Ks. Jan Kaczkowski: hospicjum to nie jest "one way ticket"
Każdy z nas będzie musiał kiedyś udźwignąć śmierć swoich najbliższych, albo samego siebie. Warto się do tego przygotować - radził w październiku ub. roku w rozmowie z Wirtualną Polską ks. Jan Kaczkowski. Dyrektor Puckiego Hospicjum św. Ojca Pio zmarł po długiej chorobie nowotworowej.
WP: Śmierć następuje z chwilą, gdy nieodwracalnie ustaną czynności mózgu, zatrzyma się krążenie, nastąpi śmierć pnia mózgu - taką przeczytałem definicję śmierci.
To jest typowy biologiczny opis śmierci.
WP: Czy to już koniec?
Jeszcze nigdy nie umierałem więc trudno mi powiedzieć. Ale z punktu widzenia teologii zakończenie ziemskiego życia nie jest końcem. Wtedy tylko oddziela się duch od materii. Jako chrześcijanie wierzymy, że raz zaistniawszy na Ziemi będziemy trwać wiecznie.
WP: To daje ludziom siłę, kiedy wiedzą, że zbliża się koniec?
Głęboko wierzącym - na pewno tak, bo oni mają perspektywę nadprzyrodzoną i daleko wytyczony horyzont.
Jest też grupa katolików, których możemy umownie nazwać "kucanymi". To ci, którzy przechodząc w kościele obok najświętszego sakramentu nie chcą uklęknąć, bo boją się, że sobie pobrudzą spodnie lub podrą rajstopy. Robią wtedy dyg albo kucają.
Katolicy "kucani" nie przeżywają swej wiary głęboko. Wierzą w Bozię i brodatego dziada na chmurze, symbolizującego Boga. Jest w nich religijność, co niekoniecznie oznacza wiarę. Oni najbardziej się boją śmierci.
WP: Co im ksiądz mówi?
Próbuję zbudować w nich poczucie głębokiej wiary. Tłumaczę, że nie jesteśmy najbardziej inteligentną formą istnienia białka i byłoby bardzo smutne, gdyby dochodząc do ściany, gdy gaśnie nam światło, po drugiej stronie była tylko zupełna ciemność. To by oznaczało, że nasza miłość, pamięć, uczucia są tylko wynikiem zderzania się neuronów w mózgu.
WP: Uważa ksiądz, że człowiek nigdy nie przemija?
Miewam wątpliwości, ale każdy logicznie myślący człowiek powinien je mieć. Chciałbym być tego pewien. I są momenty, kiedy mam pewność.
WP: Kiedy?
Gdy myślę o pięknie kosmosu. Że tak harmonijnie ze sobą współgra.
Albo gdy jestem przy umierających. Osoby, które konają, zachowując świadomość, miewają bezpośredni wgląd w tamten świat. Patrzę wtedy w ich zamglone oczy, utkwione gdzieś poza mną i słucham jak mówią: "o, moi już po mnie przyszli". Mówią o nieżyjącej matce, kuzynie, albo sąsiedzie. Te doświadczenia są tak powtarzalne, częste i bezdyskusyjne, że mam niemal pewność istnienia tamtego świata. On wdzierają się tu do nas przez szczelinę, gdy oni odchodzą. I opowiadają mi o tym, kiedy konają.
Wierzę w te dwa światy, które się przenikają, duszę zmarłych i obecność aniołów.
WP: To teraz ksiądz mówi, jak katolik "kucany".
Dla mnie aniołowie to nie są pierzaste, bezpłciowe stworzenia, ale ogromne siły duchowe.
WP: Ja ich nie czuję.
A ja się do nich modlę.
WP: Pamięta ksiądz tę pierwszą śmierć, której towarzyszył? Nie przeraziła księdza?
Takiego doświadczenia nie pamiętam.
Wam się wydaje, że śmierć jest ekscytująca, dziwna.
WP: Bo tak jest.
Nie jest. Bycie kapelanem w szpitalu i w hospicjum sprawiło, że jej biologiczny mechanizm znam na pamięć. Jesteśmy w stanie przewidzieć, kiedy kto umrze. Poznaję to po ostrych rysach twarzy, wyostrzającym się profilu nosa, pojawiającym się przedziałku na nosie, chłodnych palcach, sinych częściach dystalnych, oczach i aktywności, zawężającej się tylko do łóżka.
