ŚwiatNajemnik dla WP.PL: spotykałem wojennych turystów. Szaleni ludzie

Najemnik dla WP.PL: spotykałem wojennych turystów. Szaleni ludzie

Po powrocie z Iraku najtrudniejsza była nuda. Emocjonalnie i fizycznie jest się na adrenalinowym haju - mówi John Geddes, były oficer SAS, brytyjskiej jednostki specjalnej, który został potem najemnikiem. W rozmowie z Wirtualną Polską opowiada o wojennych turystach, jak oświadczyła mu się dziewczyna, gdy kule świstały nad jego głową, i czy prywatni kontraktorzy to przyszłość konfliktów zbrojnych. W Polsce ukazała się właśnie książka Geddesa - "Najemnik", wydana przez Znak.

Najemnik dla WP.PL: spotykałem wojennych turystów. Szaleni ludzie
Źródło zdjęć: © AFP | Ali Al-Saadi
Małgorzata Gorol

WP: Małgorzata Gorol, WP.PL: jaki był najtrudniejszy klient, z którym przyszło panu pracować jako prywatny wojskowy kontraktor (PMC - ang. private military contractor)?

John Geddes: młody reporter z ITN z Wielkiej Brytanii. Był bardzo gorliwy. Trudno się z nim pracowało - nie mówił mi, że gdzieś wychodzi, po prostu znikał, a ja musiałem go szukać, co jest w takich okolicznościach bardzo niebezpieczne. Po kilku miesiącach jego złego zachowania, jak to nazywałem, przeżyliśmy atak bombowy. Ładunek eksplodował w pobliżu hotelu "Palestine". On chciał iść okrężną drogą na lewe skrzydło hotelu, choć mówiłem mu, by tego nie robił. Nalegał i po prostu mi uciekł. Pobiegłem za nim. Wpadł na małą strzelaninę, przetrwał, ale był bardzo przerażony. Dostał nauczkę. Był powód, dla którego mówiłem mu, by tam nie szedł. Od tego momentu niezwykle dojrzał. Mieliśmy potem lepsze relacje - ja mogłem wykonywać swoją pracę, polegającą na ochronie i unikaniu ryzyka, a on wykonywać swoje zadania.

WP: Pisze pan, że w miejscach tak niespokojnych jak Irak ma się trzech przyjaciół: broń, wodę i świadomość sytuacji. Może pan wyjaśnić, czym jest to ostatnie?

Nie możesz przetrwać na pustyni bez wody i w tak wrogim regionie, jak Irak, bez broni i amunicji. Trzecie to świadomość tego, gdzie się jest, w jak nieprzyjaznym otoczeniu, informacje na temat sytuacji politycznej, ekonomicznych powiązań klienta z innymi ludźmi. Wywiad to potęga. Pozwala dokonać właściwych decyzji w obliczu ryzyka.

WP: Mówił pan o informacjach wywiadowczych, jak zbierał je pan w Iraku?

Głównie dzięki temu, co nazywamy humint (rozpoznaniu osobowemu - red.), czyli rozmawianiu z lokalnymi mieszkańcami, irackimi kontraktorami, którzy pracowali dla wojska. Było wielu irackich kontraktorów wojskowych, wykonujących tę samą pracę co my, i stali się oni godni zaufania. Zajmowali się m.in. rekonesansem, powierzaliśmy im więc własne życie. Informacje, które posiadali, pochodziły prosto z terenu, od mieszkańców wiosek, z plotek. W każdym biznesie, nawet w dziedzinie ochrony, zawsze ktoś puści parę z ust. Stąd wiedzieliśmy, gdzie nie należy jechać, a które miejsca są bezpieczne i jaką drogę wybrać. Także wywiad wojskowy…

WP: Wojsko dzieliło się informacjami swojego wywiadu?

Robili to chętnie. Dzięki temu mieli mniej kłopotów. Gdy wiesz, które obszary są niebezpieczne, nie zapuszczasz się tam. Jeśli jednak to zrobisz, oznacza to kłopoty i niebezpieczeństwo dla jednostek wojskowych, które muszą cię stamtąd wyciągnąć.

