Katarzyna Bonda: Katarzyna W. jest ofiarą
Kiedy kobieta zabija własne dziecko oznacza to, że nie radzi sobie z rzeczywistością. Media niechętnie przyglądają się jej rodzinie czy warunkom, w jakich wychowywał się sprawca. Mają tendencję do przedstawiania jej bliskich jako świętych, a przecież oni uczestniczyli w tym koszmarze! Tę dziewczynę stworzyli ludzie, którzy żyli wokół niej przez całe życie. To nie jest tak, że ona jest zła, a inni nie mają brudnych rąk - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Katarzyna Bonda, autorka książek "Polskie morderczynie" i "Zbrodnia niedoskonała. Największe zagadki kryminalne ostatnich lat rozwiązane przez polskiego profilera" (wraz z Bogdanem Lachem) oraz cyklu powieści kryminalnych, których bohaterem jest profiler Hubert Meyer - "Dziewiąta runa" ("Sprawa Niny Frank"), "Tylko martwi nie kłamią" i "Florystka".
WP: Joanna Stanisławska: Wizerunek uśmiechniętej Katarzyny W. - zabójczyni 6-mięsięcznej Magdy urósł w mediach do rangi uniwersalnego symbolu zła. Słusznie?
Katarzyna Bonda: Wkurza mnie traktowanie tej dziewczyny jako bestii, bo to tak tylko wygląda z zewnątrz, jakby była pozbawiona emocji, całkowicie wyzuta z ludzkich uczuć…
WP: Jej makiaweliczny image to pozory? Wydaje się silna, niewzruszona, podobnie jak prostytutka Magdalena R. z Elbląga, która udusiła swojego 5-letniego syna, Gabrysia, zakładając mu na głowę plastikową torbę, a następnie przez kilka miesięcy ukrywała ciało w wersalce, na której przyjmowała klientów. To nie są potwory w pięknej skórze?
- Ten, kto zabija nie jest twardzielem, przeciwnie - jest słaby. Kobietę, która dopuszcza się tak makabrycznego mordu, ktoś kiedyś bardzo skrzywdził, złamał, więc stworzyła sobie rodzaj zbroi, która ma ją chronić przed światem. Wydaje się zdolna do wszystkiego, bo jej odczuwanie jest inne niż normalnego człowieka. Kobiety-zabójczynie to najczęściej typy androgyniczne, męskie, ale ten zespół cech bierze się w ich wypadku z przeżytej traumy. One wcale nie są choleryczkami, nie są agresywne werbalnie, to raczej flegmatyczki. Bardzo długo tłumią w sobie emocje, aż następuje wybuch, bunt, jak z czajnika spada gwizdek, kiedy woda się zagotuje, bo para musi znaleźć ujście. Musiały być wcześniej bardzo długo ofiarami - męża, ojca, otoczenia.
WP:
Katarzyna W. też jest ofiarą? To mocno kontrowersyjna teza.
- Kiedy kobieta zabija własne dziecko oznacza to, że nie radzi sobie z rzeczywistością. W przypadku takich zbrodni często mamy do czynienia z tzw. rozszerzonym samobójstwem - po zabójstwie matka sama targa się na swoje życie. Katarzyna W. być może nie ma w sobie tylu elementów autodestrukcyjnych, więc nie była w stanie tego zrobić. Często zabójczynie przed takim krokiem powstrzymuje poczucie odpowiedzialności za starsze dzieci, których na ogół jest kilka. W klasycznym schemacie ta kobieta ma na głowie cały dom, ledwo wiąże koniec z końcem, bo mąż nie ma pracy. Bieda, brak perspektyw, a tu nagle kolejne dziecko. Nawet nie musi być patologii, alkoholu, między mężczyzną a kobietą w tej rodzinie występuje jednak na ogół bardzo poważny dysonans.
WP: Rodzina Katarzyny W. miała założoną niebieską kartę, ojciec pił i znęcał się nad rodziną. Zdarzało się, że podczas rodzinnych awantur interweniowała policja. Przed maturą podobno została zgwałcona przez kolegę z liceum. To również wpisuje się w ten klasyczny schemat?
