"Kiedy mówiłam matce, kim jestem, musiałam pić"
J.B. urodziła się jako mężczyzna. Kilkanaście lat temu przeszła operację zmiany płci. W szczerej rozmowie z Wirtualną Polską opowiada o swojej przemianie w kobietę: terapii hormonalnej, relacjach z najbliższymi i reakcjach swoich współpracowników na jej przemianę. Oto, jak wygląda życie osoby transseksualnej w Polsce.
W sprawie osób transseksualnych interweniowała w sierpniu rzecznik praw obywatelskich - prof. Irena Lipowicz. Poprosiła ona ministra sprawiedliwości o zwrócenie uwagi na problemy osób, które chcą zmienić płeć. Według obecnie obowiązujących przepisów, aby tego dokonać, transseksualiści muszą pozwać przed sąd... swoich rodziców. Ci na rozprawie muszą opowiadać o przeszłości swoich często dorosłych już dzieci. W wielu przypadkach jest to druzgocące przeżycie. Na podstawie opinii biegłych i zeznań rodziców sąd może wydać zgodę na zmianę płci metrykalnej, czyli zmianę danych w dokumentach. O problemach osób transseksualnych często publicznie opowiada też Anna Grodzka, szefowa Fundacji Trans-fuzja. Zdecydowała ona ostatnio, że będzie kandydować w wyborach do sejmu. Czy nasze społeczeństwo jest na to gotowe?
WP:
Anna Korzec: Czym jest dla pani transseksualizm?
J.B.:Transseksualizm to przede wszystkim problem na całe życie, coś, co od początku utrudnia normalne funkcjonowanie. Człowiek odczuwa to już w dzieciństwie, kiedy zaczyna szukać dla siebie miejsca w grupie. Po urodzeniu przypisuje się panią do środowiska, z którym się pani nie utożsamia. Albo utożsamia się na siłę, a nie z wyboru, z serca. Jestem jednak przeciwna tworzeniu martyrologii. Z transseksualizmem da się żyć i da się znaleźć radość w życiu.
WP:
Kiedy pojawiły się pierwsze sygnały, że nie odpowiada pani grupa, do której panią przypisano?
- Najbardziej utkwiło mi w pamięci jedno zdarzenie z dzieciństwa. Razem z koleżanką urządziłyśmy rodzaj pokazu mody - zamieniłyśmy się ubraniami i paradowałyśmy w nich po pokoju. Pamiętam, kiedy powiedziałam o tym mamie i poprosiłam, żeby uszyła mi spódnicę podobną do tej, którą nosi Kasia. Mama jednak odmówiła i zaznaczyła, że spódniczki są tylko dla dziewczynek. A ja jestem chłopcem.
WP:
I to był koniec tematu?
- Zdarzały się inne dziwne sytuacje, jednak nie zaniepokoiły one rodziców. W podstawówce mieliśmy obowiązkowe zajęcia na basenie. Przed ich rozpoczęciem poprosiłam mamę, żeby kupiła mi kostium jednoczęściowy. Musiałam jednak użyć podstępu - powiedziałam, że połowa klasy otrzymała polecenie, aby pływać w takim "ubraniu". Mama była wtedy bardzo zapracowana, nie zdziwił jej ten pomysł i dostałam kostium dla dziewcząt. Pływałam w nim przez kilka zajęć. Jednak w momencie, kiedy wszystkie dzieci po wyjściu z wody zmierzały do szatni, powstało spore zamieszanie. Ja pędziłam do wejścia dla chłopców, a ratownik, który opiekował się nami podczas lekcji, na siłę wpychał mnie tam, gdzie powinny pójść dziewczyny. Później poproszono mnie, żebym na zajęcia przychodziła w innym kostiumie.
WP:
A kiedy nastąpił moment przełomowy - kiedy stało się dla pani jasne, że nie jest chłopcem?
- To był koniec liceum. Pojechałam z moją ówczesną dziewczyną w góry. Pewnego dnia zaczął padać deszcz, więc zrezygnowałyśmy ze wspinaczki i zostałyśmy w domu. Wtedy z nudów sięgnęłam po jedno z czasopism, które leżały w naszym pokoju. Przeczytałam artykuł z rubryki "Seksuolog radzi". Opisano w nim historię, która do złudzenia przypominała mój problem. Wtedy też po raz pierwszy spotkałam się z terminem "transseksualizm" i dowiedziałam się, że od niedawna takie przypadki próbuje się leczyć także w Polsce. Przez dwa dni chodziłam jak struta - nie wiedziałam, jak się zachować. Wydawało mi się, że moja dziewczyna jest bardzo otwartą osobą, więc postanowiłam opowiedzieć jej o tym, jak się czuję. Najpierw podsunęłam jej tekst, który mną tak wstrząsnął. Ona po przeczytaniu odłożyła gazetę na miejsce. Zero reakcji. Powiedziałam wtedy: "To jest historia o kimś takim, jak ja." Ona przeczytała jeszcze raz, później drugi, i w końcu zapytała, czy jestem świadoma, że nie możemy być razem. Przyznałam jej wtedy rację. WP:
Czy wchodząc w kolejny związek, informowała pani partnerkę o swoim problemie?