WP: Izzat Ibrahim ad-Duri, człowiek nr dwa w reżimie Saddama Husajna, "zmartwychwstał". Amerykanie dawali za jego głowę 10 mln dol., ale gdy był pan w Iraku, sądzono, że zmarł. Teraz popiera sunnickich bojowników.

Był na amerykańskiej talii kart (zawierała podobizny poszukiwanych ludzi reżimu Husajna. Ad-Duri był królem trefl - red.). Miał nie żyć, ale żyje i dowodzi operacjami Państwa Islamskiego. WP: Myśli pan o jego złapaniu?

Fantazjowałem o jego złapaniu. Szanse, by nasze ścieżki się teraz skrzyżowały, są znikome. Ale będzie złapany. Służby specjalne w północnym Iraku, czy też amerykańskie i brytyjskie, ściśle współpracują i niczym Kanadyjska Królewska Policja Konna "zawsze dostają swojego człowieka". Złapią go.

WP: Gdy był pan w Iraku, śnił się panu koszmar: jest pan w pomarańczowym kombinezonie, uwięziony w jednym pokoju z Abu Musabem az-Zarkawim (związany z Al-Kaidą terrorysta znany z obcinania głów swoim jeńcom - przyp.). Zarkawi w końcu zginął, ale - mimo upływu niemal dekady - metody rebeliantów się nie zmieniły. Tak, jak w pana koszmarze, zamordowany został niedawno amerykański dziennikarz James Foley. Jak pan ocenia obecną sytuację Iraku, jak może się ona rozwinąć?

Państwo Islamskie to fenomen, którego nie widziano od czasów średniowiecza. Bojownicy - czy byli partyzantami, terrorystami, czy członkami sił zbrojnych - nigdy nie działali w tak brutalny, średniowieczny sposób. Myślę, że będzie tylko gorzej, dopóki się ich (PI - red.) nie powstrzyma. Z pomocą światowych służb wywiadowczych, zdjęć wywiadowczych, sił powietrznych, służb specjalnych, być może będzie także niezbędne wprowadzenie wojsk lądowych, by pozbyć się tego problemu, by całkowicie złamać tę organizację. Jest tak niebezpieczna.

WP: Pisał pan w swojej książce, że USA zdecydowały się na inwazję w Iraku, by stworzyć jasny front walki z Al-Kaidą, "pole śmierci, żeby wciągnąć tam nieprzyjaciela". Dziś wydaje się, że to Irak z powrotem wciąga USA w chaos.

Wciągają każdego z powrotem w ten chaos. Trzeba pamiętać, że tym razem nie chodzi o ropę, obalenie despoty, fatalnego prezydenta, jak Saddam Husajn, ale o podstawowe prawa człowieka i ludzkie życie, normalnych osób, kobiet i dzieci. One są codziennie ofiarami rzezi dokonywanych przez tych barbarzyńców. Może i w 2003 roku nie było realnych powodów do interwencji, ale na pewno dziś są powody do przeprowadzenia potężnego ataku z powietrza oraz lądu i wyeliminowania tego problemu. To jedyny sposób (na walkę z PI – red.), jaki widzę. Oni nie słuchają, nie da się ich przekupić, są idealistami, ekstremistami, nic poza śmiercią, zniszczeniem oraz odrodzeniem ich własnej kultury i wiary ich nie powstrzyma.

WP: Gdy był pan w Iraku, oświadczyła się panu dziewczyna. To był wyjątkowy moment, nie tylko dlatego, że powiedział pan "tak".

Byłem na terenie kompleksu hotelowego, a w mieście trwała mała strzelanina między rywalizującymi grupami. Mieliśmy wtedy tylko telefony satelitarne, więc musiałem wyjść na zewnątrz, by złapać sygnał. Stałem przy samochodzie, moja dziewczyna zadzwoniła i zaczęła się strzelanina. Ogień nie był wymierzony we mnie, ale kule latały nad moją głową. Uklęknąłem przy samochodzie, by uniknąć rykoszetów, a ona poprosiła mnie o rękę. Powiedziałem "tak".

WP: Pana syn służył w Iraku jako żołnierz. Potem zaczął pracować jako kontraktor. Jaka była pana reakcja, gdy postanowił iść w pana ślady?