- Katarzyna W. od ojca alkoholika uciekła w małżeństwo, ale trafiła z deszczu pod rynnę, w nowej rodzinie nie była akceptowana. Nic nie wniosła do tego domu, nie była specjalnie uzdolniona, nie chciała się uczyć, teściowie nie mieli się więc z czego cieszyć, a przecież doszło do niechcianej ciąży. Nie zawsze chodzi o przemoc fizyczną czy molestowanie seksualne. Rodziny, które wychowują dzieci w chłodzie uczuciowym, połączonym z rygorem także robią dzieciom krzywdę, choć nie stosują przemocy. Dziecko, które widzi rodziców, którzy nie piją, nie są agresywni, ale się nie kochają, nie okazują żadnych emocji, jest stopniowo odwrażliwiane.
WP: W swojej książce "Polskie morderczynie" opisuje pani przypadek Małgorzaty, młodej lekarki, inteligentnej, pięknej kobiety, która zabiła żonę kochanka. Postanowiła pozbyć się rywalki. Jej historia dowodzi, że zbrodnia nie jest domeną osób z patologicznych domów.
- Przemoc psychiczna, której doświadczała w dzieciństwie ze strony rodziców, spowodowała, że Małgorzacie łatwiej było przekroczyć cienką czerwoną linię zbrodni. Nauczyła się, że miłości nie ma, że nikomu nie można ufać. Całkowite odcięcie sfery emocjonalnej przyniosło taki efekt, jakby cały czas stała na jednej nodze, wystarczyło lekkie pchnięcie, żeby się wywróciła.
WP:
Chce pani powiedzieć, że rodzina Katarzyny W. także ma na rękach krew Madzi?
- Media niechętnie przyglądają się rodzinie czy warunkom, w jakich wychowywał się sprawca. Mają tendencję do przedstawiania bliskich jako świętych, a przecież oni uczestniczyli w tym koszmarze! Tę dziewczynę także stworzyli ludzie, którzy żyli wokół niej przez całe życie. To nie jest tak, że ona jest zła, a inni nie mają brudnych rąk. Dziewczyna nie miała poczucia bezpieczeństwa. Ciąża, podobnie jak związanie się z żonatym mężczyzną przez Małgorzatę, kompletnie wytrąciło je z równowagi.
WP: Kiedy wiemy, jak niezmordowanie Katarzyna W. dążyła do zabicia dziecka - truła Madzię czadem, rzucała nią o podłogę, trudno brać pod uwagę te "okoliczności łagodzące".
- Te nieudolne próby świadczą o niedoświadczeniu kryminalnym. Znam przypadek żony, która zleciła zabójstwo męża i wynajęty oprych cztery razy nie mógł go zabić. Zabicie nawet małego dziecka jest niezwykle trudne, choćby z tego względu, że głośno płacze, a jak jest hałas, pojawiają się nerwy, agresja, która może być wręcz zwierzęca. Dokonanie zabójstwa to dla każdego zbrodniarza dramatyczne, wręcz traumatyczne doświadczenie, które pozostawia trwały ślad w psychice. Ale mamy wybór, wolną wolę, w każdym momencie matka mogła Madzię ocalić. Decyzję wyraźnie podjęła już jednak wcześniej, coś wtedy się w niej przełamało. Może, kiedy dowiedziała się, że jest w ciąży, a być może i jej mąż miał jakieś grzeszki na sumieniu, a nie był wcale takim ideałem, jak się go maluje.
WP:
Katarzyna W. nigdy nie przyznała się do udziału w tej zbrodni. Ma poczucie winy?
- Wielu sprawców w Polsce tłumaczy po zabójstwie, że nie pamiętają momentu zabójstwa, np. byli tak pijani lub mają lukę w pamięci z innego powodu. Zdarza się i kilka moich bohaterek tego doświadczyło, że zabójczynie zapadają w rodzaj śpiączki, która trwa kilka minut - to tzw. afekt fizjologiczny. Zasadniczo jednak po zabójstwie każdy sprawca, nawet jeśli zaprzecza czy stosuje mechanizm wyparcia, ma świadomość tego, co zrobił. Zbrodnia jest doświadczeniem bardzo intymnym, mamy do czynienia z bardzo bliskim kontaktem fizycznym, sprawca musi przycisnąć ofiarę do siebie, zapanować nad nią, czuje jej rytm serca, zapach. Nawet kiedy zabójca strzela, ma z ofiarą kontakt wzrokowy. Wiele ofiar potrafiło ocalić swoje życie tylko dzięki spojrzeniu. Zawsze powstaje bardzo silna więź między zabójcą a ofiarą, pasują do siebie idealnie niczym kochankowie.
