, ponieważ struktury związkowe to molochy nie potrafiące podjąć szybko jednoznacznej decyzji. Dlatego również nie podejmują na demonstracjach w odpowiednim stopniu sprawy praktycznej likwidacji OFE, która może mieć dla przyszłych emerytów dużo poważniejsze konsekwencje niż wydłużenie wieku emerytalnego. Pozostali przeciwnicy rządu żyją dziś innymi tematami niż manifestujący w Warszawie, dlatego nie należy spodziewać się masowych wystąpień w całej Polsce, jak było to w sprawie ACTA.
- To co jest porażające, to sposób, w jaki politycy XIX wieku zostali w tym XIX wieku. Nie widzą, że w zupełnie inny sposób funkcjonuje teraz komunikacja polityczna, marketing, PR, że stosuje się inne techniki przekonywania ludzi - mówi Mistewicz.
Jedynym efektem, jaki mogą przynieść wystąpienia związków zawodowych, może być spadek poparcia dla rządu, trudno jednak określić, na ile będzie on trwały. - Jeżeli ludzie strajkują, są niezadowoleni, wychodzą na ulicę, a są to potężne demonstracje, to mogą mieć poczucie, że kraj jest w kryzysie, że sytuacja jest zła, że ludzie są niezadowoleni. Stracą na tym partie rządzące, a zyskuje opozycja - twierdzi dr Maliszewski.
Protestujący na kilka dni zdobędą najlepszy czas antenowy w największych telewizjach oraz najlepsze miejsca w gazetach i na portalach internetowych. W krótkiej perspektywie czasowej będzie to sukces przeciwników rządu. - Zobaczmy co się dzieje: maleje bezrobocie, pojawiają się faktycznie jaskółki ożywienia i teraz protesty to przykrywają. To bardzo niekorzystne dla rządu, ponieważ notowania Platformy zależą od oceny sytuacji polityczno-gospodarczej. Jeżeli są strajki, to automatycznie ludzie oceniają, że ta sytuacja jest zła. To nie kamyk, a wielki głaz do ogródka topniejących sondaży Platformy - mówi Norbert Maliszewski.
Protest ws. miejsc na listach wyborczych
Największym obciążeniem dla powodzenia protestów, mogą okazać się sami szefowie i najważniejsi działacze związków zawodowych. Potrafili dobrze wykorzystać oburzenie części społeczeństwa na kolejne błędy rządu, jednak sami stali się przeszkodą w realizacji postulatów protestujących. - Nie jestem pewien, czy liderzy związkowi mają ambicje polityczne, ale tak się prezentują i będą tak rozgrywani przez rządzących, że większość opinii publicznej w to uwierzy, bo są ku temu przesłanki - mówi dr Maliszewski.
Dzięki temu Donald Tusk ma sposób, aby zneutralizować wystąpienia związkowców. Według dr. Maliszewskiego, Piotr Duda "zostanie rozegrany dokładnie według podręcznika Thatcher". - Tusk będzie pokazywał Dudę, jako ambitnego lidera związkowców, który ma plany polityczne i wszczyna awanturę, aby realizować własne interesy i walczyć z rządem. To co robi sam Duda doskonale się w to wpisuje. Ponadto Thatcher pokazywała, jak duże apanaże mają związkowcy i ostatnio widzieliśmy też takie działania liderów Platformy. Było też tak, że Thatcher dowodziła, jakie negatywne skutki strajki mają dla przeciętnego Kowalskiego i to samo robi Hanna Gronkiewicz-Waltz, opowiadając, jak Warszawa zostanie sparaliżowana i jak te wystąpienia będą utrudniać życie przeciętnemu warszawiakowi - zauważa politolog z UW.
W opinii Mistewicza, to ile osób przyjdzie na manifestacje i jak same wystąpienia zostaną pokazane w mediach, nie zmieni pozycji związkowych liderów, ponieważ i tak stanowią naturalne zaplecze dla SLD i PiS. - XIX-wieczni związkowcy, na listach wyborczych XIX-wiecznych polityków są czymś naturalnym. Politycy XIX wieku opierają się mniej na użytkownikach Facebooka, czy na grupach tworzących się w mediach społecznościowych, bo tych mediów po prostu nie rozumieją. Bardziej opierają się na potędze związkowej, która w porównaniu np. z Francją i tak jest śmieszna. Tam w protestach związkowych uczestniczy 3-3,5 mln ludzi - mówi Eryk Mistewicz.
Protestującym nie pomogło nadanie wystąpieniom politycznego kontekstu, przez co wiele osób, rzeczywiście niezadowolonych z polityki rządu i zainteresowanych problemami pracowników, które bezpośrednio ich dotykają, nie przyłączy się do manifestacji, ani w żaden sposób ich nie poprze. - Wycofanie się polityków PiS było dosyć niezręczne, dlatego że wyszło z tego nieudane angielskie wyjście. Niby po cichu, ale zrobiło się o tym głośno. Przez to widać, że ten strajk ma jednak umocowanie polityczne, a tego Polacy za bardzo nie lubią. Przeciętny Kowalski nie chce angażować się w kwestie polityczne - twierdzi dr Maliszewski.
Konsekwencją złej organizacji protestów i wpisania ich w walkę polityczną jest brak jakichkolwiek szans na realizację postulatów związków zawodowych. - Rząd nie ma najmniejszego powodu, żeby się obawiać. Ministrowie powinni tylko pamiętać, żeby omijać centrum Warszawy. Nie muszą zmieniać swojej polityki nawet o milimetr. To nie są protesty młodych ludzi, którzy są w stanie sprawnie się zorganizować i sprawnie ośmieszyć politykę. Te maski Donalda Tuska i ministrów, które będą palone, płonące opony, petardy, to bardziej folklor niż element wpływu na politykę w XXI wieku. Tu mechanizmy z XIX wieku nie mają prawa działać - wyjaśnia Eryk Mistewicz.
Marcin Bartnicki, Wirtualna Polska