ŚwiatEpidemia Eboli wymyka się spod kontroli. Zaraza może przerodzić się w kryzys humanitarny

Epidemia Eboli wymyka się spod kontroli. Zaraza może przerodzić się w kryzys humanitarny

Wirus Eboli, który wywołuje gorączkę krwotoczną, zabił w ciągu pół roku w trzech afrykańskich państwach ponad 400 osób. Organizacja Lekarze Bez Granic mówi wprost, że epidemia wymknęła się spod kontroli. W dużej mierze za jej rozprzestrzenianie odpowiedzialny jest lokalny gatunek nietoperza. Jeśli Ebola zaatakuje duże miasta i otaczające je slumsy, zaraza przerodzi się w kryzys humanitarny - pisze Michał Staniul dla Wirtualnej Polski.

Epidemia Eboli wymyka się spod kontroli. Zaraza może przerodzić się w kryzys humanitarny
Źródło zdjęć: © AFP | Cellou Binani
Michał Staniul

02.07.2014 | aktual.: 18.08.2014 14:09

Jak na nietoperza, eidolon to wyjątkowo ładne stworzenie. Dzięki słomkowemu futerku i podłużnej mordce przypomina bardziej skrzydlatego jamnika niż popularne - i nieco przerażające - gacki. Ale sympatyczny wygląd może być mylący. Eidolon helvum, bo tak dokładnie brzmi jego nazwa, jest wyjątkowo groźnym zabójcą. Nie żeby był agresywnym krwiopijcą. Żywi się owocami (uwielbia mango), czasem zapoluje na małe owady. Problem w tym, że z niezrozumiałych jeszcze powodów jego organizm toleruje cząsteczki wirusa Ebola. Wirusa, który z łatwością przenosi się na człowieka, i który w ciągu ostatnich sześciu miesięcy zabił w trzech afrykańskich krajach ponad 440 osób.

Śmierć znad rzeki

Eksperci do dzisiaj nie mają stuprocentowej pewności, co do pochodzenia tej choroby. Wiadomo, że pierwszy raz zaobserwowano ją w 1976 roku nad rzeką Ebola w Zairze, obecnie Demokratycznej Republice Konga. Wśród niezliczonych afrykańskich plag, ta wydawała się jedną z najokrutniejszych - w ciągu najwyżej kilku tygodni od zarażenia 90 proc. ofiar wykrwawiało się na śmierć. Pierwsza epidemia pochłonęła 280 ofiar. Medycy rozkładali ręce w rozpaczy. Nie mieli pojęcia, jak zatrzymać zarazę. Gorączka krwotoczna powalała zresztą również i tych, którzy próbowali pomóc. W jednym ze szpitali zmarło 11 z 17 pracowników przebywających z pacjentami.

Ale siła wirusa była jego największą słabością. Zabijał w takim tempie, że chorzy nie mogli roznieść go zbyt daleko. Po niecałych dwóch miesiącach choroba zniknęła. Niestety, tylko na moment. W ciągu kolejnych dekad zaatakowała jeszcze ponad 20 razy; oprócz Konga, pojawiła się w Sudanie, Gabonie, Ugandzie i RPA. Czasem były to pojedyncze przypadki, innym razem - epidemie dotykające setek ludzi.

Doktor Derek Gatherer z University of Lancaster wylicza, że do 2012 roku wirus zabił 1590 osób, dwie trzecie wszystkich zarażonych. - Ebola atakuje te same komórki, co HIV (limfocyty T), lecz robi to znacznie agresywniej - tłumaczy brytyjski specjalista od wirusowej filogenetyki. - Zazwyczaj nie wiadomo, kiedy i gdzie ją złapałeś, bo może ujawnić się tak po dwóch, jak i 21 dniach, ale wiadomo, że od początku zarażasz. Twoja rodzina, przyjaciele i wszyscy, którzy mają w tobą kontakt, są w śmiertelnym niebezpieczeństwie - opisuje. Choroba przenosi się przy najdelikatniejszym kontakcie z wydzielinami lub płynami ustrojowymi.

W pierwszych latach zakładano, że podstawowymi rezerwuarami (czyli organizmami, w których może się rozwijać) Eboli były, podobnie jak w przypadku HIV, małpy. Słabość tej tezy polegała jednak na tym, że wirus zabijał je co najmniej tak szybko jak ludzi. Szczególnie skutecznie dziesiątkował potężne goryle.

Dalsze badania wykazały, że korzeni wirusa należy szukać raczej wśród nietoperzy. Już wcześniej odkryto, że zwierzęta te są częstym źródłem zoonoz, czyli chorób zdolnych do przenoszenia się na ludzi. W trzech gatunkach nietoperzy odkryto obecność przeciwciał, które zapewniały im odporność na negatywne efekty Eboli. Dwa z nich żyją w Afryce Zachodniej. Jeden - osiągający 75 cm rozpiętości skrzydeł eidolon helvum - krąży między nią a Kongiem.

A odmiana wirusa, który wywołał obecną epidemię, to właśnie tzw. szczep zairski. Najbardziej zabójczy.

Niebezpieczne jedzenie

Zdaniem Gatherera, pierwsza ofiara nowej zarazy zmarła 6 grudnia 2013 roku w gwinejskiej wiosce Meliandou w przygranicznej prefekturze Guéckédou. Było to dwuletnie dziecko. Jakim sposobem zaraziło się wirusem? Możliwe, że zjadło owoc nadgryziony wcześniej przez zainfekowanego nietoperza. Mogło mieć też kontakt z przyrządzoną z niego potrawą - rarytasem miejscowej kuchni. Na zachodnioafrykańskich stołach lądują nierzadko również małpy i gryzonie, które żywią się skażonymi owocami.

