Karolina Elbanowska z "Ratuj Maluchy": Donald Tusk nie znalazł czasu na spotkanie z nami
Przez pięć lat naszej akcji premier Donald Tusk nie znalazł nawet kilku minut, żeby się z nami spotkać i porozmawiać o reformie edukacji w Polsce. Szefowa MEN Krystyna Szumilas też nie. A przecież reprezentujemy głos kilkuset tysięcy rodziców - mówi Wirtualnej Polsce Karolina Elbanowska, inicjatorka akcji „Ratuj Maluchy i starsze dzieci też”. Mają ponad 900 tysięcy podpisów. Stowarzyszenie Rzecznik Praw Rodziców zebrało ich tyle, aby zwrócić się do Sejmu w sprawie zorganizowania referendum edukacyjnego. Dziś w południe jego przedstawiciele dostarczą podpisy na Wiejską w sprawie referendum edukacyjnego.
11.06.2013 | aktual.: 12.06.2013 08:59
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Przeczytaj również: Akcja "Ratuj Maluchy". Dziś wniosek ws. referendum trafi do sejmu
WP: 12 czerwca do sejmu trafi państwa wniosek o przeprowadzenie ogólnokrajowego referendum edukacyjnego. By go złożyć wystarczyło zebrać 500 tys. podpisów, a macie ich już ponad 900 tys. i wciąż zbieracie. Do kiedy?
- Do ostatniej chwili. Poruszenie rodziców jest ogromne. Są miejscowości w których podpisali się prawie wszyscy dorośli mieszkańcy. Od początku roku, czyli wtedy, kiedy ruszyliśmy z akcją, w całej Polsce powstała sieć tysięcy osób zbierających podpisy. Lokalni koordynatorzy czuwali nad akcją w setkach wsi i miasteczek, w dużych miastach koordynatorzy byli niemal w każdej dzielnicy. Wielu z nas wyznaczyło miejsca zbierania w swoich zakładach pracy: firmach, kawiarniach czy sklepach. Zbierały też państwowe instytucje, na przykład komendy policji i oczywiście przedszkola.
WP: Co dokładnie będzie się działo 12 czerwca?
- Na poczcie w Legionowie odbierzemy ostatnie listy, z pomocą innych rodziców zapakujemy podpisy do pudeł i zawieziemy je do sejmu. Tam nastąpi formalne przekazanie wniosku marszałkowi sejmu.
Nasz wniosek jest ważny dla rodziców sześciolatków, ale również dla rodziców starszych dzieci oraz wszystkich obywateli, bo zawiera pięć ważnych pytań dotyczących edukacji: o zniesienie obowiązku szkolnego sześciolatków, zniesienie obowiązku przedszkolnego pięciolatków, powstrzymanie likwidacji szkół i przedszkoli, powrót do programu nauczania z pełnym kursem historii i innych przedmiotów w liceum ogólnokształcącym oraz o powrót do systemu osiem lat podstawówki plus cztery lata szkoły średniej.
WP: Ustawa nie wspomina, w jakim terminie sejm musi rozpatrzeć wniosek. Nie boicie się tego?
- Wniosek przedkłada sejmowi blisko milion obywateli. Posłowie nie mogą grać na zwłokę z taką armią ludzi. Proszę zauważyć, że myśmy te podpisy mogli zbierać nawet kilka lat. Prawo nie nakłada żadnych ograniczeń czasowych w przypadku gromadzenia poparcia dla wniosku o referendum. Sami wyznaczyliśmy krótkie terminy, żeby sejm jak najszybciej zajął się tą sprawą. Zależy nam na czasie, bo według zapowiedzi premiera wszystkie 6-latki miałyby iść obowiązkowo do szkoły w 2015 roku.
WP: Jakie jest zainteresowanie tą sprawą ze strony rządu? Podobno nie udało się spotkać z szefową MEN Krystyną Szumilas.
- Premier od pięciu lat nie odpowiada na nasze prośby o spotkanie. Minister Szumilas również nie chce rozmawiać o reformie.