- Tak. Kiedy między mną a kolejną kobietą zaczęło rodzić się uczucie, pomyślałam, że dzieje się coś złego. Byłam świadoma, że pakuję się w nieszczery układ. Układ, który może się zawalić, bo ja nie potrafiłam długo wytrzymać bez tego, żeby nie wskoczyć w damskie ciuchy, żeby się nie umalować, żeby nie pobyć "nią" przez jakiś czas. Wiedziałam, że - wcześniej czy później - nastąpi taki kryzys. Powiedziałam o tym mojej dziewczynie wprost - pewnego wieczoru usiadłam z nią na kanapie i opowiedziałam jej o wszystkim. Ona jednak w ogóle się tym nie przejęła. Wtedy pomyślałam, że może moje problemy nie są aż tak duże, skoro zostałam zaakceptowana zaledwie w ciągu 15 sekund. Odważyłam się nawet powiedzieć jej, że mam schowane w piwnicy damskie ubrania, które gromadziłam przez lata. Kazała mi je przynieść i od razu zaczęła je przymierzać, komentować mój gust.
WP:
Czuła się pani kobietą, ale potrafiła pani pokochać jak mężczyzna i być mężczyzną w związku?
- Wtedy nie wiedziałam, że kiedyś zdecyduję się na zmianę płci. Miałam nadzieję, że to stan przejściowy, że to się jakoś "uspokoi". Myślałam, że jednak pozostanę mężczyzną. Przeprowadziłam się wtedy do mojej dziewczyny. Później wzięłyśmy ślub. W jej domu miałam pełną swobodę - wymieniałyśmy się ubraniami, razem chodziłyśmy na zakupy. Moja żona znała wszystkie moje słabości i problemy. Cieszyła się, że może sprawić mi jakąś przyjemność, że jestem jej wdzięczna. Moją ówczesną sytuację porównałabym do przeżyć psa przygarniętego ze schroniska, który po ciężkich przejściach trafia do przyjaznego otoczenia.
WP:
Zawsze było tak sielankowo?
- Jedynym "problemem" była sfera seksualna. Musiałam sobie wyobrażać, że jestem z mężczyzną w łóżku. Pobudzenie seksualne jest związane z aktywnością mózgu i tym, co się wewnątrz nas dzieje, nie powstaje tylko przez stymulację narządów. Musiałam projektować sobie w głowie różne sytuacje, aby uzyskać satysfakcję w sytuacjach intymnych.
WP:
Stąd decyzja o rozwodzie?
- Nie. Rozstanie następowało stopniowo, było rozciągnięte w czasie. Nastąpił moment, kiedy zaczęłam czuć się zbędna w naszym domu. Martwiła mnie też sytuacja naszego dziecka, dla którego także brakowało tam miejsca.
WP: Czy nie miała pani wyrzutów sumienia, powołując do życia dziecko? Ze świadomością, że czuje się/jest pani kobietą?
- Cieszyłam, się, że dziecko przyjdzie na świat. Jednak to, że nie dorasta ono w warunkach, jakie chciałabym mu zapewnić, zaczęło mnie bardzo boleć. Po tym, jak wyprowadziłam się z domu, bardzo tęskniłam za synem. Starałam się zabierać go na wycieczki za miasto, na działkę, żeby być z nim jak najdłużej. W pewnym momencie przestałam jednak radzić sobie z emocjami - z tym, co się wokół i wewnątrz mnie dzieje. Wtedy podjęłam decyzję o tym, że się przebadam. Chciałam sprawdzić, czy jestem transseksualistką. Bardzo duże wsparcie i pomoc otrzymałam wtedy od mojej mamy.
WP:
Mama nie miała problemu z akceptacją pani odmienności?