Trochę się bałem, jak to ojciec o syna. Ale on jest zawodowcem, profesjonalnym żołnierzem, stworzony nieco na moje podobieństwo, byłem zadowolony, widząc, jak sobie radzi. Z czasem może nie tyle się z tego cieszyłem, co pogodziłem.

Kiedyś czterech brytyjskich kontraktorów zginęło, gdy budynek jednego z ministerstw został zajęty przez 40 rebeliantów. To byli (kontraktorzy - red.) z firmy mojego syna, który dzień wcześniej wylatywał (z Iraku - red.). Ktoś z tej ekipy zapytała mojego syna, czy chce się zamienić miejscami, nawet chciał mu zapłacić i samemu wyjechać. Mój syn zdecydował się wracać do domu. Szczęście, los, inaczej byłby jednym z tych czterech. WP: Nie przepada pan za sposobem przewożenia ważnych osób przez amerykańskich kontraktorów i wojsko. Duże konwoje nowych SUV-ów aż krzyczą: strzelają tutaj. Pan wybierał inne metody.

Moim ulubionym modus operandi była dyskrecja. I możesz mieć dyskretnego SUV-a. Będzie w tym samym kolorze i z takim samym oznaczeniami co wozy tysięcy Irakijczyków - bez broni, flag, itd. Popularne są tam też stare mercedesy, BMW; każdy ma szyby przyciemniane w 25 proc. Broń trzeba mieć w ukryciu, na kolanach przykrytą kocem, więc ludzie, którzy zajrzą do środka, zobaczą niewiele.

WP: Pisze pan, że miał problemy z alkoholem przez pewien okres pracy w Iraku. Co skłoniło pana do tak szczerego wyznania?

To był problem, który wymykał się spod kontroli. Jedyną osobą, która mogła to zauważyć i zatrzymać, byłem ja sam. I w końcu tak się stało, nim wyjechałem z Iraku. To było bardziej nawykowe niż nałogowe (picie - red.). Pracowałem wtedy z naprawdę "hardcorowymi" ekipami dziennikarskimi, które dużo piły. Ja byłem w tym samym kręgu picia. Tylko że miałem pracę do wykonania, w dzień i w nocy, podczas której przygotowywałem się, gdy oni spali. Chciałem pokazać, jak wyjść z takiego kręgu, ponieważ potencjalnie wiele rzeczy mogło pójść źle.

WP: Najemnicy to przyszłość wojen?

Jest przyszłość dla kontraktorów wojskowych. W tym momencie większość PMC jest zatrudniona w ochronie i w ramach działań obronnych. To cienka granica - kontraktorzy mają umiejętności, jeśli będą mieć sprzęt, będą zdolni wyruszać na operacje ofensywne. To będzie łatwa przemiana.

WP: Ile zarabia prywatny wojskowy kontraktor za dzień swojej pracy?

To zależy od ryzyka, od tego, ile wart jest kontrakt, od rangi firmy, w której się pracuje. Jeśli trafia mi się lukratywny kontrakt, zawsze staram się powiadomić o tym innych operatorów. Więc za jedną umowę mogę dostać 200-300 dol., za drugą 800-1000 dol. To zależy od tych wszystkich czynników.

WP: Proszę sobie wyobrazić, że przychodzi do pana 20-latek, który chce pracować jako PMC. Jakie cechy musi posiadać, by uznał pan, że się nadaje?

Minimalny wiek to 25 lat. Wytrenowałbym go, ale nie pojechałby do Iraku czy Afganistanu - może do Londynu czy Paryża, by pracować jako ochroniarz. To dopuszczalne już od 18 roku życia.

WP: Poza wiekiem?

Doświadczenie, jakiś rodzaj przygotowania wojskowego, musi mieć odpowiednie kwalifikacje, szkolenie medyczne, kursy ochrony osobistej i prowadzenia obserwacji potwierdzone certyfikatami wystawionymi przez rozpoznawalne firmy.

WP: Polski tytuł pana książki ("Najemnik") różni się od brytyjskiego oryginału ("Highway to hell" - droga do piekła). Czy termin "najemnik" nie jest dla pana obraźliwy?

