Jan Peszek dla WP: śmierć, nawet za ojczyznę, jest bezsensowna
Krew zawsze jest przelewana niewinnie. Śmierć, nawet za ojczyznę, jest bezsensowna. Wygodnie jest nam się zasłaniać szalenie efektownymi planszami krwi, bohaterstwa na barykadach. Dla mnie jest to dość pokraczne. Z epoki kamienia łupanego. Tak jakby część naszej osobowości nie nadążała za zmianami w świecie. Nie zarejestrowała na przykład tego, że mamy demokrację - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską aktor Jan Peszek. W piątek wejdzie do kin film z jego udziałem - "Hiszpanka" w reżyserii Łukasza Barczyka.
WP: Joanna Stanisławska: Dostrzegam prawidłowość, że im bardziej nachalna promocja, tym dzieło słabsze. Dlatego użyte w zwiastunie i na plakacie "Hiszpanki" sformułowanie "filmowe arcydzieło" wzbudziło mój niepokój.
Jan Peszek: Przyznam, że mnie to także speszyło. Na szczęście to uczucie szybko ustąpiło.
WP: Łukasz Barczyk to wyrazisty twórca, jego filmy wzbudzały już kontrowersje wśród widowni i krytyków. Najnowszy, który opowiada o powstaniu wielkopolskim, jedynym w polskiej historii zwycięskim zrywie urzeka lekkością i rozmachem. Co pana, tak wybrednego w doborze ról filmowych, przekonało do tego projektu?
- Nie znaliśmy się wcześniej z Łukaszem, ale kiedy czytałem scenariusz, od pierwszych stron miałem wrażenie, że to mój świat. Zrozumiałem, że szykuje się coś zupełnie nowego, że takiej opowieści jeszcze nie było. Dziś oglądałem "Hiszpankę" po raz pierwszy w całości i zobaczyłem na ekranie tę pierwotną wizję, która pojawiła się w mojej głowie podczas lektury. To rzadkie w moim doświadczeniu, bo oczywiście przystępując do filmu, aktor zawsze ma jakieś wyobrażenie o swojej postaci i jej roli w filmie, ale ostatecznie nigdy nie wiadomo, jakim pionkiem będzie w filmowej historii, jak reżyser rozłoży akcenty, kiedy usiądzie przy stole montażowym...
WP: O pańskim bohaterze nie można powiedzieć, że jest pionkiem: kwestie, które wypowiada zdecydują o wydźwięku filmu. Ile w Tytusie Ceglarskim jest Jana Peszka?
- To było dziwne uczucie, bo Tytus od pierwszej chwili był mi bardzo bliski - mojej wrażliwości, mentalności, poglądom. Całkowicie się z nim identyfikowałem. Zapytałem Łukasza, czy od początku to mnie chciał obsadzić w tej roli. Okazało się, że niektóre kwestie pisał z myślą o mnie. Pokochałem je, bo Tytus wypowiada się dokładnie tak, jakbym sam się wypowiadał. Tyle, że aktor zazwyczaj może swoje poglądy wyrażać przy okazji debat środowiskowych czy różnego rodzaju spotkań towarzyskich, w tym wypadku zasięg oddziaływania będzie znacznie większy.
WP: Z tym, że wyraża pan credo filmu wiąże się duża odpowiedzialność. Jest pan gotowy stanąć na pierwszej linii frontu?
- Jestem bardzo ciekaw, jaki oddźwięk ten film wywoła, kto się wybierze do kina. Nie sądzę, żeby doszło do ekstremalnych ataków, bo on jednak wymaga dość wysokiego poziomu inteligencji, czy wrażliwości. Operuje językiem, który jest niezwykle delikatny, nic nie sugeruje bezpośrednio, zawiera zaledwie sugestie, wbija szpile. Przez swoją wielowarstwowość, wielość wątków, które w nim współistnieją tworzy dziwny kosmos wydarzeń, w których czasem trudno się połapać. Niektórym postaciom w filmie wydaje się, że sterują wypadkami, po czym strzelają sobie w łeb. Potem komu innemu znów zdaje się, że panuje nad sytuacją, a tak naprawdę historia dzieje się poza naszymi indywidualnymi decyzjami. Krytycy rzecz jasna wytoczą swoje armaty. Nie są mi straszne.
WP: Jak pan rozumie zdanie, które wywoła najwięcej emocji: "Chcę Polski, gdzie biały i czerwony to truskawki ze śmietaną"?
