Prof. Bogdan Góralczyk o reakcji Chin na ukraiński kryzys: będą obserwować walczące tygrysy
Kryzys na Ukrainie, a także wokół niej, może mieć daleko idące konsekwencje i wpłynąć na światową mapę, a nawet przeobrazić globalne bezpieczeństwo. Ma zatem cechy o wymiarze geostrategicznym. Patrzy więc nań cały świat, także Chiny. Prezydent Xi Jinping rozmawiał nawet o nim z przywódcami USA i Niemiec: Barackiem Obamą i Angelą Merkel - pisze dla Wirtualnej Polski prof. Bogdan Góralczyk i przedstawia trzy nurty w postrzeganiu wydarzeń na Ukrainie przez Pekin.
Nurt pierwszy: tradycja
Właśnie wydano u nas książkę seniora amerykańskiej dyplomacji Henry Kissingera "O Chinach". Daje ona znakomity wgląd w tamtejsze strategiczne myślenie. Autor relacjonuje, na podstawie stenogramów rozmów z chińskimi władcami, jak to mandaryni z Pekinu dawali mu do zrozumienia jeszcze w latach wojny wietnamskiej, iż wcale nie dążą do zjednoczenia obu państw wietnamskich - i to pod komunistycznym sztandarem. Przez cały czas podobne podejście Pekinu widać też w stosunku do Półwyspu Koreańskiego.
Oba te przypadki są niczym innym, jak wcielaniem w życie znanej, starorzymskiej jeszcze zasady "dziel i rządź", która w chińskiej starej cywilizacji ma oczywiście własną wersję i brzmi yi yi zhi yi, czyli "zwalczaj jednych barbarzyńców przy pomocy drugich". Na ten strategiczny azymut nakłada się jeszcze znana powszechnie formuła zuo shan guan hu dou, czyli "siedź na górze i obserwuj walczące tygrysy".
Początkowo wydarzenia na kijowskim Majdanie, aż do przelewu krwi, zdawały się potwierdzać szczególnie ten drugi sposób zachowania: siedzieć cicho i patrzeć, co z tego wyniknie.
Nurt drugi: obrońca pokoju
Kiedy przelała się krew, a wydarzenia przyspieszyły, spokojny dotąd Pekin zabrał głos i - ustami rzecznika tamtejszego MSZ - wzywał do zachowania integralności terytorialnej, która jest "nienaruszalna", co na Zachodzie pierwotnie przyjęto jako dobrą monetę. Potem jednak tenże rzecznik twardo opowiedział się przeciwko stosowaniu sankcji, a nawet grożeniu nimi, choć równocześnie wezwał do "działań w ramach prawa, dialogu i negocjacji".
Chiny, które w ostatniej dekadzie wydały aż dwie "Białe księgi" o pokojowym rozwoju (2005, 2011 r.) i swych rzekomo pokojowych intencjach w polityce międzynarodowej, wiedzą, że ich transformacja nie jest jeszcze dokończona. Dlatego potrzebny im pokój. Więc raz jeszcze opowiadają się za główną formuła zapisaną w tych "księgach": "utrzymywać regionalny i światowy pokój oraz stabilność".
Na strategiczny, nadrzędny azymut, by Rosji, przecież wielkiego sąsiada, w żadnej mierze ponownie z Ukrainą nie łączyć, nałożyły się jednak racje taktyczne i bieżące: grozi wybuch wojny, a obaj partnerzy - i Rosja, i Ukraina - są dla Chin ważne, pierwsza jako istotny dostawca surowców energetycznych, a druga jako intratny partner handlowy i miejsce lokowania chińskich inwestycji. Jeszcze w listopadzie ub.r. planowano skierować na Ukrainę aż 8 z łącznie 19 mld dolarów przeznaczonych na cały region Europy Środkowej i Wschodniej, a ponadto obiecano Ukrainie Janukowycza linie kredytowe na łącznie ok. 10 mld dolarów. Jeśli dojdzie do siłowych rozwiązań konfliktu czy nowej fazy zimnej wojny, plany te mogą spalić na panewce. Jest wiele do stracenia.
Nurt trzeci: przeciwnik Zachodu
Sytuacja na Krymie i wokół niego jest już dla Chin groźniejsza niż sam Majdan i jego konsekwencje. Państwo Środka ma u siebie co najmniej dwa poważne punkty zapalne: Tybet i Xinjiang (ujgurski i islamski). Jak wiadomo, co chwila dają one o sobie znać - a to samospaleniem tybetańskich lamów, a to atakiem ujgurskich nożowników na dworcu kolejowym w Kunmingu.
Niemal w każdej gorącej sytuacji, jeśli chodzi o Tybet, a często także i Xinjiang, Pekin oskarża Zachód o "podżeganie" do konfliktu i przypisuje mu niecne intencje. Ostatnio sięgnął po ten znany zestaw także w kontekście ukraińskim. Oficjalna agencja Xinhua opublikowała 7 marca komentarz, w którym postawiono twarde tezy: to Zachód sprowokował wydarzenia na Ukrainie, "instalując tam tzw. demokratyczny i pro-zachodni rząd ukraiński", nie doceniając przy tym tego, iż "Rosja będzie zmuszona bronić tam własnych istotnych interesów". W efekcie "Zachód wywołał tam zamęt, a nie ma mocy i roztropności, by z niego wyjść". Gorzej: "Ukraińcy nie dostaną demokracji i dobrobytu obiecywanego przez Zachód", a w zamian za to "staną się ofiarami tego groźnego procesu".
Co dalej? Najlepiej gdy walczą dwa tygrysy
Gdzie tu logika? - może ktoś zapytać. Otóż widać ją - i to wyraźnie. Pekin gra na kilku fortepianach. Wychodzi oczywiście z narodowego interesu, a ten jest jasny: Państwo Środka właśnie zmienia własną strategię rozwojową, ma przed sobą kolejne arcytrudne wyzwania i otwarty konflikt absolutnie nie leży w jego interesie (co na przykład powstrzymuje go, przynajmniej częściowo, od dalszej eskalacji napięć w stosunkach z Japonią).
Mając na pieńku w stosunkach z Tokio i sporo otwartych kwestii na Morzu Południowochińskim, Pekin absolutnie nie chce (to opcja druga z tu przedstawionych) otwartego konfliktu na północy i zachodzie. Ale równocześnie nie zapomina o starej mądrości i nie opowiada się po żadnej ze stron, chcąc mieć dwóch partnerów, a nie jednego. Obecny sojusz z Rosją może się przecież kiedyś skończyć, nieprawdaż?
Jednakże w celach taktycznych trzeba - jak ostatnio - pogrozić Zachodowi: niech się nie miesza. No bo przecież wchodząc mocniej na Ukrainę, może zagrozić chińskim inwestycjom, już tam zaplanowanym. Strategia miesza się z taktyką, interesy dalekosiężne z bieżącymi. Chyba nawet nie trzeba wskazywać, co zwycięży. Chiny będą obserwować walczące tygrysy, ale zależeć im będzie na tym, by były dwa, a nie jeden. Dlatego zaczęły tępić tego trzeciego, czyli Zachód.
Bogdan Góralczyk dla Wirtualnej Polski