Nigdy nie mówi się, umrze pan na pewno jutro. Mówimy raczej - to będzie trwało bardziej miesiące niż lata, tygodnie niż miesiące. Choć tych tygodni może być sporo, aż tygodnie zmienią się w miesiące.
WP: Czy pacjenci są przerażeni, gdy sobie to uświadamiają?
Nie zawsze, a może nawet bardzo rzadko. Po to tu jesteśmy, żeby dać im komfort umierania. Teraz na naszym oddziale jest pacjent, który właśnie wchodzi w agonię. Podczas rozmowy wszystko mu wyjaśniłem. Długo też rozmawiałem z jego żoną. Choć nie jestem Panem Bogiem, przewiduję, że on w ciągu tej najbliższej doby umrze. Mam nadzieję, że nie będzie to umieranie dramatyczne, ale gdyby tak było, to zadziałamy szybko, próbując sprawić, żeby o tym nie wiedział.
WP: Jak ma nie wiedzieć o swojej śmierci?
Podajemy środki farmakologiczne. Robi się to wtedy, gdy nie ma innej możliwości ochrony pacjenta przed cierpieniem.
WP: Widziałem płaczącą kobietę przed wejściem. Domyślam się, że to żona umierającego pacjenta. Ksiądz ją zabrał na rozmowę. Co mówi się cierpiącej rodzinie?
Trzeba wysłuchać, dowiedzieć się w czym tkwi problem. Potem powinniśmy zracjonalizować to co można jeszcze zrobić. Staram się zamienić płacz w aktywność na rzecz umierającego męża, żony, siostry.
Tłumaczę, że warto przy umierających być, ale żeby nie wisieć na nich. Uspokajam, że będziemy robić wszystko, żeby nie cierpiał fizycznie, że psychologicznie i duchowo jest bezpieczny. To przynosi ulgę.
Jest zasada: nigdy nie wolno mi kłamać.
WP: Nie oczekują tego od księdza pacjenci?
Pacjenci nie. Czasem ich rodziny. Nie mogę obiecać rzeczy niemożliwych. Im i mnie byłoby łatwiej, gdybym powiedział: pani maż wstanie i pójdzie do domu. Gdybym tak skłamał utraciłbym cenne zaufanie. A nasza praca oparta jest przecież na zaufaniu.
WP: Czy ksiądz zawsze przy nich jest, kiedy odchodzą?
Staram się być zawsze. Bo sam chciałbym, żeby przy mnie był ksiądz, gdy będę odchodził.
WP: Czy to emocjonalne obciążające?
Dlatego, że tak jest to mam tego nie robić? Zawsze, kiedy przychodzi refleksja: "Boże, jaką ja mam ciężką pracę", mówię sobie: "Jak jesteś taki wrażliwy, to trzeba było kwiaciarnie założyć".
WP: Jak ksiądz sobie z tym obciążeniem radzi?
Chodzę do kina, do teatru, dbam o higienę psychiczną. Odbieram moją pracę jako najgłębszą część swojego powołania. Zaprzeczyłby sobie, gdybym się tego wyrzekł.
WP: Pytam księdza, jako bioetyka: Jak długo powinniśmy walczyć o życie najbliższych. Kiedy kończy się walka, a zaczyna już cierpienie?
Wtedy, gdy zabiegi terapeutyczne stają się jatrogenne, czyli multiplikujące cierpienie, kiedy mamy do czynienia z uporczywością terapii. Czy mamy skakać po pacjencie, podłączać go do wszystkich urządzeń, łamać mu żebra, żeby tylko przedłużyć mu życie?
Jest w bioetyce zasada. Nie wszystko, co możliwe technicznie, jest dopuszczalne etycznie. Trzeba kiedyś powiedzieć: "stop" i odstąpić od tych najbardziej męczących, uciążliwych dla pacjenta zabiegów. I trzeba to zrobić, o ile to możliwe, w uzgodnieniu z nim. Ta decyzja musi być poprzedzona szerokim dialogiem. Pacjent, lekarz, inny personel, czasem rodzina.
Ktoś ma zaawansowany nowotwór, na przykład przewodu żółciowego. Możemy prostym zabiegiem spowodować, że na chwilę poczuje się lepiej. Tylko trzeba mu powiedzieć, że ten zabieg nie uleczy, nie usunie przyczyny, tylko skutek. Zmniejszy dolegliwości, ale po pewnym czasie one powrócą, bo przebiegu choroby nie da się odwrócić.