- Dla mnie to kluczowa kwestia. To zdanie jest efektem wymiany zdań pomiędzy Ceglarskim a Ignacym Janem Paderewskim, który żąda ofiary krwi dla ojczyzny. Słowa mojego bohatera są protestem wobec takiego podejścia do historii, postulatem wymazania tradycji martyrologii. Bo my Polacy, uwielbiamy cierpieć i być za to poświęcenie nagradzani, chcemy być traktowani wyjątkowo przez świat, takie jest przesłanie naszych romantyków. Trudno powiedzieć o Tytusie, że jest pacyfistą, ale to człowiek, który chce pokoju a nie wojny, choć z wojny w swoim zawodzie czerpałby niezłe zyski. To patriota małych rzeczy, który daje dowody swojego patriotyzmu poprzez uczciwość, szacunek dla prawa i porządku publicznego.
WP: Tym dla pana jest patriotyzm?
- Krew zawsze jest przelewana niewinnie. Śmierć, nawet za ojczyznę, jest bezsensowna. Wygodnie jest nam się zasłaniać szalenie efektownymi planszami krwi, bohaterstwa na barykadach. Dla mnie jest to dość pokraczne. Z epoki kamienia łupanego. Tak jakby część naszej osobowości nie nadążała za zmianami w świecie. Nie zarejestrowała na przykład tego, że mamy demokrację.
WP: Skąd w nas się to bierze?
- Mamy zaciśnięte różnego rodzaju pętle, a to na szyi, a to na głowie, z tym się wiąże nasza nietolerancja, ona ma korzenie w naszej historii. To rozpaskudzenie zaczęło się dawno temu. Wydaje mi się, że w tym filmie Łukasz dotyka tych wszystkich newralgii. Historia jest skomplikowana, wojny mają wiele twarzy, o wygranej jednych albo przegranej innych decydują zupełnie inne fakty. Jestem z pokolenia, które było świadkiem ważnych wydarzeń historycznych, które na różnych etapach były rozmaicie interpretowane. Te wersje były ze sobą sprzeczne, w szkole uczyłem się jednego, w domu słyszałem zupełnie co innego. Gdybym wierzył w każdy z tych wariantów rozumienia historii, byłbym dziś wrakiem psychicznym. Film Barczyka pokazuje niesamowitą względność czynu bohaterskiego, powstania, mitu, przy czym ten film jest zrobiony z lekkością, która na ogół tego typu tematyce nie towarzyszy. Z poczuciem humoru, który rzadko towarzyszy Polakowi, gdy idzie o sprawy ojczyzny.
WP: Pragnę stworzyć nowy mit dla mojego kraju - taki ambitny cel postawił sobie reżyser. Pytanie tylko, czy Polacy go potrzebują?
- Łukasz dekonstruuje mity, rozbija je, by na gruzach zbudować coś nowego. Tak rozumiem jego zamysł. Zrywa z hurrapatriotyzmem walczącym, z obrazem przelewania krwi, czego część Polaków mogłaby oczekiwać po filmie, który może się dziwnie nazywa "Hiszpanka", ale który dotyczy powstania wielkopolskiego. Taka jest tylko sama końcówka filmu. Tuż przed finałem ma miejsce taka prawdziwa walka, to wydaje mi się fantastycznym zabiegiem, bo ileż można epatować strzelaniną i udawaniem śmierci.
WP: Taki sposób ujęcia naszej historii może się nie spodobać.
- Ale ja też jestem Polakiem i go całkowicie przyjmuję. Daję głowę, że znajdzie się wielu Polaków, którym się ta swoboda i brak patosu spodobają. I to nie tylko przedstawicieli młodego pokolenia. Na pokazie filmu byli też ludzie starsi, którzy dziękowali reżyserowi za to, że przyjął taką narrację. To spojrzenie na naszą historię z poziomu bardziej uniwersalnego, europejskiego. Cała masa Polaków chce tak myśleć i tak się czuć, ale to nie oznacza, że chce zapomnieć o własnej historii. Tyle, że to nie jest historia interpretowana w kanonie krwi i bagnetu, w nieustannym stawianiu obrzydliwych pomników, które szpecą nasze krajobrazy i ulice.
WP: Już widzę te nagłówki: znany aktor pluje na polską martyrologię. Będzie pan po premierze zaglądał do prawicowej prasy?
- Na pewno nie. Tak, jak z wyboru nie korzystam z internetu, nie interesuje mnie również tamten świat. On sam da znać o sobie. Mam już za sobą to doświadczenie, wiem, co się działo po płycie mojej córki, jakie wówczas twarze Polaków się pokazały. Jakie różne wyobrażenia i projekcie nałożyły się na osobę Marii. Ubolewam nad tym, że nie potrafimy rozmawiać, dość słabo znosimy odmienność zdań.
WP: Dyskusję, która wkrótce się będzie toczyć wielu potraktuje jako przedłużenie tamtej, która toczyła się po piosence "Sorry, Polsko" i jej słowach: "Nie oddałabym ci Polsko, ani jednej kropli krwi".