WP: Mimo tak szerokiego nagłaśniania tej sprawy przez media?
- Niestety. Minister Szumilas nieraz deklaruje, że spotyka się z rodzicami z jakichś miejscowości, do których jeździ. Ale z rodzicami, którzy formułują konkretne pytania na temat działań ministerstwa, nie chce rozmawiać. Wiele osób próbowało zadać je za pośrednictwem profilu facebookowego MEN i pani minister, ale ich spokojne i merytoryczne wpisy zostały usunięte. Tym, którzy dopytywali, administrator poradził, by poszli na spacer.
WP: Ale jako inicjatorzy wyszliście z prośbą o spotkanie?
- Zarówno minister Hall, jak i minister Szumilas nie chciały z nami rozmawiać. Gdy tylko Krystyna Szumilas została ministrem, od razu zgłosiliśmy się do niej, z prośbą o spotkanie, jako inicjatorzy akcji Ratuj Maluchy i jako Stowarzyszenie Rzecznik Praw Rodziców. I mimo, że początkowo obiecano, że pani minister znajdzie dla nas czas, nigdy do rozmowy nie doszło. Pytaliśmy wytrwale. Wiele osób – dziesiątki, jeśli nie setki – dzwoniło codziennie do ministerstwa, prosząc w imieniu Stowarzyszenia o spotkanie. Każdy słyszał, że jeszcze nie wyznaczono terminu. Po trzech miesiącach daliśmy sobie spokój. Raz tylko zadaliśmy minister Szumilas pytania o reformę w czasie tzw. forum rodziców, jednak minister nie udzieliła na nie odpowiedzi. Trudno więc nazwać to rozmową.
WP: Czyli o rozmowie z Donaldem Tuskiem już nawet nie marzycie?
- W 2011 r. zebraliśmy blisko 350 tys. podpisów pod obywatelskim projektem ustawy „6-latki do przedszkola”. Na tydzień przed wyborami poprosiliśmy premiera o spotkanie, poszliśmy pod kancelarię z dziećmi, w bardzo przyjaznej i pokojowej atmosferze. Maluchy pisały kredkami list do premiera, były baloniki i bańki mydlane. Niestety szef rządu nie znalazł dla nas nawet kilku minut. Dosłownie odjechał nam sprzed nosa tuskobusem, na kwadrans przed naszą pikietą. Zresztą pojechał do Lublina, gdzie czekał na niego agresywny, skandujący obraźliwe hasła tłum pseudokibiców. A my chcieliśmy się tylko dowiedzieć, czego w sprawie 6-latków możemy się spodziewać po ewentualnej reelekcji rządu. I ani wtedy, ani teraz, żadna rozmowa się na ten temat nie odbyła.
WP: Jak więc – bazując na tym pani przykrym doświadczeniu „pogoni za premierem” – odebrała pani jego spotkanie w kancelarii premiera z matkami pierwszego kwartału? Fotografowanie się z dziećmi to zabieg PR-owy?
- Jeśli chodzi o matki I kwartału to od początku bardzo je wspieraliśmy i cieszymy się, że udało im się wygrać. Ten sukces jest wynikiem ich determinacji. Mimo, że były w zaawansowanej ciąży, a potem z maleńkimi dziećmi, nie poddały się i walczyły do końca. Na początku zewsząd słyszały, że im się nie uda, a na koniec nawet premier docenił ich starania i ustąpił. Niezależnie od tego czym się kierował, to dobry finał tej sprawy.
WP: Czym jest dla was fakt, że z wami premier się nie spotkał?
- Odbieramy to jako lekceważenie wielkiej grupy obywateli, którzy zasługują na szczególny szacunek, bo budują kapitał społeczny kraju wychowując małe dzieci. Premier nie uszanował rodziców, którzy mają inne niż on zdanie na temat edukacji. A przecież w myśl Konstytucji RP to rodzice mają prawdo do decydowania o sposobie edukacji swoich dzieci. Co gorsza, rząd odrzuca nas w sytuacji, gdy przyjęliśmy bardzo wysoki standard dyskusji. Nie zbieramy podpisów za odwołaniem ministra, tylko za zmianą przepisów. Przychodzimy na rozmowy z postulatami, a nie z taczkami. To bardzo niedobry sygnał, kiedy władza nie szanuje ludzi, którzy wydają jej się słabi, bo nie palą opon pod sejmem i nie rzucają śrubami w okna urzędów.