WP: Matka Madzi zaraz po zbrodni kłamała, że została napadnięta a dziecko zostało uprowadzone. Czy zabójczynie cynicznie konfabulują, a może wytwarzają sobie w głowie taki obraz i same w niego wierzą?
- Ten typ zabójstwa wiąże się z ogromnym poczuciem winy. Nawet jeśli zabójczyni przez jakiś czas nie zostaje zatrzymana, odczuwa wyrzuty sumienia i żeby je od siebie odsunąć - ucieka w kłamstwo. Matka Madzi odgrywała rolę Madonny, zbolałej matki, uczestniczyła w poszukiwaniach, w ten sposób chciała sobie poprawić nastrój. Kiedy kobiety przechodzą na ciemną stronę mocy, starają się wybielić, przedstawić jako lepsze niż w rzeczywistości, dlatego np. zakładają na procesy białe bluzki, chcą przeżyć katharsis. Kiedy prawda wyszła na jaw i wszyscy rzucili się na matkę Madzi, rozsypała się. To był jedyny moment, kiedy była naprawdę sobą.
WP: W przypadku zbrodni matek na dzieciach makabra goni makabrę - kobiety trzymały zwłoki noworodków w zamrażarce obok mrożonek czy w beczce po kiszonej kapiście, jak skazana na 25 lat więzienia za zabójstwo pięciorga dzieci Jolanta K. Dlaczego w takich miejscach ukrywają zwłoki?
- Kobiety zwykle zacierają ślady, usuwają dowody, ukrywają zwłoki, na ogół w miejscach przyległych do obszaru, w którym na co dzień funkcjonują. Takie działanie wynika w większości przypadków ze wstydu, wiąże się to z wychowaniem - dziewczynki w przeciwieństwie do chłopców uczy się, że powinny kryć się ze swoją infamią. Trzymają zwłoki pod ręką, bo mają wtedy nad nimi kontrolę. Wynika to także z prozaicznej logistyki - jeśli ktoś nie ma pieniędzy, żeby urodzić i wychować dziecko, to także np. nie ma samochodu i nie może zwłok np. wywieźć do lasu.
WP:
Może nie potrafią się z nimi rozstać?
- To tkwi w ich podświadomości. Kiedy matka zabija własne dziecko to tak jakby zabijała część siebie. Zdarza się, że zabójczynie popadają w rodzaj choroby psychicznej, zaburzenia polegającego na tym, że wierzą, że ich dziecko żyje, mają kontakt z jego duchem - ten motyw wykorzystałam w swojej powieści kryminalnej "Florystka". Kobiety, które trzymają zwłoki dzieci obok mrożonek w lodówce, nie są w stanie zaakceptować faktu, że ich dziecko nie żyje. Z pewnością nie ułatwia im tego fakt, że nikt nie wiedział o ich ciąży, o tym, że dziecko się nie urodziło. Ciężar tej wiedzy i cały bagaż związanych z nią emocji spoczywa na matce. Tylko gdyby pochowały dzieci, mogłyby przejść rytuał odejścia.
WP:
Matka, która zabija po raz kolejny musi chyba to robić z wyrachowania?
- Zdarza się, że kobiety twierdzą, że nie zorientowały się, że są w ciąży. Jednak biologia jest biologią i kobieta, zwłaszcza kiedy jest w ciąży po raz kolejny, musi sobie zdawać sprawę z zachodzących w niej procesów. Zdarza się jednak, że wypierają ten fakt, ten mechanizm działa czasami nawet po zabójstwie, mają jakby lukę w pamięci. Cały czas żyją w ogromnym stresie, bo są przygotowane na to, że będą musiały zabić.
WP: Przez pewien czas pojawiały się sugestie, że ktoś pomógł matce Madzi ukryć zwłoki na gruzowisku w parku w Sosnowcu. Najwięcej wątpliwości wzbudzał fakt, że ciało było zakopane w bardzo twardej ziemi, do tego przygniecione ciężkim kamieniem. Kobiety zwykle mają pomocników albo wyręczają się rękami mężczyzn?
