Mity o nierównościach
Wiemy, że duże nierówności są złe. Wiemy, że w społeczeństwach równiejszych żyje się lepiej. Wszystko rozbija się o polityczną praktykę. A rynek sam z siebie nie zapewni nam większej równości - pisze Kamil Fejfer w najnowszym numerze "Pisma".
Nie pamiętam jego imienia, mówiliśmy na niego Taraś. Uczyliśmy się razem przez rok w szkole podstawowej w Ełku. Taraś był "spadochroniarzem", powtarzał klasę, być może nawet drugi raz. Nie bywał zbyt często na lekcjach. Ale kiedy się pojawił i nauczyciel zmusił go do odpowiedzi, zazwyczaj mówił trafnie, żywo i na temat. Na przerwach zaczytywał się w archiwalnych numerach "Jazz Forum". Opowiadał nam o prekursorach muzyki improwizowanej, w czasach kiedy dla nas – dzieci rodziców z rachitycznej i niezamożnej klasy średniej z małego miasteczka – szczytem snobowania się była Nirvana. Grał na trąbce, perkusji, djembe i gitarze. Chyba też czytał bitników. Pamiętam go jako niezwykle inteligentnego, wrażliwego i ciepłego człowieka. Nieco ponad dekadę później mógłby zostać nazwany hipsterem. Taraś urodził się jednak po złej stronie nierówności. Jego ojciec siedział w więzieniu, matka – z tego, co sobie przypominam – przedawkowała narkotyki. Nie pamiętam, kto go wychowywał i czy robił to ktokolwiek poza ulicą. Po raz ostatni widziałem go w 2001 roku w obskurnej kamienicy. Zdaje mi się, że buchał klej. Kilka lat później dowiedziałem się, że popełnił samobójstwo. Do dzisiaj raz na jakiś czas, kiedy mijam tamten (teraz już odnowiony) budynek, dopadają mnie złe myśli i zastanawiam się, kim Taraś mógłby zostać, gdyby miał więcej szczęścia i urodził się w zamożnej klasie średniej w dużym mieście. Albo w państwie, które sprawniej wyrywa bezlitosnemu losowi ludzi takich jak on.
Taraś był przykładem człowieka z wielkim potencjałem, który – w wyniku niesprzyjających okoliczności, słabości instytucji publicznych, braku wsparcia dla rodziny – nie mógł tego potencjału zrealizować. Smutna historia tego młodego chłopaka jest esencją dyskusji o nierównościach – w jego przypadku nierówność szans przełożyła się na krańcową nierówność wyników.
Temat nierówności społeczno-ekonomicznych, choć z dużym opóźnieniem, zagościł na dobre w głównym nurcie polskiej debaty publicznej. Od wielu lat przybywa literatury na ten temat, o zjawisku wiemy coraz więcej, jednak w sferze publicznej bardzo często wciąż reprodukowane są te same – często nietrafne lub trafne tylko w niewielkiej części – argumenty. Spróbujmy przyjrzeć się kilku bardzo często powtarzanym mitom na temat nierówności.
Mit 1: nierówności były, są i będą
To jedno z najczęściej pojawiających się zaklęć. I w najogólniejszym znaczeniu jest to stwierdzenie prawdziwe – rzeczywiście nierówności były, są i zapewne będą. Ta słuszna teza zbyt często jednak służy uzasadnianiu status quo: "skoro nierówności były, są i będą, to po co drążyć temat?". Od takiego postawienia sprawy tylko krok – i wiele osób go robi – do stwierdzenia, że w zasadzie z nierównościami albo nie da się nic zrobić, albo nie należy nic z nimi robić, bo są one przejawem jakiejś dziejowej logiki lub wcieleniem mechanizmów obiektywnego, wolnego rynku. Ale wiemy przecież, że nierówności są różne w różnych krajach, zmieniają się także w zależności od momentu historycznego, konkretnych polityk i modelu gospodarczego danego państwa.
Jednym z najpopularniejszych sposobów mierzenia nierówności jest stworzony w 1912 roku przez statystyka i demografa Corrada Giniego tak zwany współczynnik Giniego. Współczynnik ten przyjmuje wartości ułamka dziesiętnego, natomiast wskaźnik o tej samej nazwie – wartości liczb całkowitych. Gini (jako współczynnik) przyjmuje więc wartości od 0 do 1 lub (jako wskaźnik) od 0 do 100 albo 100 procent (w zależności od źródła), gdzie 0 oznacza pełną równość – wszyscy mają tyle samo, a 1 (100 lub 100 procent) oznacza, że jedna osoba ma wszystko, a reszta nie ma nic. W prawdziwym świecie tak skrajne sytuacje nie występują. Wskaźnik Giniego – w zależności od kraju – przyjmuje wartości od około 25 w krajach skandynawskich do 70 w niektórych krajach afrykańskich. Ten pierwszy oznacza niski poziom nierówności, drugi niewielkie wysepki ostentacyjnego bogactwa na oceanie biedy.