W odpowiedzi mają prawo powiedzieć: "tak, chcę się lepiej poczuć, bo czekam na pożegnanie z synem". A inny się boi kolejnej narkozy i tego, że się z niej nie wybudzą. "Chcę to zostawić Panu Bogu" - mówią.
WP: Czego najbardziej żałują, gdy odchodzą?
Zerwanych relacji. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś się skarżył, że był biedny, całe życie musiał tyrać, albo nie pojechał na Seszele. Żałują, że nie zdążyli przytulić syna. Że nie zawalczyli o relacje, gdy im się waliło małżeństwo, że rozsypała się im rodzina.
Nie możemy udawać, że w ciągu kilku dni, albo tygodni jesteśmy w stanie to wszystko naprawić. Jeśli mamy ojca, który pił i całe życie katował rodzinę, to sam fakt, że znalazł się w hospicjum z chorobą nowotworową nie czyni go jeszcze kochanym i wspaniałym tatusiem.
WP: Czy rodzina nie jest mu w stanie więcej wybaczyć w obliczu śmierci?
Zdarzają się takie cuda. Bo ja traktuje to w kategorii cudu. Ale częściej jest tak, że nikt nie chce mieć z nim nic wspólnego. "Tak mnie skrzywdził w życiu, że nie mam do niego serca" - mówi członek rodziny. Ja to rozumiem. Bo sam fakt przebywania w hospicjum nie czyni nikogo lepszym.
Kiedy przestają pić, wytrzeźwieją, zostaną umyci, wyczyszczeni, dokarmieni, odzyskują podstawową ludzką godność. Przychodzi na nich refleksja, że gdzieś, kiedyś mieli dzieci. Chcą ich szukać i ja im w tym pomagam. Docieram do nich i wtedy słyszę, że nie chcą mieć nic wspólnego z ojcem lub matką. Mam wtedy dylemat, mówić o tym pacjentom, czy nie mówić?
WP: No właśnie?
Wybieram drogę pośrednią. Nikomu nie powiem: "dzieci mówiły, że całe życie był pan gnojem, i nie chcą mieć z panem nic wspólnego". To byłoby zbyt brutalne. Z drugiej strony każdy człowiek odpowiada za swoje czyny.
Zatem mówię: "pana syn, dokładnie wie, gdzie się pan znajduje. W każdej chwili może pana odwiedzić lub zadzwonić". Kiedy potem pytają, dlaczego nie przychodzą i nie dzwonią, odpowiadam: "nie wiem". Chce, żeby sobie sami odpowiedzieli na te pytania.
WP: Zawsze jest ksiądz z nimi na "Pan"?
Muszę. Jestem świadomy, że ich stan będzie się pogarszał i będą wściekli, również na mnie. Czasami dostaje mi się za Pana Boga, jako jego naziemnemu personelowi. Znacznie łatwiej mi będzie ich uspokoić, kiedy nie będę im mówił po imieniu. To jest taki profesjonalny dystans, który pozwala mi ochronić ich i siebie.
WP: Pacjenci trafiający do hospicjum muszą sobie zdawać sprawę, że trafili do domu śmierci z którego nie ma wyjścia.
Protestuję. Hospicjum to nie jest "one way ticket". Nie wszyscy, którzy tu przyjdą, muszą umrzeć. Około 20 procent pacjentów stąd wychodzi - trafiają do hospicjów domowych, poradni paliatywnych, a część być może ma szansę powrotu do leczenia przyczynowego.
Poza tym, dla niektórych to jest najszczęśliwsze miejsce, do którego trafili w życiu. Myślę tu o naszych braciach żulach i siostrach menelkach. Mamy tu nadreprezentację osób po przejściach. Mieszkali w altankach, na dworcach, byle gdzie. Bali się zgłosić do lekarza, bo nie są ubezpieczeni. Dopiero wtedy, kiedy nie mogą pić, kiedy kumple wzywają karetkę, trafiają po raz pierwszy do szpitala i tam się okazuje, że jest już za późno na leczenie. Przywożą ich do nas.