- Jedna z moich bohaterek - Mirosława, drobniutka kobietka mierząca 150 cm była w stanie zabić męża, który wielokrotnie ją gwałcił, bił i znęcał się nad nią psychicznie przy pomocy klucza nasadowego do ciągnika. Potem ważącego ponad 120 kg mężczyznę przeciągnęła do garażu, umieściła w dole, który służył jako kanał do remontowania samochodu i tam go zamurowała. Wcześniej przyciągnęła na miejsce kilka worków cementu. Tak więc Katarzyna W. też wcale nie musiała mieć pomocnika. Kobiety potrafią.
WP: Katarzyna W. w areszcie podejmowała próby samobójcze. To było szczere czy chciała tylko zwrócić na siebie uwagę?
- Trafienie do aresztu z zarzutami zabójstwa to wielki cios dla osadzonych. Niektóre załamują się, próbują się targnąć na swoje życie, często nieudolnie, to próba zwrócenia na siebie uwagi, na zasadzie: zobaczcie, jaka jestem biedna, pomóżcie mi. Zdarza się, że wchodzą w rolę twardzielki, wszyscy wtłaczają je w rolę "monstera", więc one zaczynają zachowywać się tak, jak się tego od nich oczekuje. Z czasem orientują się, że udawanie siły, faktycznie im ją daje. Niewiele jest takich zabójczyń, wszystkie zostały potępione przez media i stały się sławne: Małgorzata Rozumecka, która zleciła zamordowanie dwóch dealerów Ery, Monika Osińska ps. Osa, zabójczyni 22-letniej sekretarki Jolanty Brzozowskiej, której zadano dwanaście ciosów nożem (m.in. w okolice oczu) oraz siedem ciosów nogą od stolika w głowę, czy Monika Szymańska, "mózg" bandy, która zakatowała na śmierć 19-letniego maturzystę, Tomka Jaworskiego. Katarzyna W. wpisuje się w ten schemat - chce uchodzić za krwawą Lady Makbet, ale jeśli dalej będzie brnęła
w tę kreację, zrobi sobie krzywdę. Jest klasyczny "error" w jej zachowaniu. Ta kobieta powinna jak najszybciej przejść długotrwałą i poważną terapię.
WP: W pewnym momencie stała się celebrytką i ta rola bardzo jej się spodobała. Jej 5 minut już się skończyło?
- To był jej sposób na przetrwanie. Chwyciła się tego chętnie, wystąpiła nawet na okładce "Super Expressu" na koniu i w kostiumie kąpielowym. To było żenujące, zwłaszcza, że wzięła za to kilkaset złotych. Dla niej jednak to była wielka nobilitacja, nikt nigdy się nią nie interesował, a tu nagle wszystkich ciekawiło jej życie, poczuła się przez moment ważna. To będzie jednak dla niej źródłem kłopotów, bo zainteresowanie jej osobą będzie coraz mniejsze. A sumienie nie śpi. WP:
Jaki jest stan psychiczny Katarzyny W.? Jak zmieni ją pobyt w więzieniu?
- Morderczynie dzieci, na równi z pedofilami, znajdują się na samym dnie hierarchii więziennej. Dla Katarzyny W. to z pewnością szok, wszyscy się od niej odsunęli - mąż, rodzice, teściowie. Jest zdana tylko na siebie. To najczęściej moment załamania po okresie procesu, który był czasem podwyższonej mobilizacji. Wszystkie zbrodniarki spinają się wtedy maksymalnie, odbywają wiele prób - z adwokatem, z rodziną, bo każda rozprawa jest dla nich jak spektakl, show. Mogą wtedy nagle zmieniać front, manipulować swoim wizerunkiem, przedstawiać się jako ofiary. Znam przypadek zabójczyni, która demonstracyjnie obcięła sobie powieki, żeby pokazać, jak bardzo czuje się niewinna. Kiedy zapadnie wyrok skazujący przed apelacją stają się rzeczywiście świętymi, bo to ich ostatnia szansa.
WP:
Może znowu próbować się zabić?