Ale samo stwierdzenie, że wskaźnik (czy też współczynnik) Giniego informuje nas o nierównościach, nie mówi jeszcze zbyt wiele. Po pierwsze musimy zdać sobie sprawę, że chodzi tu o nierówności ekonomiczne. Co nie jest wcale takie oczywiste, ponieważ nierówności mogą się przejawiać na różnych polach, na przykład w dostępie do usług publicznych albo stabilnego zatrudnienia. Po drugie nierówności ekonomiczne mogą odnosić się do dochodów lub do majątków. Te z kolei mogą dzielić się na dochody bądź majątki poszczególnych osób albo gospodarstw domowych.
To, co zazwyczaj jest podawane w mediach, to współczynnik (lub wskaźnik) Giniego odnoszący się do dochodów gospodarstw domowych. Spośród krajów OECD największe nierówności ma Meksyk, gdzie Gini osiąga 0,46, najmniejsze zaś Islandia – 0,25. Polska – teoretycznie, do czego jeszcze wrócimy – znajduje się gdzieś pośrodku, z wynikiem bardzo bliskim 0,3.
Poziom nierówności różni się nie tylko geograficznie, ale też w zależności od momentu historycznego. Niech za przykład posłużą tutaj Stany Zjednoczone. Historyczną tendencję zmiany rozkładu dochodów w USA pokazuje Thomas Piketty w wydanej w 2013 roku książce "Kapitał w XXI wieku". Francuski ekonomista śledzi zmiany udziału najwyższego decyla, czyli najbogatszych dziesięciu procent obywateli kraju, w dochodzie narodowym. Od roku 1913, kiedy po bataliach z Sądem Najwyższym wprowadzono w USA podatek dochodowy (dzięki czemu możliwe było precyzyjne szacowanie zamożności Amerykanów), aż do początku lat 40. udział najbogatszego decyla w całości dochodów wynosił od 40 do 50 procent. W ciągu kilku lat drugiej wojny światowej spadł gwałtownie do poziomu poniżej trzydziestu pięciu procent, na którym pozostawał do początku lat 80., kiedy to znowu zaczął rosnąć. Około roku 2010 wrócił do stanu sprzed wojny.
W wydanej w 2015 roku książce "Nierówności. Co da się zrobić?" Anthony Atkinson, ekonomista i wybitny ekspert od spraw rozwarstwienia, rekonstruuje podobny proces "falowania" nierówności w wielu krajach Europy Zachodniej. Od końca drugiej wojny światowej do lat 70.–80. nierówności na Starym Kontynencie malały, aby później zacząć rosnąć. Widoczne to było szczególnie w rodzimym kraju Atkinsona – Wielkiej Brytanii, gdzie wzrost nierówności pokrywa się z rządami liberałów ekonomicznych pod wodzą Margaret Thatcher.
Mit 2: nierówności są wynikiem naturalnych różnic między ludźmi
Na osiem rekordów świata kobiet i mężczyzn w lekkoatletyce (bieg na 100 metrów, bieg przez płotki, skok w dal i trójskok) siedem ustanowiono z wiatrem w plecy. Jeden z nich – przy bezwietrznej pogodzie. Ten interesujący fakt przytacza ekonomista Robert Frank w wydanej w 2017 roku książce "Sukces i szczęście". Frank argumentuje, że nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę szczęściarzy, którzy urodzili się w odpowiednim miejscu na Ziemi (na przykład w amerykańskiej klasie wyższej), są niezwykle pracowici i uzdolnieni, to i tak o najwyższych wygranych decyduje… szczęście.
Dlaczego? Ponieważ ludzie mają ograniczony biologicznie potencjał. Mogą mieć IQ 170, ale nie będą mieć IQ 1700 ani IQ 17 000. Mogą być bardzo pracowici i wytrwali, ale nawet jeśli niektórym uda się miesiącami czy wręcz latami pracować po kilkanaście godzin na dobę, to z pewnością nikomu nie uda się pracować 100 godzin na dobę ani 1000 godzin na dobę. A często z dysproporcjami rzędu tysiąckrotności zasobów mamy do czynienia w gospodarce. W takich warunkach o wygranej w rywalizacji o wysokie pozycje – miliarderów, multimiliarderów, mistrzów sportowych oraz najsłynniejszych celebrytów – zadecyduje łut szczęścia: hossa na giełdzie, seks taśma, która trafi w gusta wydawców portali plotkarskich albo – jak w przypadku lekkoatletów – wiatr w plecy.
Te intuicje potwierdzają opublikowane w lutym 2018 roku badania włoskich fizyków: Alessandra Pluchina i Andrei Rapisardy oraz ekonomisty Alessia Bionda, którzy postanowili zbadać rolę przypadku w karierze. Wyszli od założenia, że ludzkie zdolności różnią się od siebie znacznie mniej niż majątki poszczególnych osób (można być bardzo pracowitym, ale nie można pracować milion razy więcej niż jakikolwiek inny człowiek. Da się natomiast mieć milion razy większy majątek).
Naukowcy stworzyli komputerową symulację czterdziestoletniej kariery tysiąca osób. Każdej z nich przyporządkowali inny poziom talentu oraz wystawiali je na szczęśliwe bądź pechowe zbiegi okoliczności. Okazało się, że po czterdziestu latach najzamożniejszymi wcale nie byli ci najzdolniejsi, tylko ci, którzy mieli najwięcej szczęścia. Czy talent się nie liczy? Owszem, liczy się, ale nie jest decydujący; najbogatsi dysponowali zdolnościami tylko trochę wyższymi niż przeciętne; tym, co ich wyróżniało, był największy fart.