WP: Po spotkaniu z matkami I kwartału premier komplementował je za pokojowe, oparte właśnie na dyskusji i argumentach, załatwienie sprawy.
- Od pięciu lat prezentujemy argumenty, przedstawiamy premierowi raporty o stanie edukacji i prosimy o spotkanie.
WP: Co jeśli sejm nie poprze waszego wniosku o referendum? Macie jakiś plan awaryjny?
- Jeżeli politycy jawnie nas zlekceważą, to będzie znaczyło, że nie zależy im na kolejnej kadencji. Ten cały proces, o którym rozmawiamy, nie trwa rok, ale pięć lat. Jest pięć roczników dzieci, ich rodziców, dziadków, którzy obserwują to, co się dzieje i którzy widzą, że w szkołach jest coraz gorzej. W ciągu ostatnich lat zamknięto tysiące szkół. Likwidowane są też stołówki szkolne na rzecz tańszego cateringu. Warszawa, Szczecin, Kraków likwiduje etaty woźnych, łączy klasy, żeby były minimum 25-osobowe. W dużych, bogatych miastach jak Wrocław brakuje pieniędzy na podstawowe remonty, dzieciom tynki sypią się na głowy. Doszliśmy już do takiego etapu, że wyborców nie będą interesowały partyjne rozgrywki, wewnętrzne agresywne gierki, ale konkrety. A kwestia 6-latków w szkołach jest dla wielu wyborców priorytetem.
WP: Niedawno Tusk powiedział, że szansą naszych dzieci jest szybsza, a nie późniejsza edukacja, dlatego nie będzie rzecznikiem przeprowadzania referendum. Przypomniał m.in. że w zdecydowanej większości krajów w Europie dzieci rozpoczynają naukę w 6. roku życia. – Nie ma przypadku, że naród, który najbardziej obfituje w Nagrody Nobla, posyłają istotną część swoich dzieci już w 3. roku życia do szkoły. Mówię o żydowskiej tradycji edukacyjnej – zaznaczył premier. Jak pani odbiera te słowa?
- Ale nasze dzieci uczą się obowiązkowo jako 6-latki już od wielu lat. W zagranicznych zestawieniach Polska jest przedstawiana jako kraj, w którym 6-latki mają obowiązek edukacji, są edukowane w zerówkach. W tej reformie nie chodzi o to, żeby dzieci wcześniej zdobywały wiedzę, ale żeby wcześniej kończyły szkołę. Po to, żeby zwolniły miejsca w przedszkolach, bez konieczności ich budowania. Po to, żeby szybciej wychodziły na rynek pracy, płaciły podatki i składki do ZUS, co w przypływie szczerości powiedział publicznie minister Boni.
Reforma bardzo niekorzystnie zmieniła program nauczania. W zakresie języka polskiego materiał dotychczasowej zerówki i dotychczasowej pierwszej klasy skumulowano w jednym roku. Dziecko 6-letnie po pierwszej klasie ma opanować ten sam materiał, który dotychczas przyswajał 7-latek. Wiele dzieci nie daje rady, ich rodzice zgłaszają się po pomoc do naszej fundacji.
WP: Zdaniem premiera szkoła, środowisko, gdzie młodsze dzieci spotykają się ze starszymi, niesie pewne ryzyko, ale równocześnie jest szansą. Zaznaczył, że nieprzypadkowo dzieci wychowane w rodzinach, gdzie jest starsze rodzeństwo, bez porównania lepiej sobie radzą później w życiu, bo są dużo szybciej wyedukowane.