Dostają u nas czystą piżamę, pachnące łóżko, są dokarmieni, czyszczeni, mają telewizję i internet. Tutaj odzyskują godność. Być może pierwszy raz w życiu są traktowani jak ludzie. Są szczęśliwi. Aż przyjemnie na nich spojrzeć, gdy wychodzą sobie szczęśliwi na papierosa. (Bo mamy tu kącik piwosza i palacza).
Tu rodzą się przyjaźnie, miłości. Zdarzały się flirty, bo przecież do końca jesteśmy mężczyznami i kobietami. To jest ujmujące. A oni są królami życia i nic więcej im do szczęścia nie potrzeba.
WP: Wydawało mi się, że takie rzeczy w obliczu śmierci się nie zdarzają.
No właśnie, najgorzej jak się komuś coś wydaje. Ktoś przerzuca swój własny strach i swoje kalki myślowe na hospicjum. Mówią "nigdy tam nie pójdę" albo "to dla mnie za ciężkie, nie udźwignąłbym tego".
Przecież każdy z nas będzie musiał kiedyś udźwignąć śmierć swoich najbliższych, albo samego siebie. Warto się do tego przygotować.
Na początku rozmowy mówił pan cały czas, że to wszystko przerażające.
WP: Faktycznie - boję się śmierci. Ale jak się mam do tego przygotować?
Każdy człowiek się boi. A czego konkretnie?
WP: Że zniknę i mnie nie będzie. Że zapadnę się w ciemność. Bólu, strachu, niewiadomego. Utraty ostatniej iskierki, która daje świadomość istnienia.
Czyli, że okaże się pan kupą białka?
Bólu niech się pan nie boi. Daję panu słowo, że dziś robi się wszystko, żeby nie bolało. Jeden strach mamy opanowany.
Jeśli chodzi o strach znikania, poczucie, że nic po panu nie zostanie, to starałbym się pracować nad pana poczuciem miłości. Na pewno jest ktoś kogo pan kocha, kochał lub będzie kochał. I byłoby bardzo smutne, gdyby się okazało, że to tylko psychiczna, chemiczna, ziemska, beznadziejna cecha.
Czyli mogę przetrwać w pamięci najbliższych?
Mówi pan jak kiedyś komuniści. Wiecznie żywy w naszej pamięci. Dopóki pamiętamy, będzie wśród nas.
To jest tylko ubranko (ksiądz szarpie się za policzek), a my jesteśmy tam w środku.
WP: Tylko tego w środku jeszcze nikt nie widział.
Powietrza też nie widziałem, ale raczej w nie wierzę. Wiary się nie da udowodnić.
WP: A jeśli ktoś nie wierzy? Jeśli dla kogoś własna śmierć jest końcem świata? Czy ksiądz jest w stanie dodać mu otuchy?
Ma prawo nie wierzyć. Był u nas jeden z ostatnich sekretarzy partii w tej okolicy. Kiedy mnie widział mówił: "jestem niewierzący, proszę mnie nie nawracać". Szanuję to. Nigdy takich rzeczy nie robię. A że to był gaduła, tak jak ja, bardzo nam się dobrze rozmawiało. Polubiłem go. Zaprzyjaźniliśmy się. Gdy stan tego pana, nazwijmy go Pawłem, pogorszy się zapytałem wprost: "Panie Pawle, czy zrobi mi pan ten zaszczyt i pozwoli być na swoim pogrzebie?". "Oczywiście" - odpowiedział. Zadałem mu pytanie egzystencjalne, czy mam iść przed trumną, czy za trumną? Poprosił o czas do zastanowienia. Gdy przyszedłem za dwa dni powiedział: "Przed trumną". Ja na to: "Panie Pawle, z całym szacunkiem, ja nie jestem pracownikiem Cepelii, ani Mazowsza. Warto by było pojednać się z Panem Bogiem" - powiedziałem. Poprosił o trzy dni do namysłu i się solidnie przygotował. Tak głębokiej, prawdziwej i skupionej spowiedzi rzadko słuchałem. Nie chciał robić z tego ostentacji. Zastrzegł sobie, by nikt z pacjentów o tym się nie dowiedział.
WP: Dlaczego?
Żeby nie pomyśleli sobie, że się przestraszył i przy końcu nawrócił. To była wielka klasa.
WP: Może faktycznie się przestraszył?
Nie wiem. Nie siedziałem w jego sumieniu.
WP: Gdy dowiedział się ksiądz, że jest poważnie chory, to nogi się nie załamały?
Jasne, że się ugięły. Bo jak dostaje się taki strzał to trudno to przyjąć. Ale nigdy nie miałem pretensji do Pana Boga, bo nie traktowałem tego w kategoriach porażenia piorunem przez Niego. Wiem, jakie są biologiczne przyczyny raka. Genetyczny przypadek.
WP: Łatwiej to zaakceptować?
Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy śmiertelna choroba ma być końcem świata. U mnie tak się nie stało. Paradoksalnie, postanowiłem żyć pomimo wszystko. Obok tej choroby.
WP: Żartuje ksiądz, że jest onkocelebrytą? Rozumiem, że ten żart pozwolił okiełznać trochę strach i śmiertelne zagrożenie?
Kiedy moja twarz stała się popularna, usłyszałem, że jestem księdzem-celebrytą. To smutne - ksiądz znany z tego, że jest znany. Żeby przekłuć ten balon próżności, zacząłem mówić, że jestem onkocelebrytą - znanym z tego, że mam raka. Oczywiście, ludzie trochę mnie też znają z tego, że prowadzę hospicjum i jestem bioetykiem, ale najbardziej, że z tym glejakiem przekraczam kolejne granice. Dzięki temu nie tylko jestem Dodą powiatu, ale zacząłem być rozpoznawalny w pendolino. Często jeżdżę pociągami i słyszę za sobą: "To ten chory ksiądz z telewizji".
WP: Daje ksiądz innym siłę, bo ma dystans do choroby i potrafi o niej opowiadać.
Chciałbym żyć w zdrowiu, bo nie ukrywam, że ta moja choroba mnie ogranicza i sprawia, że się szybko męczę. Ale skoro ten glejak jest w mojej głowie i nie da się go usunąć to niech zrobi coś dobrego.
WP: Co glejak może zrobić dobrego?
Pokazać faceta, który się nie łamie, ma dystans do siebie. Nie maże się, nie wyciera nosa, nie płacze. Faceta, który mimo choroby może robić sensowne rzeczy i ma plany na przyszłość.
WP: Kiedy ksiądz stał się taki twardy?
Nie jestem twardy. Jestem bardzo wrażliwym człowiekiem. Płaczę, kiedy się wzruszam.
WP: Kiedy odchodzą pacjenci?
Wtedy płacze rodzina, a ja muszę ich wspierać. To stresująca sytuacja, gdy wchodzę do pokoju, gdzie stoi zapłakana rodzina przy łóżku zmarłego . Muszę ich ogarnąć, pomodlić się, czasem przywołać do porządku. Muszą poczuć, że jest przy nich ktoś silny, kto ich poprowadzi, żeby poczuli się bezpieczni. Ja to nazywam domykaniem śmierci.
WP: Czy odprowadza ich ksiądz na cmentarz?
Raczej nie, bo tych pacjentów jest bardzo dużo. Wyjście na pogrzeb zajmuje pół dnia i nie zawsze mogę tyle wygospodarować.
WP: Jakie są księdza marzenia?
Kiedy umrę, chciałbym, by to hospicjum, które jest moim dzieckiem, przetrwało finansowo beze mnie. Wiem, że nie jestem niezastąpiony, więc muszę myśleć jak menager i odpowiedzialny szef hospicjum.
WP: Mówi ksiądz o tym, jakby już wszystko było przesądzone, jakby ksiądz był pogodzony.
Do końca nie jestem. Nie wiem, jak się wtedy zachowam? Czy nie będę wierzgał? Zobaczymy.
WP: Cały czas mnie ta śmierć przeraża. Co robić?
Pomyśleć o niej. Zwizualizować. Niech pan to sobie wyobrazi, kto jest przy panu, jak się zachowuje, co mówi? Niech się pan nie boi. Będzie dobrze.
WP: Łatwo powiedzieć.
Też się bałem. Byłem już zmęczony tym ciągłym rozmyślaniem o śmierci. Kiedyś wszedłem pod prysznic i zacząłem się zaśmiewać, bo sobie pomyślałem: "Czym ty się przejmujesz, Johny, tego się nie da spieprzyć".
I panu też się uda. Nie umrze pan przecież w połowie.
Rozmawiał: Cezary Łazarewicz