Powszechnie uważa się, że ludzie inteligentniejsi częściej dochodzą do wysokich pozycji społeczno-ekonomicznych. Wyżej jednak wskazaliśmy, że ludzie bardzo utalentowani najwyższe pozycje ekonomiczne okupują, cóż, przypadkowo. Ale co z tymi trochę mniej inteligentnymi? Ze średniakami? O ile inteligencja rzeczywiście jest do pewnego stopnia zapisana w genach, o tyle nie jest genetycznie zdeterminowana. Wpływają na nią setki czynników, takich jak poziom stresu oraz stopień stymulacji we wczesnym (ale nie tylko) dzieciństwie. Co ciekawe, na nasze zdolności kognitywne ma również wpływ… zamożność. A raczej bieda.
Mówiąc najprościej – bieda po prostu nas ogłupia. Dowiodły tego opublikowane w 2016 roku badania profesor Adiny Zeki Al Hazzouri z Uniwersytetu Miami. Osoby, które doświadczały biedy w dzieciństwie, miały gorsze zdolności poznawcze w porównaniu do tych, które nie były wystawiane na niedostatki ekonomiczne. Bieda ogłupia przez wyżej wymieniony stres, który powoduje dezorientację, kłopoty z pamięcią i koncentracją oraz niezdrowe nawyki: alkohol, papierosy, narkotyki i złą (czyli tanią) dietę.
Zależności między biologią człowieka a jego sukcesami są więc – jak widać – bardzo złożone i subtelne. Mało tego, niektóre ze zdolności da się trenować i rozwijać, inne więdną bez odpowiedniej stymulacji. Wiele również zależy od otoczenia, które może wydobywać bądź zaprzepaszczać nasz potencjał.
– Kiedy patrzymy na osobę dorosłą, która osiągnęła jakiś sukces, to nie bierzemy pod uwagę całego procesu, który tego człowieka uformował, włącznie z inwestycjami rodzicielskimi – mówi profesor Ryszard Szarfenberg z Instytutu Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego.
Jak już wskazaliśmy wyżej, nierówności zmieniają się w zależności od miejsca i czasu. Czy to znaczy, że ludzie w różnych krajach (i czasach) znacząco różnią się od siebie biologicznie? Mało prawdopodobne.
Anthony Atkinson w swojej książce przytacza raport OECD, z którego wynika, że za wzrost nierówności w Europie od połowy lat 90. do 2005 roku w znacznej mierze odpowiada zmniejszona zdolność redystrybucyjna systemów podatkowo-świadczeniowych. Wbrew powszechnej intuicji płacimy (a przynajmniej bogaci płacą) coraz niższe podatki. Faktem natomiast jest, że mamy – w każdym razie w Europie Zachodniej – coraz gorzej funkcjonujące usługi publiczne, takie jak szkoły, transport zbiorowy i system zasiłków w razie utraty pracy.
Innym powodem wzrostu nierówności, na który zwraca uwagę Atkinson, jest wyższa obecnie stopa bezrobocia i – mówiąc eufemistycznie – uelastycznianie form zatrudnienia (a mówiąc wprost – uśmieciowienie rynku). Zarówno wyższe bezrobocie, jak i niepełne zatrudnienie (praca po kilkanaście godzin tygodniowo, nawet gdy dany człowiek może i chce pracować dłużej) powodują odpływ pieniędzy z niższych warstw społecznych. Mechanizm jest prosty – mniej pracujesz, mniej dostajesz. Pracujesz na śmieciówce – najpewniej też mniej dostajesz, a jeśli przydarzy ci się choroba, to musisz radzić sobie sam. Atkinson zwraca uwagę na jeszcze jedną ciekawą kwestię. Otóż okazuje się, że kilkadziesiąt lat temu wzrostowi nierówności zapobiegały… małżeństwa, wówczas znacznie częściej mające charakter międzyklasowy. Niezamożne kobiety wychodziły za zamożniejszych mężczyzn, co sprawiało, że majątek mężczyzny był dzielony. Dzisiaj małżeństwa częściej zawiera się wewnątrzklasowo, co z jednej strony reprodukuje biedę, a z drugiej – bogactwo.
Ważną rolę odgrywają również przemiany technologiczne. Erik Brynjolfsson i Andrew McAfee w wydanej w 2014 roku książce Drugi wiek maszyny opisują historię pewnego biznesmena, który zrezygnował z usług podatkowych firmy H&R Block i przerzucił się na wykonujący te same zadania program komputerowy TurboTax. Jak nietrudno się domyślić, program nie płaci pracownikom (ponieważ ich nie zatrudnia). Osoby, które pracowały w poprzedniej firmie – zapewne członkowie klasy średniej – pożegnały się ze swoimi stanowiskami.