- Podziwiam moją córkę, to krew z mojej krwi, ale jej przypadek był inny od mojego. Nie zasłaniała się postacią, zaśpiewała piosenkę, którą sama napisała, sama stworzyła. Ja zdecydowałem się zagrać rolę, ale sam jej sobie nie wybrałem. To, że pogląd Tytusa jest zbieżny z moim to tylko radość dla aktora.
WP: Jako rodzic musiał pan mocno tamtą nagonkę przeżywać, zwłaszcza, że rozpoczęło ją publiczne wyznanie o chorobie Marii, która znalazła wyraz w jej twórczości. Jak dziś patrzy pan na to doświadczenie?
- To niełatwe, gdy ojciec dowiaduje o skali przeżyć własnego dziecka z prasy. A tak było w tym przypadku, bo my sobie nawzajem takich rzeczy nie fundujemy. Reakcja ludzi na tego rodzaju wyznanie, to było szalenie pouczające doświadczenie, zarówno dla Marii, jak i dla mnie jako ojca. Mamy coś takiego w naszym polskim charakterze, że nie staramy się zrozumieć drugiej strony, tylko od razu węszymy jakiś rodzaj kombinacji.
WP: Internetowi hejterzy nie uwierzyli, że można przeżywać depresję w hamaku w Bangkoku. Uznali, że ta publiczna spowiedź była elementem promocji płyty. Może to było zbyt wiele?
- To raczej dość przerażający obraz nas samych, że jesteśmy tak strasznie nietolerancyjni, pozamykani, zakompleksieni, tak to pamiętam. Są ludzie odważni i tchórze, ci którzy atakują nie pokazując własnej twarzy to banda tchórzy.
WP: Toczyliście w domu rozmowy o patriotyzmie?
- W naszym domu nigdy nie mówiło się o wojnie, trzymaliśmy się zawsze z daleka od tych wszystkich strasznych rzeczy. Marysia jest absolutnie samodzielna, dojrzała do tego, żeby tak rzeczy nazwać po swojemu, z czym część Polaków się nie zgodziła, a część szalała z zachwytu.
WP: Reżyser chętnie przytacza słowa Krzysztofa Majchrzaka: "Niech wszyscy patrioci świata spotkają się w jednym miejscu i o jednym czasie i poderżną sobie gardła, aby od następnego dnia przyzwoici ludzie mogli godnie w spokoju żyć i prowadzić za rękę swoje dzieci do szkoły". Ten kontrowersyjny pogląd jest panu bliski?
- Tak. To zdanie ekstremalne, do którego Krzysztof ma pełne prawo, ale jego brzmienie skonstruowałbym inaczej. Podziwiam Krzysztofa. WP: "Hiszpanka" traktuje także, wedle słów reżysera, o propagandzie (na tę problematykę wskazuje angielski tytuł filmu "Influence"), która szczególne znaczenie odgrywa w sferze polityki. Czy w demokracji to wciąż aktualna kwestia? Czy jesteśmy atakowani przez propagandę?
- Skala ubezwłasnowolnienia jednostek i ich poglądów osiągnęła apogeum. Tyle, że nie ma jednej obowiązującej i jedynie słusznej ideologii, ale są dwie Polski i dwa przekazy - jeden rządowy i drugi, który stanowi dla niego kontrpropozycję, przekaz opozycji. Czasami powstają dziury w tych działaniach wywierania na nas wpływu, kiedy rzeczywistością wstrząsają jakieś nagłe fakty, jak choćby ostatnie wydarzenia w Paryżu, dostajemy jakby obuchem w głowę, trzeźwiejemy. Niestety poza tymi krótkimi momentami funkcjonujemy jakbyśmy byli w transie.
WP: Czy kiedyś zniknie to rozwarstwienie, zejdą się dwie opowieści o Polsce?
- Bardzo bym tego pragnął, ale jeśli do tego dojdzie to w bardzo odległej przyszłości. Teraz gorączka jeszcze będzie wzrastała, bo mamy rok podwójnych wyborów. Z jej podsycania żyją poszczególne frakcje i politycy. Mam wrażenie, że ci, którzy to rozkręcają, stracili kontrolę nad całym procesem, słowa raz rzucone, często nieodpowiedzialne powodują lawinę konsekwencji. Tak jak ostatnio stwierdzenie o fałszowaniu wyborów samorządowych. A my zamiast zajrzeć, co się kryje za fasadą tych słów, przyjmujemy je z dobrocią inwentarza i rozdmuchujemy ten balon do niebotycznych rozmiarów.
WP: Jest pan wielkim krytykiem mediów, czy dlatego, że one również mają w tym swój udział?