- Premier zwyczajnie chce zafundować dzieciom terapię szokową, w myśl założenia: co nas nie zabije to nas wzmocni. Kilka lat temu Tusk z nonszalancją stwierdził, że sześciolatki pójdą do szkół choć te nie są przygotowane ,,bo w 89' też nie byliśmy gotowi na zmiany''. Trudno żeby takie podejście budziło zaufanie rodziców.
W raportach przygotowanych przez naszą fundację opisujemy realne warunki panujące w polskich szkołach. Oto jeden z przykładów: schodami z 3. piętra biegnie grupa gimnazjalistów, rosłych chłopaków, a na ich drodze stoi 5-letni maluch. Czy premier weźmie odpowiedzialność za to dziecko w razie nieszczęścia? Obawiam się, że nie. A takie sytuacje to nie wymysły zastrachanych rodziców. Z danych ministerstwa edukacji wynika, że standardy bezpieczeństwa w polskich szkołach są dramatycznie niskie. Każdego roku dochodzi tam nawet do 100 tys. wypadków, z czego kilkadziesiąt kończy się śmiercią dziecka. Według ekspertów z Centralnego Instytutu Ochrony Pracy przebywanie w szkole jest bardziej ryzykowne niż praca w górnictwie albo w transporcie.
WP: Nie macie poczucia, że tą inicjatywą wpisujecie się w spór polityczny PO-PiS? PO nie poprze państwa inicjatywy, inaczej oczywiście niż PiS, które deklaruje, że rodzice powinni mieć wybór, czy posłać swojego 6-latka do szkoły.
- Zawsze staramy się trzymać z dala od wszelkich konotacji partyjnych, nie współpracujemy z żadną partią. Nie mamy wpływu na to co mówią politycy. Zresztą głosy przeciw reformie pojawiają się również w samej PO. Zdajemy sobie sprawę, że niektórzy politycy próbują wykorzystać naszą akcję dla swoich partykularnych interesów, ale zawsze ostro odcinamy się od takich działań. Ruch „Ratuj Maluchy...” jest apolityczny. Biorą w nim udział ludzie o bardzo różnych poglądach i sympatiach politycznych. Łączy nas jedno: chcemy dobrej edukacji dla naszych dzieci. Wielu z nas to wyborcy partii rządzących, choć jeśli reforma będzie wdrażana na siłę, to może się to zmienić. Dostałam niedawno takiego maila: „Nie po to głosowałem na PO, żeby mi teraz dziecko krzywdzili”.
WP: Czuje się pani kobietą, która pokrzyżowała plany Donalda Tuska? Bo taka właśnie etykieta do pani przylgnęła.
- Czuję się mamą moich dzieci.
WP: Skąd macie pieniądze na swoją inicjatywę i kto jest głównym motorem napędowym?
- „Ratuj Maluchy...…” to ruch rodziców. Pieniądze na działania pochodzą od innych rodziców, którzy utożsamiają się z akcją i chcą pomóc w jej prowadzeniu. Fundacja nie dostaje żadnych pieniędzy rządowych czy unijnych grantów, dzięki czemu jest w pełni niezależna. Naszym motorem napędowym jest miłość do naszych dzieci. To dla swoich maluchów mamy z całej Polski tygodniami zbierały podpisy, angażowały się jako koordynatorki. To dla swoich dzieci ojcowie organizowali miejsca zbiórki podpisów w swoich firmach, wypowiadali się do lokalnych mediów.
Od czasu, kiedy akcję poparli popularni aktorzy, jak Joanna Brodzik czy Katarzyna Cichopek, zaczęto nam przyklejać etykietę „ruchu celebrytów”. To się rodzicom zaangażowanym w akcję bardzo spodobało. Sami mówimy teraz o sobie, że „Ratuj Maluchy” to masowy, ogólnopolski ruch celebrytów, którzy chcą dobrej edukacji dla swoich dzieci.
WP: I który 12 czerwca będzie miał swój wielki dzień?
- Dokładnie.
Rozmawiała Anna Kalocińska, Wirtualna Polska