Wytworzenie samego programu nie wymagało pracy wielkiej liczby ludzi ani nie było zbyt kosztowne. Natomiast nawet przy niskiej cenie finalnego produktu, dzięki takim kanałom dystrybucji jak Internet twórcy programu zarobili grube miliony dolarów. Na tym przykładzie widać, w jaki sposób nowe technologie przyczyniają się do pogłębiania rozwarstwienia.
Mit 3: problemem nie są nierówności, problemem jest bieda
Profesor Leszek Balcerowicz, zapytany w studiu TVN o raport Oxfam, według którego ośmiu najbogatszych ludzi na świecie ma tyle, co biedniejsza połowa ludzkości, ponad 3,5 miliarda ludzi, zdecydowanie go skrytykował. "To prostacka analiza pod publiczkę, która sugeruje, że bogaci są przyczyną biedy. I gdyby tylko odebrać im te pieniądze, byłoby mniej biednych. To nieprawda. Trzeba patrzeć na to, o ile mniej jest biednych, to jest najważniejsze" – mówił. Czy więc problem nierówności faktycznie jest wydumany lub bierze się tylko z zawiści, a realnym problemem jest bieda?
Bardzo często w omawianiu tego argumentu pojawia się analogia do… ciasta. Ciasto jest alegorią bogactwa wypracowywanego przez dane społeczeństwo. Jeżeli ciasto z roku na rok rośnie, to wszyscy na tym korzystamy i nie ma większego znaczenia, że jest ono dzielone nierówno. Po prostu jednym przypadnie go w udziale więcej niż innym. W długiej perspektywie, biorąc pod uwagę wartości bezwzględne, wszyscy się bogacimy. Po prostu niektórzy bogacą się szybciej. Tyle że to nieprawda.
W Stanach Zjednoczonych od lat mówi się o stagnacji dochodów klasy średniej. Pisze o tym choćby laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii Joseph Stiglitz w książce Cena nierówności. Jak zauważa ekonomista Jason Furman, choć w USA mamy do czynienia ze wzrostem gospodarczym, to zarobki „średniaków” od lat 70. w zasadzie nie wzrosły – utknęły mniej więcej na poziomie 35 tysięcy dolarów na głowę liczonych względem wartości dolara z 2013 roku (nominalnie klasa średnia zarabia więcej, ale biorąc pod uwagę inflację, pensje stoją w miejscu). Robert Reich, ekonomista z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley, były sekretarz pracy USA, przytacza dane, z których wynika, że dziewięćdziesiąt pięć procent zysków, które zostały wypracowane od zakończenia kryzysu do roku 2014, trafiło do jednego procenta najbogatszych. Anthony Atkinson z kolei dowodzi, że jeśli porównać kraje o zbliżonym PKB na głowę, więcej osób biednych znajdzie się w państwach bardziej rozwarstwionych. I tak, w rozwarstwionych Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii jest niemal dwa razy więcej ubogich niż w o wiele mniej rozwarstwionej Holandii, Szwecji oraz Norwegii, pomimo że wszystkie te kraje mają porównywalne PKB na głowę.
Argumentum ad ciastum jest więc fałszywy: w rozwarstwionych społeczeństwach elita ekonomiczna może zjadać rosnącą część ciasta, zostawiając pozostałym niezmiennie taki sam lub nawet mniejszy kawałek.
Wiemy już, że zdarza się taki wzrost, na którym korzystają wyłącznie ci bogatsi. Ale równie dobrze ciasto może rosnąć dla (niemal) wszystkich. Z czymś takim mamy chociażby od trzech dekad do czynienia w Polsce. Rzeczywiście na wzroście w wartościach bezwzględnych korzystają wszyscy: jedni mniej, inni więcej. Dla osób w skrajnej biedzie każda dodatkowa złotówka dziennie się liczy. Z danych GUS wynika, że odsetek osób skrajnie ubogich w Polsce, z pewnymi wahaniami, ale od trzech dekad się zmniejsza.
Tyle że optyka polegająca na kładzeniu nacisku tylko na osoby skrajnie ubogie sprawdza się w przypadku analizy krajów skrajnie ubogich. Polska takim krajem nie jest. Badacze zwracają uwagę, że w krajach, które nie są skrajnie biedne, istotniejszy jest wzrost względnego poziomu dochodów biednych liczony w relacji do zarobków innych grup, na przykład do średniej. Ważniejsza od tak zwanej biedy absolutnej jest bieda relatywna. Dlaczego?
– Ma to swoje uzasadnienie w równości szans. Jeżeli część ludzi nie ma wystarczających środków, żeby w odpowiedni sposób funkcjonować w konkretnym społeczeństwie, a na tym de facto polega ubóstwo relatywne, prowadzi to do nierówności szans – wyjaśnia profesor Marek Kośny z Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu.
Właśnie dlatego pro-poor growth, czyli wzrost korzystny dla biednych, w Polsce powinniśmy rozpatrywać w kategoriach szybszego bogacenia się najuboższych w stosunku do innych grup dochodowych, a nie w kategoriach bezwzględnych. Według badań profesora Kośnego, choć w latach 1998–2009 mieliśmy do czynienia ze wzrostem płac osób niezamożnych, nie był to pro-poor growth.