- Media stały się jednym z elementów wolnego rynku, rywalizują o to, kto szybciej przerzuci wiadomość. Im bardziej jest okrutna, tym lepiej. Żyją z podkreślania określonych, wybiórczych informacji, to sterowany proces. Politycy przestają się zajmować tym, co mogą zaoferować obywatelom, ale interesuje ich wyłącznie to, na czym mogą złapać konkurenta i dzięki temu przeżyć parę chwil dłużej. Jesteśmy świadkami działań pozornych ze strony polityków.
WP: Podkreśla pan, że jest cholerykiem. Co jeszcze pana denerwuje?
- To, że nie potrafimy spojrzeć realnie na pewne sprawy, na to, czym są spowodowane, nie dopuszczamy do siebie, że czasami pewne wybuchy, jak na przykład obecnie protesty górników, są wynikiem długich procesów. Ekscytujemy się tym, czy pani premier przetrwa, co w tej sytuacji zrobi lider opozycji. Mam wrażenie, że politycy to takie plotkarskie towarzystwo, które się licytuje, a szary obywatel jest na samym końcu. To irytująca sytuacja, zwłaszcza, że jesteśmy pozbawieni możliwości przeciwdziałania temu stanowi rzeczy.
WP: Film szerokiej publiczności przedstawia aktorów, którzy dotąd znani byli wyłącznie z teatru, bądź ambitnych produkcji europejskich. Sandra Korzeniak, Patrycja Ziółkowska, Artur Krajewski, Agnieszka Podsiadlik i Tomasz Kowalski stworzyli wyraziste kreacje, czy jednak zjednają sobie masowego widza, przyzwyczajonego do twarzy, które zna z seriali? Pan słynie z tego, że krytykuje nawet swoich przyjaciół, którzy zaprzedali się popkulturze.
- Taki był zamysł reżysera, żeby w "Hiszpance" pojawili się aktorzy, których twarze nie są opatrzone, serialowe. Myślę, że widownia zaakceptuje ten zabieg, także dlatego, że niektóre z nich zobaczy po raz pierwszy. Wiem, że zalew seriali to zjawisko nieuchronne. Ale nikt nigdy nie jest w stanie zmusić mnie, żebym je polubił. Uważam, że seriale są śmietnikiem. Człowiek ma zawsze jakieś aspiracje, wolałby celować wyżej, a seriale nie celują wysoko, one mają swoją użytkową funkcję. To nie są meble jak dzieła sztuki, ale meblościanki.
WP: Mówi pan, jakby znał to zjawisko z autopsji.
- Czasami podglądam i nie mogę wyjść z zadziwienia, że seriale mają taką moc opanowywania potężnych grup ludzi i to takich, po których bym się tego nie spodziewał. Nikt mnie do serialu nie namówi, rozumiem, że nie wszyscy chcą celować wyżej, nie wszyscy też mogą. To też sposób zarabiania na życie. Choć w przeważającej części nie grają w nich aktorzy i to widać, z rzadka ktoś proponuje coś istotnego, co pamięta się dłużej niż minutę.
WP: Często mówi pan o swojej fascynacji kiczem. W serialach, które są coraz częściej przedmiotem badań socjologicznych, pan go nie znajduje?
- Uwielbiam kicz, ale świadomie sterowany. Serial jest kiczem samym w sobie, to nie jest zabawa w kicz. Nie mogę ulec fascynacji serialem jako zjawiskiem, bo to mnie w ogóle nie bierze, tak zostałem wychowany przez mojego mistrza Bogusława Shaeffera, że im bliżej sztuka przylega do życia, tym bardziej prymitywne i wulgarne tworzy produkty. Seriale są przewidywalne, z okropną narracją, ta gra jest jak pianka na gównie, która maskuje to, co jest pod nią.
WP: Finałowa scena "Hiszpanki", w której ucharakteryzowany na Fantomasa Jakub Gierszał gra w jojo w obliczu ostatnich wydarzeń za naszą wschodnią granicą, nabiera symbolicznego znaczenia. Czy to w rękach Władimira Putina świat jest zabawką?
- Ten obraz przywodzi mi na myśl scenę z "Dyktatora", w której Charlie Chaplin bawi się wielką dmuchaną kulą ziemską. Nie wiązałbym jednak osoby Fantomasa z żadnym z obecnych przywódców światowych. To postać, która wyłania się z ciemności, jest gdzieś ponad tym wszystkim. Istnieją trudne do zidentyfikowania siły, w rękach których ważą się losy świata. Jesteśmy jak marionetki w rękach losu. Tak rozumiem ten finał. Uważam, że jest ironiczny i mądry.
WP: Czy jednak sytuacja na świecie nie zmusi nas wkrótce do szafowania krwią? Nad Europą krąży widmo wojny. Już wkrótce możemy nie mieć luksusu "patriotyzmu małych rzeczy".
- Trudno to przewidzieć. Zagrożenie jest permanentne. I również o tym ostrzega nas obecna w finale figura Fantomasa. O powtarzalności i nieuchronności błędów.