- Nie. To była osoba, która została ze mną na dobre i na złe. Miałam ponad 20 lat, kiedy podjęłam decyzję, że powiem jej o moim problemie. Spakowałam do torby swoje zdjęcia w kobiecych strojach, połówkę wódki i pojechałam ją odwiedzić. Kiedy przybyłam na miejsce, powiedziałam: "Mamo, chcę ci coś powiedzieć, ale nie potrafię zrobić tego na trzeźwo. Ty będziesz słuchać, a ja będę pić." I piłam jeden kieliszek za drugim, myślałam, że już w ogóle się upiję... W końcu bez słowa podsunęłam jej swoje zdjęcia. Mama spojrzała na nie i zapytała: "Kto jest na tych fotografiach?" Odpowiedziałam, że ja. Mama na to: "Chcesz powiedzieć, że jesteś gejem?" Ja mówię: "Mamo, gorzej. Ja czuję się kobietą!" Pamiętam, że mama zdjęła wtedy okulary, zaczęłyśmy rozmawiać. Ona przypomniała sobie sytuacje z mojego dzieciństwa - te wszystkie sygnały, które przeoczyła. Mówiła nawet o wyrzutach sumienia. Od tamtej pory nasze relacje diametralnie się zmieniły - bardzo się do siebie zbliżyłyśmy. Inaczej zareagowała moja rodzina, która
urządziła mi swego rodzaju sąd kapturowy. Jedna osoba zaprosiła mnie do swojego mieszkania. Kiedy tam weszłam, okazało się jednak, że zebrali się tam prawie wszyscy krewni. Postawili mi ultimatum: albo zaczynam się leczyć, albo mam o nich zapomnieć. No to zapomniałam. WP:
A pani syn? Czy on także w pełni panią zaakceptował?
- Z synem spotkaliśmy się po wielu latach. Odnalazłam go przez internet. On cały czas weryfikuje sobie pewne sprawy, musiał oswoić się z sytuacją. Teraz nie wstydzi się naszych relacji, zdarzyło mu się nawet powiedzieć do mnie "mamo", jednak na co dzień zwraca się do mnie po imieniu. Kiedyś nawet przyjechał, żeby odebrać mnie ze spotkania osób transseksualnych.
WP:
Jak wyglądały badania, które miały sprawdzić, czy jest pani transseksualistką?
- Badania przeprowadzano w Poradni Seksuologii i Patologii Więzi Międzyludzkich w Warszawie. To były początki leczenia osób transseksualnych w Polsce. Sama diagnoza opierała się, i nadal tak jest, nie tylko na stworzeniu portretu psychologicznego danej osoby i jej przynależności płciowej. Celem badań jest także wyeliminowanie chorób, które mogłyby dawać obraz patologii. Trzeba wykluczyć choroby psychiczne, zaburzenia natury rozwojowej, zaburzenia hormonalne. Musiałam wypełnić bardzo dużo testów psychologicznych, powtarzano je kilka razy w roku. Były też badania dna oka, mózgu, badania chromatyny płciowej (część komórki żeńskiej - przyp. red.), badania wszystkich poziomów hormonów. Bez tego nie uzyskałabym zgody na terapię w kierunku zmiany płci.
WP:
Co dzieje się po postawieniu diagnozy?
- Najpierw przechodzi się terapię hormonalną, potem następuje zmiana dokumentów. Obecnie procedura zmiany dokumentów wygląda inaczej. W moim przypadku korekta aktu urodzenia nastąpiła wyniku decyzji sądu. Musiałam wykazać niezgodność tego dokumentu ze stanem faktycznym, dowieść, że w akcie urodzenia znajduje się błąd. Sąd po otrzymaniu opinii lekarskiej wprowadzał zmiany. Dziś, oprócz zaświadczenia lekarskiego, żąda się też opinii rodziców, a w razie ich śmierci powołuje się kuratora. Rodzice przed sądem muszą opowiedzieć o przeszłości swego dziecka, które w większości przypadków jest już dorosłą osobą. Uważam, że to nie fair w stosunku do rodziców - bardzo często są to starsi ludzie, i już sam fakt wezwania przed sąd jest dla nich dużym ciosem. Dodatkowo muszą jeszcze obcym osobom opowiadać o bardzo bolesnych dla siebie doświadczeniach.
WP: Czy w którymś momencie terapii nie chciała pani powiedzieć "dość"? Czy nie czuła pani, że to dla pani za trudne?