Są jednak autorzy, którzy uważają, że to nie tyle bieda (której zasięg wynika z nierówności), ale nierówności same z siebie generują problemy. Kate Pickett i Richard Wilkinson w książce Duch równości przedstawiają szereg argumentów na rzecz twierdzenia, że za wysokim rozwarstwieniem idą takie negatywne zjawiska, jak spadek zaufania społecznego, wzrost liczby osób z zaburzeniami psychicznymi oraz niższa pozycja społeczna kobiet. Warto jednak zaznaczyć, że duża część twierdzeń Pickett i Wilkinsona została poddana krytyce. Peter Saunders, socjolog z University of Sussex, zarzucał autorom wybiórcze podejście do tematu i doszukiwanie się fałszywych związków przyczynowo-skutkowych, co zaowocowało długimi polemikami między nim a autorami.
Rozwarstwienie może również hamować wzrost gospodarczy. Mówią o tym badania opublikowane w 2011 roku przez Jonathana Ostry’ego i Andrew Berga z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ich zdaniem nierówności powodują napięcia społeczne, które są groźne dla stabilności gospodarki i sceny politycznej. Uważają również, że rozwarstwienie przekłada się – negatywnie – na możliwości edukacyjne osób z dołu hierarchii społecznej. Podobnego zdania są naukowcy z OECD, którzy sądzą, że problem ze zdobyciem dobrego wykształcenia jest kluczowym elementem spowalniającym wzrost gospodarczy. Z kolei Pablo Fajnzylber, Daniel Lederman i Norman Loayza dowodzą, że tam, gdzie są wyższe nierówności, jest też wyższa przestępczość. Badania potwierdzają również, że bieda – będąca częścią problemu nierówności – przyczynia się do zwiększenia odsetka osób nadużywających alkoholu i narkotyków. W wydanej w 2011 roku książce Granica bólu. O źródłach agresji i przemocy Joachim Bauer, psychiatra z Uniwersytetu we Fryburgu, przytaczając szereg badań z zakresu neuronauk, dowodzi, że wykluczenie społeczne wzmaga agresję wśród zmarginalizowanych.
Joseph Stiglitz w Cenie nierówności zwraca uwagę, że w nierównych społeczeństwach, gdzie pieniądze kumulują się na szczycie piramidy, przeciętny konsument wydaje mniej. Jeżeli nie jest tego w stanie zrównoważyć inny czynnik (wzrost inwestycji bądź eksportu), oznacza to obniżenie globalnego popytu w gospodarce. To z kolei prowadzi do bezrobocia lub do uśmieciowienia rynku pracy, które nakręcają wzrost rozwarstwienia.
Profesor Ryszard Szarfenberg zwraca uwagę na jeszcze jedną kwestię. – Istnieje argument, że nierówności mogą mieć negatywny wpływ na demokrację. Te osoby, które za sprawą swoich wpływów i pieniędzy dysponują bardzo dużymi zasobami, mają większy wpływ na procesy polityczne.
Jeżeli jesteś wystarczająco bogaty, to nie tylko grasz w inną grę niż biedniejsi – możesz również zmieniać jej reguły. Joseph Stiglitz cytuje Paula Krugmana: "Skrajnej koncentracji dochodów nie da się pogodzić z demokracją. Czy ktoś byłby w stanie na poważnie zaprzeczyć tezie, że nasz system polityczny jest wypaczony przez wpływ wielkiego pieniądza i że wypaczenie to staje się coraz większe, w miarę jak majątek garstki najbogatszych stale się powiększa?".
Robert Reich zwraca uwagę na jeszcze jedną sprawę związaną z nierównościami, a mianowicie śmierć amerykańskiego snu. Im większe nierówności, tym gorsza pionowa mobilność społeczna. Po prostu ciężej jest awansować lub, jak mówi ekonomista – wydłuża się drabina, po której trzeba się wspinać.
Rozsądna wydaje się teza, że wysokie nierówności są po prostu złe dla nas wszystkich. Jeżeli pozwalamy im się panoszyć, to później zbieramy ponure żniwo w postaci niższego wzrostu gospodarczego, wyższej przestępczości, gorszej opieki zdrowotnej i gorszej oferty edukacyjnej, zwłaszcza dla biedniejszych. Wysokie nierówności mogą również destabilizować państwa politycznie, ułatwiając dojście do władzy populistom.
Mit 4: nierówności w Polsce są niskie
Od lat podkreśla się, że w Polsce nierówności, mierzone Ginim, są na niewysokim poziomie. Wyżej wspomniany OECD mówi, że Gini w Polsce wynosi niecałe 30, Eurostat podaje Giniego na poziomie 29,8, Diagnoza Społeczna 2015 – 28,5 procent, Główny Urząd Statystyczny na 2016 rok – niemal dokładnie 30. Wszystko to są wskaźniki nieodbiegające od średniej unijnej (30,8 według Eurostatu). To z kolei oznaczałoby, że nie jesteśmy ani społeczeństwem wyjątkowo rozwarstwionym, ani szczególnie równym. Jest tylko jeden problem. Jak wskazuje szereg nowszych badań, ten obraz nie jest prawdziwy.
Pod koniec 2015 roku Narodowy Bank Polski opublikował przygotowany wspólnie z Europejskim Bankiem Centralnym raport Zasobność gospodarstw domowych w Polsce. Według NBP Gini wyniósł aż 38. To już znacznie powyżej europejskiej średniej rozwarstwienia.
Aby zrozumieć, skąd biorą się te różnice między wynikami, trzeba wiedzieć, w jaki sposób przeprowadzane są badania. Podstawową metodę ustalania nierówności w Polsce stanowią ankiety. Co to oznacza? Że do części osób ankieterzy nie dotrą, a część odmówi podania dochodów. Ludzie, których badania nie uwzględniają, reprezentują często wartości skrajne – to najbiedniejsi i najbogatsi.
Większość badań nie pokazuje więc prawdziwego obrazu. Raport NBP i EBC doszacował zamożne gospodarstwa domowe. Właśnie dlatego wartość Giniego w ich raporcie wzrosła względem na przykład GUS-u. Ale to nie koniec. Profesor Marek Kośny użył rejestrów z urzędów skarbowych na Dolnym Śląsku, aby obliczyć nierówności. Świadomy ograniczeń metodologicznych (w rejestrach widnieją osoby, które wykazują zerowy dochód, co realnie jest niemożliwe – każda dorosła osoba musi mieć jakiś dochód, aby żyć. Może jednak pracować na czarno i nie zgłaszać tego dochodu do urzędu skarbowego) w swoim badaniu nie przedstawia współczynnika Giniego. Twierdzi jednak, że nierówności w Polsce są dalece niedoszacowane. Amerykański think tank Brookings Institution szacuje, że wskaźnik Giniego w Polsce przebija 0.50, co oznacza, że nierówności w Polsce są naprawdę wysokie. Mało tego, badania przeprowadzone pod koniec zeszłego roku przez Pawła Bukowskiego i Filipa Novokmeta wskazują, że udział w dochodach najbogatszego jednego procenta Polaków – czyli właśnie tych niedoszacowanych – wzrósł z czterech procent w 1989 roku do czternastu procent w 2015 roku. To oznacza, że wzbogacili się oni nieproporcjonalnie dużo w porównaniu do reszty społeczeństwa.
Nie ma większych wątpliwości, że Polska to kraj znacznie silniej ekonomicznie rozwarstwiony, niż nam się do tej pory wydawało. W rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim profesor Kośny uspokajał jednak, że Polska wciąż nie jest (wyjątkowo rozwarstwionym) Hondurasem. Z podobnymi problemami miar nierówności zmagają się również inne kraje, których badania oparte są na ankietach. Co jednak ciekawe, według wyżej cytowanego opracowania Brookings po doszacowaniu najzamożniejszych Gini niemal nie drgnął na przykład w Szwecji i Norwegii (oba kraje mają wskaźnik poniżej 30). Stało się tak, ponieważ w państwach tych od lat mierzy się nierówności, sięgając do zeznań podatkowych obywateli, a nie opierając się na tym, co powiedzą oni ankieterom.
– Warto zrobić rozróżnienie na nierówności wyników i nierówności szans – mówi ekonomista Rafał Trzeciakowski, ekspert Forum Obywatelskiego Rozwoju. – Jeżeli chodzi o nierówności szans, to oczywiście powinniśmy je minimalizować.
To stanowisko podziela profesor Marek Kośny, który stwierdza, że w ostatnim czasie coraz więcej mówi się o kwestii wyrównywania szans. Walka z nierównością szans polega głównie na dofinansowywaniu edukacji, posyłaniu dzieci wcześniej do szkół lub na transferach socjalnych na dzieci. W Polsce z jednej strony mamy transfer w postaci 500+, który z pewnością pomógł dzieciom zwłaszcza z mniejszych miejscowości i rodzin wielodzietnych. Z drugiej natomiast podwyższamy wiek, od którego obywatel podlega obowiązkowi edukacyjnemu. A im później dzieci ze zmarginalizowanych środowisk idą do szkoły, tym mniejsze są ich szanse dogonienia tych, które mają rodziców z klasy średniej i dysponują wysokim kapitałem kulturowym.
– Trudno znaleźć optymalny poziom nierówności. Jeżeli mówimy o nierównościach dochodowych i majątkowych, to możemy zaryzykować stwierdzenie, że optymalny ich poziom w skali świata po prostu nie istnieje. To bardzo zależy od kraju, jego historii, dominujących wartości – mówi profesor Kośny. Z kolei Rafał Trzeciakowski zauważa, że ludzie tak naprawdę nie chcą żyć w społeczeństwach idealnie równych. – Kiedy się ich pyta o preferencje w kwestii poziomu rozwarstwienia, to zdając sobie sprawę, że dystrybucja nakładów pracy i talentów jest różna, wybierają zazwyczaj jakiś stopień nierówności – stwierdza ekonomista.
Nierówności mogą mieć działanie pozytywne po pierwsze wtedy, kiedy ich poziom nie jest aż tak niski, żeby zniechęcał do pracy, a po drugie nie tak wysoki, żeby… zniechęcał do pracy. Paradoks? Nie. W bardzo równym świecie, gdzie nie następuje koncentracja zasobów, brak jest motywacji do tego, żeby się starać. Po co, skoro wysiłek nie ma żadnego sensu (poza osobistą satysfakcją)? Równie satysfakcjonujące może być nicnierobienie. Z drugiej strony jeżeli awans społeczno-ekonomiczny jest niemożliwy, mamy do czynienia z sytuacją zbliżoną – po co pracować, skoro szanse osiągnięcia czegokolwiek i tak są niewielkie?