- Może. Kiedy apelacja pójdzie nie po ich myśli, zabójczynie często próbują popełnić samobójstwo, tym razem już nie po to, by zwrócić na siebie uwagę, ale, żeby zejść z tego świata. Bo naprawdę, świat się dla nich kończy.
WP:
Kobiety mordują jednak nie tylko własne, ale też cudze dzieci. Co nimi kieruje?
- To zupełnie inny typ sprawczyń. Mordują na ogół z zazdrości, z zemsty, tak jak Mariola Myszkiewicz z Czarnej Białostockiej, nauczycielka z 17-letnim stażem, która zabiła dziecko swojego kochanka, bo chciała się na nim odegrać za to, że ją porzucił. Była zazdrosna o to dziecko. "Dusicielka z Tarnowa", Elżbieta M. jedyna kobieta, która w Polsce odsiaduje dożywocie za zabójstwo dziecka zrobiła to, bo sama straciła dziecko. Jej 11-letni syn został w przeszłości zamordowany przez przypadkowego bezdomnego.
WP:
Czy zbrodnia ma w Polsce twarz kobiety?
- Zabójstwa nagłaśniane w mediach w ostatnim czasie to w większości dzieło kobiet, ale ten obraz medialny jest skrzywiony, nie oddaje rzeczywistości. Agresja nie leży w naturze kobiet, są one sprawczyniami tylko 2 proc. najcięższych przestępstw. Media zachłystują się tymi przypadkami, bo traktują je jako odchylenie od normy, coś szczególnie szokującego, mamy większą skłonność do piętnowania kobiet, bo stereotypowo kobieta winna chronić rodzinne ognisko, być łagodną, bierną, uległą. Prawdą jest też jednak, że skłonność kobiet do zbrodni jest dziś większa niż dawniej. Wynika to z faktu, że zmienia się ich pozycja w życiu społecznym, coraz więcej jest kobiet silnych, androgynicznych, o cechach psychopatycznych (co nie oznacza, że są złe, po prostu są przedsiębiorcze, dominujące). Kobiety są coraz bardziej śmiałe, zajmują kierownicze stanowiska, zakładają własne firmy, przejmują władzę w rodzinie. Mężczyźni są z kolei coraz słabsi, w pracy taka rywalizacja jest w porządku, ale w relacjach damsko-męskich skutki
mogą być znacznie poważniejsze.
WP: Statystyki wskazują, że wzrasta liczba przestępstw popełnianych przez kobiety z użyciem przemocy. Czy można powiedzieć, że kobiety "emancypują" się na tym polu?
- Najbardziej niebezpiecznym zjawiskiem jest pojawienie się dilerek, rozbójniczek, które napadają na ludzi na ulicach, włamywaczek. Wcześniej kobiety nie były sprawczyniami tego typu drobnych przestępstw. One mają zaburzoną percepcję, dostają mniejsze wyroki niż mężczyźni, a potem wychodzą i są jeszcze bardziej agresywne.
WP:
Co pani czuła, kiedy po raz pierwszy przekroczyła pani próg więzienia?
- Zanim przystąpiłam do pracy nad "Polskimi morderczyniami", bywałam już wcześniej w więzieniach, bo pracowałam jako sprawozdawca sądowy, publicysta, reporter. Tym razem jednak szłam nieosłonięta szyldem żadnej redakcji, trafiłam tam jako Kasia Bonda, owładnięta swoją idee fixe. Bałam się tych spotkań, myślałam, że będę musiała te kobiety zaatakować, jakbym badała je wariografem. Moja pierwszą rozmówczynią była Monika Szymańska. Znałam jej historię z mediów i sali sądowej, miałam w głowie obraz bestii, wampirzycy, a tymczasem naprzeciw mnie siedziała uśmiechnięta, schludnie ubrana, zupełnie zwykła babka. Udokumentowałam 25 historii, ostatecznie wybrałam 14 bohaterek, pozostałe się wycofały, bo postawiłam twarde warunki - musiały pokazać twarz i swoją historię opowiedzieć nieodpłatnie. W moim archiwum ich opowieści czekają na spisanie, bo wierzę, że każda ważna historia musi mieć swoje źródło w rzeczywistości.