- Wręcz przeciwnie. To był okres, kiedy czułam się, jakbym była na haju. Wtedy wracałam do równowagi, wychodziłam z psychicznego dołka. Działanie hormonów sprawiło, że zaczęłam się coraz bardziej sobie podobać, i coraz bardziej siebie akceptować. Wtedy spotkało mnie też bardzo miłe zaskoczenie w pracy. Mieliśmy tam oddzielne szatnie dla kobiet i mężczyzn. Ja przychodziłam do męskiej szatni w sukience. Ubranie zmieniałam co prawda w przebieralni, ale szatnia i tak zaczynała wyglądać głupio - kiedy pomieszczenie pustoszało, wszędzie wisiały męskie ciuszki, a tylko w jednym miejscu spódnica, bluzka i biustonosz. Kiedy wchodziłam do szatni, coraz częściej zapadała cisza, chłopcy przestawali rozmawiać na "męskie" tematy, hamowali się też z bluzgami. Któregoś dnia przychodzę do pracy, a pani szatniarka krzyczy: "A ty gdzie?! Do swojej szatni!" Ja na to: "Przecież idę!" A ona wskazuje na szatnię dla pań i mówi: "Tam jest twoja szatnia." To była wielka radość. Zdarzały się też głupie sytuacje - na przykład w
toalecie. Kiedy zaczęłam korzystać z damskiej ubikacji, część koleżanek nie miała nic przeciwko i traktowała mnie normalnie. Inne wychodziły jednak z toalety wtedy, gdy ja się tam pojawiałam. Myślałam wtedy: "Pies cię drapał! Nie chcesz, to nie wchodź!"
WP:
Czy była pani zadowolona z efektów kuracji hormonalnej i późniejszej operacji?
- Oczywiście. Nareszcie wszystko dobrze pasowało! Na początku godzinami przesiadywałam przed lustrem, szalałam - kupowałam sobie nowe spódnice, malowałam paznokcie na czerwono. Miałam też piękne tipsy i non stop biegałam do kosmetyczki, żeby je uzupełnić, gdy któryś się złamał. Kupowałam też mnóstwo ubrań - później musiałam je rozdać, bo przestały mieścić się w szafie. Szał minął po tym, jak upolowałam swojego męża. Ale to zadziałało w obie strony, on wtedy też bardziej się starał. WP: Nie miała pani obaw przed stworzeniem związku z mężczyzną? Czy nie martwiła się pani, że on pani nie zaakceptuje?
- Bardzo się bałam. Poznaliśmy się w pracy, prowadziliśmy podobne firmy. On zadzwonił do mnie kiedyś w sprawie służbowej - byłam oczarowana jego głosem. Zaczęłam szukać pretekstów, żeby do niego zadzwonić, on też zaczął szukać kontaktu ze mną... W końcu doszło do spotkania. Inaczej sobie wyobrażałam tego Romeo, ale i tak zakochaliśmy się w sobie. Zaczęły się randki, spacery... W pewnym momencie on zaproponował, że może zaczęlibyśmy być razem? Wtedy naprawdę się przeraziłam. Zaczęłam się bać, że go stracę. Chciałam jednak, żeby wiedział o mnie wszystko. Zaczęłam więc powoli przygotowywać go na przyjęcie tych informacji. Pytałam, jak by się zachował w danej sytuacji, rozmawialiśmy na tematy dotyczące osób transseksualnych. On przechodził nad tym do porządku dziennego. Któregoś dnia wreszcie się rozryczałam i opowiedziałam wszystko. On tylko wzruszył ramionami. Pobraliśmy się.
WP:
Czy o swojej przeszłości opowiada pani także nowo poznanym osobom?
- Niewiele osób wie o mojej przeszłości - są to znajomi z czasów "przed." Osób poznanych po zmianie płci nie informuję o tym.
WP:
Czy nie jest to brak odwagi?
- Co ma z tym wspólnego odwaga? Z mojej strony byłoby to raczej kuszenie losu. Opowiadając nowo poznanym osobom o mojej przeszłości narażam się na stygmatyzację. Ludzie mogą zacząć postrzegać mnie przez pryzmat tamtych wydarzeń.
WP: Co sądzi pani o publicznej działalności transseksualistów? Czy nie chciałaby pani się w nią włączyć? Swego rodzaju symbolem osoby transseksualnej w Polsce jest szefowa Fundacji Trans-fuzja, Ania Grodzka. Ostatnio ogłosiła nawet, że będzie kandydować do sejmu.
- Zbudowałam sobie formę azylu. Nie utrzymuję kontaktów z podobnymi do mnie osobami, udzielam się tylko na forach internetowych. Mam rodzinę, męża, razem prowadzimy firmę. Otaczamy się ludźmi, którzy - przynajmniej teoretycznie - nic nie wiedzą na temat mojej przeszłości. Nie odczuwam potrzeby, żeby obnosić się z moją historią - to mi nic nie da, a w życiu zdążyło już wystarczająco zaszkodzić. Ania Grodzka zdecydowała się na podjęcie działań publicznych. Zdobyła się na to, bo chce pomóc ludziom ze środowiska. Ania występuje z otwartą przyłbicą, za co bardzo ją szanuję. Ja nie zgodziłabym się jednak na udział w takim przedsięwzięciu.
Rozmawiała Anna Korzec, Wirtualna Polska