Mit 5: z nierównościami nic nie da się zrobić
To nieprawda. Istnieją zaskakująco skuteczne sposoby na ich niwelowanie. Walter Scheidel, historyk z Uniwersytetu Stanforda, wymienia kilka niezawodnych do tej pory recept. To przede wszystkim… wojny, pandemie, rewolucje i upadki państw. Wojna najczęściej oznacza wysoki pobór podatków od najbogatszych. Pandemia – jak absurdalnie nie brzmiałby język ekonomii przykładany do zagłady – powoduje presję płacową spowodowaną, no cóż, redukcją liczebności siły roboczej. Rewolucja to przymusowe wywłaszczanie najbogatszych z ich majątków, a upadek państwa powoduje rozpad instytucji gwarantujących posiadanie zasobów.
Oczywiście niewiele osób o zdrowych zmysłach poleciłoby takie rozwiązania. Istnieje jednak wiele, być może nie tak widowiskowych i efektywnych, ale wciąż skutecznych sposobów redukcji nierówności.
Anthony Atkinson zauważa, że w wielu krajach Ameryki Łacińskiej (Argentyna, Boliwia, Brazylia, Chile, Meksyk, Salwador, Wenezuela) nierówności od początku XXI wieku do końca pierwszej jego dekady wyraźnie spadły. Mało tego – w tych targanych kryzysami ekonomicznymi krajach wraz ze spadkiem nierówności znacząco zmniejszał się również odsetek osób ubogich. Co przyczyniło się do takiej zmiany? Aktywna polityka państwa w zwalczaniu biedy: tak zwane warunkowe transfery pieniężne. Najsłynniejszym z nich jest brazylijski program Bolsa Familia, który wydźwignął z biedy dziesiątki milionów ludzi. Program zakłada przekazywanie gospodarstwom domowym równowartości od kilkunastu do kilkudziesięciu dolarów miesięcznie po spełnieniu kilku warunków: dzieci mają być szczepione i posyłane do szkoły, a kobiety w ciąży muszą przechodzić regularne badania medyczne. Według Banku Światowego na skutek wprowadzenia programu odsetek ubóstwa w przeszło dwustumilionowej Brazylii spadł z 21 procent w 2003 do 11 procent w 2009 roku. Spadek o połowę w ciągu sześciu lat to bardzo dużo.
Atkinson w swojej książce proponuje i omawia piętnaście sposobów zmniejszenia nierówności. Skutecznym (i cywilizowanym) orężem w walce z nierównościami są na przykład związki zawodowe. Mogą one między innymi negocjować wyższe minimalne płace sektorowe. Dzięki zrzeszaniu się i zwiększaniu siły przetargowej najmniej wykwalifikowanych pracowników związki są w stanie bronić swoich członków przed osuwaniem się w dół drabiny dochodowej. Instytucje te, negocjując porozumienia branżowe, oddziałują również na te osoby, które nie są zrzeszone, ale znajdują zatrudnienie w danej branży. Kolejnym sposobem na obniżenie nierówności jest godna płaca minimalna i rygorystyczne kontrolowanie jej przestrzegania przez instytucje państwowe, odpowiedniki naszej Państwowej Inspekcji Pracy. Efekt wpływu płacy minimalnej na dystrybucję pensji badali w Wielkiej Brytanii Richard Dickens i Alan Manning. Z ich pracy wynika, że płaca minimalna – co nie powinno być zaskoczeniem – ciągnie w górę pensje osób najmniej zarabiających. Podobny efekt zauważono w Niemczech po wprowadzeniu państwowej płacy minimalnej w 2015 roku. Wcześniej płace były tam regulowane układami zbiorowymi negocjowanymi między innymi właśnie przez wyżej wspomniane związki zawodowe. Jednak z uwagi na coraz mniejszą liczbę pracowników objętych tymi regulacjami, a przez to wzrastające nierówności, zdecydowano się wprowadzić stawkę minimalną dla całego kraju. Badania pod kierownictwem Marca Caliendo wykazały, że mechanizm spełnił swoją rolę – pensje osób nisko zarabiających zaczęły rosnąć szybciej i zmniejszyły się nierówności w wśród osób mniej zarabiających.
Ważne są również skuteczne programy redukcji bezrobocia. To właśnie wzrastające – względem lat 50. – 70. – bezrobocie jest częściowo odpowiedzialne za wzrost nierówności w krajach Zachodu. Atkinson proponuje również rozwiązanie, które nazywa "spadkiem minimalnym' – dotację kapitałową wypłacaną każdemu w momencie osiągnięcia pełnoletniości. Innym – jednym z najczęściej postulowanych – sposobem walki z nierównościami jest progresywne opodatkowanie PIT; Atkinson proponuje górną stawkę w wysokości sześćdziesięciu pięciu procent. Progresja podatkowa powinna dotyczyć również darowizn i spadków.
Wśród pomysłów, nad którymi debatuje się w sferze publicznej, pojawia się też podatek od robotów: wraz z postępującą robotyzacją i zastępowaniem pracowników przez maszyny do fiskusa wpływa coraz mniej podatków, ponieważ praca ludzi jest opodatkowana, a praca robotów – nie. W wyniku tego procesu bogaci – właściciele robotów – stają się jeszcze bogatsi. Innym pomysłem są gwarancje zatrudnienia – czyli tworzenie przez instytucje publiczne podaży miejsc pracy społecznie użytecznych i „godnie” wycenianych – czy zyskująca coraz więcej zwolenników idea dochodu gwarantowanego.
Wiemy, że duże nierówności są złe. Wiemy, że w społeczeństwach równiejszych żyje się lepiej. Wszystko rozbija się o polityczną praktykę. W bardzo wielu krajach, w tym w Polsce, od dekad powtarza się, że podnoszenie podatków jest złem wcielonym, a zwiększone regulacje rynku to powrót do PRL. Tymczasem rynek, co zresztą obserwujemy w ostatnich dekadach, sam z siebie nie zapewni nam większej równości. Rynek pozbawiony regulacji wykoślawia się w system, w którym wąska elita złożona z ludzi wpływowych może sobie pozwolić na niemal wszystkie dobra, a większości żyje się kiepsko. Trudno powiedzieć, czy debata o nierównościach przełoży się na tsunami polityk równościowych.
Na przykładzie naszego kraju możemy zaobserwować, jak bardzo niejednoznaczna jest sytuacja. Z jednej strony mamy do czynienia z ruchami, które zmniejszają nierówności, takimi jak program 500+ czy wprowadzenie godzinowej stawki minimalnej. Z drugiej propozycja bardziej progresywnego opodatkowania w postaci "daniny solidarnościowej", czyli dodatkowych czterech procent od dochodu powyżej miliona złotych, wstydliwie ukrywana jest za nowomową (rząd robi wszystko, żeby nie przyznać się do podnoszenia podatków), a sam wzrost opodatkowania na tle górnych stawek podatkowych krajów europejskich jest wręcz śmiesznie niski.
Jeśli spojrzeć na problem rozwarstwienia globalnie, sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej. W układance pojawiają się raje podatkowe umożliwiające najbogatszym ucieczkę przed opodatkowaniem. Aby owe raje "zarżnąć", o co apeluje coraz więcej środowisk, potrzebne są skoordynowane działania międzynarodowe. Za utrzymaniem rajów podatkowych lobbują jednak najbogatsi, a więc i najbardziej wpływowi, ci, o których mówił Stiglitz. Powstaje pytanie, czy nierówności są już na tyle wysokie, że demokratyczne mechanizmy nie są w stanie nad nimi zapanować, a poskromić je zdołają jedynie wojny. Wojny, które zresztą mogą być wynikiem tychże nierówności, bo przypomnijmy, że rozwarstwienie samo z siebie generuje napięcia społeczne. Wolę ufać, że jeszcze tak się nie stało, że istnieje jakaś możliwość zrobienia kilku kroków wstecz.
Do tego niezbędne są mądre, skoordynowane regulacje, popierane przez dużą część społeczeństw poszczególnych krajów. A żeby tak się stało, potrzebne jest upowszechnianie w debacie publicznej narracji zbudowanej w oparciu o solidne dane, a nie ciągłe powtarzanie wątpliwej jakości diagnoz ekonomicznych z połowy lat 90. o konieczności obniżania podatków oraz o tym, że regulacje nieuchronnie prowadzą do totalitaryzmu.
Gretchen Gavett napisała tekst pod znamiennym tytułem, podsumowujący badania dotyczące preferowanych, szacowanych i realnych nierówności płacowych między niewykwalifikowanym pracownikiem fabryki a prezesem dużej korporacji. W badaniu pytano ludzi po pierwsze o to, ile razy więcej powinien zarabiać prezes korporacji względem robotnika i, po drugie, ile razy więcej zarabia realnie. Uśredniony wynik preferowanych nierówności z czterdziestu krajów był zaskakująco niski. Ankietowani uważali przeważnie, że prezes powinien zarabiać jedynie 4,6 razy więcej niż wynosi pensja niewykwalifikowanego robotnika. Największa preferowana nierówność była na Tajwanie – dwudziestokrotność pensji. Najmniejsza w Danii – zaledwie dwukrotność.
Respondenci ze wszystkich krajów szacowali realną (a nie preferowaną) nierówność na dziesięciokrotność pensji. Realnie jednak w żadnym z szesnastu krajów prezesi nie zarabiali mniej niż dwudziestoośmiokrotność wynagrodzenia robotnika. W Australii prezes korporacji zarabiał 93 razy więcej, we Francji – 104 razy, w Hiszpanii 127 razy, w Szwajcarii 148, w Stanach Zjednoczonych… 354. W jeden dzień przeciętny prezes zarabiał tyle, ile niewykwalifikowany pracownik przez rok.
Tytuł tekstu Gavett brzmiał: Wszyscy na świecie uważają, że prezesi zarabiają za dużo.
Artykuł pochodzi z najnowszego numeru "Pisma" nr 9