Samo słowo nie jest obraźliwe, jeśli spojrzymy do słownika. To prywatny żołnierz, który zatrudnia się u obcych władz. Termin "najemnik" miał złą prasę w latach 60. i 70. z powodu kampanii afrykańskich. Są dwie strony monety - z jednej, najemnicy, którzy działają do dzisiaj; z drugiej, prywatni wojskowi kontraktorzy. Słyszałem o najemnikach na Ukrainie, którzy zostali zrekrutowani z krajów bałkańskich. Byli wojskowi, którzy nie mają co robić; dotykające ubóstwo i obietnica 650 dol. za dzień - zrobią to, nie ważne po jakiej stronie. Od Polski aż na Zachód nie znajdziesz kontraktorów - byłych wojskowych, profesjonalistów - którzy będą chcieli tam pojechać. Ale wystarczy rzut polityczną monetą i mogą wejść do akcji. Kontraktorzy, w obecnym rozumieniu, zawsze będą po właściwej stronie prawa i działań społeczności międzynarodowej. WP: Pisze pan w książce o turystach wojennych. Poznał ich pan wielu?

Tak, wielu. Są wszędzie, gdzie docierają samoloty. Widziałem ich w Bośni i Hercegowinie, w Kosowie w 1999 r. To się dzieje do dzisiaj. Po prostu się przyglądają, (J.G. naśladuje spadające bomby - red.). Żadne prawo nie zakazuje ci przebywania w strefie wojennej. Oznacza to tylko, że lokalne władze nie biorą za ciebie odpowiedzialności. Szaleni ludzie.

WP: Zapytał ich pan kiedyś, dlaczego to robią?

Raz, w Iraku. Chcą doświadczyć tego, jak to jest być w strefie wojennej.

WP: Co było najtrudniejsze po powrocie z Iraku?

Chyba nuda. Emocjonalnie i fizycznie jest się na adrenalinowym haju. To jak powrót z każdej innej kampanii czy operacji. Gdy jesteś w siłach, potrzeba sporo, by móc się zrelaksować, zrozumienia rodziny i bliskich. Po kilku dniach czy tygodniach wyciszasz się i zaczynasz się lepiej porozumiewać. Wracasz do normalnego życia. Co jest miłe.

WP: Nie planuje pan powrotu do Iraku czy w inną strefę wojenną?

Nie.

WP: A ludzie, których pan trenował, są nadal w Iraku?

Nadal trenuję. Są w Iraku, na całym świecie. Kilku chłopaków pracuje np. dla multimilionera w Hiszpanii, za 500 funtów dziennie. Jedyne co muszą robić to dwa razy dziennie iść wyprowadzić psy z klientem i zjeść z nim obiad.

WP: Zdążył pan "przed zegarem", jak mówią członkowie SAS, gdy doczekają emerytury. A potem zdecydował, że wyjeżdża do Iraku, gdzie było piekło. Jak zareagowali bliscy?

W tamtym momencie to była naturalna kolej rzeczy. 2003 r. to była przygoda. Irak był martwym krajobrazem po bombardowaniach, wszyscy tam byli w szoku. Tak jak napisałem w książce, spodziewałem się, że to miejsce po kilku miesiącach stanie w ogniu. I tak się stało. Wybuchły rebelie, które trwają do teraz. W 2004-2005 r. gwarantowane były codzienne batalie i to było przerażające dla bliskich. Zwłaszcza, gdy liczba zabitych PMC zaczęła wzrastać.

W ciągu ostatnich 10 lat straciliśmy 14 chłopaków. Martwi. Znałem ich osobiście i trenowałem. Zabici podczas ochraniania ludzi w Iraku i Afganistanie.

WP: To dużo.

Za dużo.

Rozmawiała Małgorzata Gorol, "Wirtualna Polska"

John Geddes jest byłym oficerem SAS (Special Air Service), walczył m.in. na Falklandach i w Irlandii Północnej. Po obaleniu reżimu Saddama Husajna pracował przez 18 miesięcy w Iraku jako prywatny wojskowy kontraktor - najemnik. Potem zajmował się szkoleniami przyszłych PMC. Do polskich księgarni trafiła właśnie jego książka, wydana nakładem wydawnictwa Znak.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (184)