WP:
Jak udało się pani skłonić je do zwierzeń?
- Postanowiłam, że przed rozmowami nie będę czytać akt "moich zabójczyń". Jestem osobą szczerą, znając fakty nie potrafiłabym być neutralna, przyjmowałabym raczej pozycję konfrontacyjną. Nie umiałabym usiąść naprzeciw Wioletty Piorunowskiej, która znajomego matki zabiła przy użyciu noża i śrubokręta, a następnie obok trupa zawiniętego w kołdrę i dywan piła wódkę i traktować jej jak człowieka. Dlatego dałam tym kobietom kredyt zaufania. Część świadomie kłamała, ale niektóre naprawdę wierzyły w swoje konfabulacje. Uprzedziłam je jednak, że potem zamknę serce, a ich opowieści skonfrontuję z ustaleniami śledczych. Byłam zaszokowana jak bardzo czasami ich relacje odbiegały od rzeczywistości.
WP:
Ma pani poczucie, że poznała naturę zła?
- Refleksje, jakie wyniosłam ze spotkań z morderczyniami i podczas pracy nad książką "Zbrodnia niedoskonała" są przerażające. Zło jest banalne, naiwnie sądzimy, że zbrodniarze jakoś się wyróżniają. W istocie wyglądają jak wszyscy, bo zło czynią zwyczajni ludzie, a nie kosmici. Tak więc, każdy z nas może dokonać zbrodni. W każdym z nas jest pierwiastek zła, mamy swój indywidualny "zapalnik", który uaktywnia się, kiedy trafimy na swoją ofiarę. Brak doświadczenia przemocy fizycznej, molestowania nie gwarantuje nam, że nie zabijemy. Pewne drobne elementy, które na inną osobę może inaczej by podziałały, mogą dopełnić naszą matrycę, a tym samym sprowokować nas do zbrodni - tak jak w przypadku Małgorzaty, która weszła w relację z żonatym mężczyzną, bo wcześniej jej ojciec latami prowadził podwójne życie i ona nie była w stanie tego w sobie pomieścić. Każdy jednak ma wybór, wolną wolę, sam podejmuje ostateczną decyzję.
WP: Jaki wpływ na to, że postanowiła pani rozmawiać ze zbrodniarkami, miało to, że sama pani znalazła się po drugiej stronie?
- Początkowo nie uświadamiałam sobie, że to ma bezpośredni związek. Dopiero niedawno, po bardzo długiej terapii, uświadomiłam sobie, że poszłam do tych kobiet, żeby zrozumieć swoją winę. Oczyścić się. Tuż przed wypadkiem, niespełna dwa tygodnie wcześniej zmarł mój ojciec, a ja nie dałam sobie nawet chwili na żałobę. Jako czynna reporterka przez 14 lat, byłam przyzwyczajona do niezwykle intensywnej pracy, non stop w potwornym pędzie, dlatego natychmiast rzuciłam się w wir obowiązków. Razem z fotografem wyjechałam nad ranem na materiał, padał deszcz, jechałam za szybko. Zadziałał tzw. efekt kresu polegający na tym, że kierowca przez całą drogę jest skupiony, a tuż przed finałem podróży rozluźnia się. Do tragedii doszło na przejściu dla pieszych tuż przed aresztem śledczym, w którym miałam umówione spotkanie. Nie zauważyłam pieszego na pasach, pamiętam tylko uderzenie...
WP:
Co było pani "zapalnikiem"?
- To, że niezbyt rygorystycznie przestrzegałam przepisów drogowych. 80-latek, którego zabiłam urodził się dokładnie tego samego dnia, co ja. Policja pobrała moje odciski, zrobiono mi zdjęcia sygnalityczne. Kiedy wróciłam do domu rozsypałam się - dopiero wtedy do mnie dotarło, że ojciec nie żyje, a ja zrobiłam coś strasznego. Trafiłam do psychiatry, dostałam leki psychotropowe, bo wciąż miałam koszmary. Przeszłam przez proces, dostałam wyrok w zawieszeniu. Potem już nie mogłam być dziennikarką. Straciłam serce do tego zawodu. Wcześniej brakowało mi odwagi, by pisać książki. Po takim doświadczeniu moje zahamowania przestały być jednak istotne.
Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska