Komandosi z USA w Syrii i Iraku mają pomóc w walce z Państwem Islamskim
Stany Zjednoczone długo broniły się przed "postawieniem buta" na syryjskiej ziemi. Barack Obama w końcu postanowił złamać postulat powtarzany od 2013 roku. Wkrótce amerykańscy żołnierze sił specjalnych pojawią się na Bliskim Wschodzie. Będzie ich nie więcej niż 50 i mają pełnić rolę wyłącznie doradczą. Ale to nie koniec, bo około 200 dodatkowych komandosów ma trafić do Iraku, gdzie od ubiegłego roku znów stacjonuje amerykański kontyngent. Tomasz Otłowski, ekspert ds. bliskowschodniego terroryzmu, przestrzega przed ryzykiem związanym z dyslokacją amerykańskich żołnierzy, którzy mogą zostać narażeni na ataki rosyjskich bombowców, co z kolei doprowadziłoby do poważnej eskalacji wielostronnego konfliktu.
06.12.2015 | aktual.: 07.12.2015 10:46
Pentagon poinformował, że trwają rozmowy z Hajdarem al-Abadim, premierem Iraku. Waszyngton chce się z nim porozumieć w kwestii zawiązania grupy zadaniowej sił specjalnych, która ma operować na pograniczu syryjsko-irackim, gdzie jej zadaniem byłaby likwidacja ważnych figur Państwa Islamskiego. - Te wojska specjalne z czasem będą w stanie przeprowadzać naloty, uwalniać zakładników, zbierać dane wywiadowcze i przechwytywać liderów Państwa Islamskiego. Ta grupa będzie także w stanie przeprowadzać samodzielne operacje w Syrii - tłumaczył w środę sekretarz obrony Ashton Carter.
- Jest to niewątpliwa zmiana amerykańskiej polityki i samego podejścia do konfliktu w Syrii. Sądzę, że jest to podyktowane obecnością Rosji. Wojna w Syrii staje się proxy war, konfliktem zastępczym pomiędzy Rosją a Stanami Zjednoczonymi - komentuje w rozmowie z Wirtualną Polską Tomasz Otłowski, analityk ds. bezpieczeństwa międzynarodowego.
Komandosi "doradzają"
Nieznana liczba komandosów jest już zresztą w Iraku, do którego kontyngenty wojskowe zostały ponownie wysłane w ubiegłym roku. O tym, że są na miejscu, najdobitniej świadczy śmierć jednego z nich. W październiku, w czasie wspólnej akcji USA i Kurdów, przy próbie odbicia więźniów przetrzymywanych przez Państwo Islamskie zginął jeden z amerykańskich żołnierzy. Pentagon tłumaczył później, że misja ma wyłącznie doradczy charakter, a zaangażowanie w walkę wynikało z wyjątkowej sytuacji - Kurdowie nalegali bowiem na bezpośrednie wsparcie USA. W środę agencja AFP, na podstawie rozmowy z anonimowym przedstawicielem amerykańskiej administracji, podała że do Iraku ma trafić 200 dodatkowych żołnierzy sił specjalnych, którzy wesprą liczący 3,5 tys. "doradczo-szkoleniowy" kontyngent amerykańskich sił zbrojnych.
- Współpraca z Kurdami trwa już od jakiegoś czasu, ale nie jest mocno nagłaśniana. Zaczęła się jeszcze w czasie ubiegłorocznego oblężenia kurdyjskiego miasta Kobane. Gdyby Amerykanie zwiększyli jej zakres, mogliby uniknąć dwuznaczności, jakie rodzi współpraca z częścią ugrupowań rebelianckich, z których część jest oskarżana o związki z dżihadem - ocenia Otłowski. Ekspert zaznacza też, że trzeba odróżnić teatr wojny w Syrii i Iraku. - W Iraku sytuacja jest mniej skomplikowana, bo Amerykanie oficjalnie uznają i popierają rząd w Bagdadzie, czego nie można powiedzieć o władzy Baszara al-Asada w Syrii, gdzie sytuacja jest bardziej zagmatwana - mówi.
Co do Syrii, Amerykanie podkreślają, że ich dotychczasowa strategia nie ulega zmianie i ich wojska nie będą wiązały się walką z wrogiem. Komandosi mają pomóc w organizacji działań bojowych lokalnych bojowników i wesprzeć "koalicyjne starania" w zwalczaniu Państwa Islamskiego. - Intensyfikujemy działania w ramach kampanii przeciwko Daesz (arabski akronim ISIS - przyp.) i intensyfikujemy nasze dyplomatyczne starania, by zakończyć konflikt. To dlatego prezydent Obama ogłosił zaostrzenie walki przeciwko Daesz - tłumaczył sekretarz stanu John Kerry na marginesie konferencji w Wiedniu, w której uczestniczyły strony syryjskiej wojny domowej i przedstawiciele państw sąsiednich.
Zdaniem Tomasza Otłowskiego zachowawcza forma zaangażowania wynika ze świeżej pamięci o niedawnych konfliktach. - Amerykańska opinia publiczna po wojnach w Iraku i Afganistanie nie wytrzymałaby długo informacji o powracających do kraju zalutowanych metalowych trumnach z żołnierzami. Dlatego prawdopodobnie nie będą brali oni udziału w otwartych walkach - ocenia.
Amerykanie biorą sprawy we własne ręce
Fiaskiem okazała się strategia USA, która polegała na szkoleniu sił opozycyjnych do walki z bojownikami Państwa Islamskiego. Niedawno gen. Lloyd Austin przyznał przed amerykańskim senatem, że przedsięwzięcie, które kosztowało pół miliarda dolarów, zakończyło się przyuczeniem bardzo wąskiej grupki aktywnie walczącej z dżihadystami, z której dziś zostało w Syrii "czterech albo pięciu". Pokłosiem nieudanej polityki było m.in. zdobycie irackiego Ramadi przez islamistów, na których drodze nie stanęli "pełnokrwiści" przeciwnicy.
Otłowski podkreśla, że ze strategicznego punktu widzenia wysłanie kilkuset komandosów do Syrii i Iraku nie ma wielkiej wagi. Zwraca jednak uwagę, że oficjalna obecność Amerykanów na terenie tego pierwszego kraju stwarza pewne ryzyko. - Amerykańscy żołnierze mogą zginąć od rosyjskich bomb. Intencja Rosji i USA jest taka sama - walka z Państwem Islamskim, ale de facto te kraje stoją po dwóch różnych stronach. Amerykańska obecność przy zgrupowaniach rebeliantów, których uważają za umiarkowanych i prozachodnich, ma na celu ochronę tych grup przed rosyjskimi bombardowaniami. To może być wykorzystanie tych żołnierzy niejako w charakterze "żywych tarcz". Obawiam się, że Amerykanie mogą się przeliczyć, bo rosyjskie rozpoznanie pola walki nie jest najwyższej jakości - przestrzega ekspert przed ewentualną eskalacją konfliktu.