Skądkolwiek choroba przyszła, już wkrótce zaczęła się rozprzestrzeniać. Gęstość zaludnienia jest na tym obszarze znacznie wyższa niż w Zairze lat 70., a odległości między ludzkimi osadami są zdecydowanie mniejsze. Nie potrzeba było wiele czasu, by Ebola pojawiła się i za miedzą: w Liberii i Sierra Leone. Do połowy marca odnotowano około dwustu przypadków zachorowań. W tym samym czasie Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) po raz pierwszy przestrzegła przed groźbą wybuchu epidemii. Efekt był mizerny. Lokalne służby i zagraniczne NGO-sy stykały się z kolejnymi zarażonymi, a z każdym tygodniem wirus zabijał z coraz większym rozmachem. Pod koniec czerwca liczba ofiar śmiertelnych przekroczyła 440 osób - dwukrotnie więcej niż podczas najtragiczniejszej do tej pory zarazy w Ugandzie w 2000 roku.

Lekarze bez Granic, którzy wysłali do Afryki Zachodniej ponad 300 wolontariuszy i 40 ton wyposażenia medycznego, przyznali, że są bezsilni. - Osiągnęliśmy kres możliwości, nie jesteśmy w stanie dotrzeć do wszystkich zagrożonych miejsc w trzech krajach - stwierdził w ubiegłym tygodniu Bart Janssens, dyrektor operacyjny organizacji.

Złe podejście

Jak tłumaczy na łamach portalu Daily Beast doktor Kent Sepkowitz, nowojorski specjalista ds. chorób zakaźnych, w sprawnie funkcjonujących państwach osoby wykazujące oznaki gorączki krwotocznej zostałyby natychmiast poddane kwarantannie. "Ebola nie jest trudna do zatrzymania, przynajmniej jeśli mamy dostęp do podstawowych narzędzi: izolacji, masek, fartuchów oraz edukacji w kwestii unikania choroby" - pisze.

W Gwinei, Sierra Leone i Liberii nie znajdziemy jednak wydajnej służby zdrowia. Nie pomagają też nieszczelne granice i społeczna niechęć do informowania lekarzy o ataku wirusa. Ludzie boją się stygmatyzacji, a wczesne objawy Eboli przypominają efekty typowych tropikalnych gorączek, więc bywają lekceważone. Dodatkowe zagrożenie tworzą tradycyjne rytuały pogrzebowe, podczas których bliscy dotykają zmarłego. Pierwszą ofiarą choroby w gwinejskiej stolicy Konakry był biznesmen, który spotkał się z zarażonym mieszkańcem Guéckédou. Gdy umarł, rodzeństwo przetransportowało jego ciało do rodzinnej wioski. Niedługo potem ośmioro uczestników pochówku zachorowało.

Dużym problemem jest również powszechna w Afryce Zachodniej wiara w magię. Pracownicy organizacji pomocowych narzekają, że rozmaici znachorzy przedstawiają Ebolę jako klątwę lub karę z niebios. Z czarami, które sprawiają, że człowiek zaczyna krwawić z wszystkich otworów w ciele, lepiej wszak nie igrać.

W przypadkach skrajnej dezinformacji Ebola opisywana jest jako część planu depopulacji Afryki. - Ludzie często wierzą, że biali przynieśli wirusa, by eksperymentować i zabijać Afrykanów - powiedział agencji IRIN Barry Hewlett, antropolog z Washington State University.

Wielu specjalistów sądzi, że współwinne rozmiarom obecnej tragedii są lokalne rządy. Czy to z ignorancji lub troski o prestiż, czy też z obaw przed odstraszeniem zagranicznych inwestorów, czołowi politycy przez pierwsze miesiące bagatelizowali temat Eboli. W kwietniu gwinejski prezydent Alpha Conde odwiedził siedzibę WHO w Genewie, gdzie zapewnił, że choroba została niemal całkowicie poskromiona.

- Okłamywali nas, a nasi partnerzy (organizacje międzynarodowe - red.) i zwykli ludzie dali się zmylić. Straciliśmy czujność i epidemia rozprzestrzeniła się jeszcze szybciej - żalił się kilka dni temu reporterowi AFP jeden z lekarzy ze szpitala w Konakry. Podobne zarzuty padają w sierraleońskiej prasie pod adresem prezydenta Koromy.

Aktywiści boją się teraz, że Ebola mogłaby rozlać się po przeludnionych slumsach wokół zachodnioafrykańskich stolic. - Nędza i fatalne warunki sanitarne sprawiłyby, że zaraza przerodziłaby się w kryzys humanitarny. Ludzie nie myślą o myciu dłoni, gdy brakuje im wody do picia - przewiduje Ibrahima Toure z pozarządowej organizacji Plan en Guinee.

Żadna z dotychczasowych epidemii Eboli nie zaatakowała dużego miasta. Uniknięcie takiego scenariusza będzie wymagało dziś wzmożonych wysiłków - znacznie konkretniejszych niż wprowadzony niedawno zakaz sporządzania potraw z nietoperzy i małp. Medycyna nie dysponuje szczepionką przeciwko gorączce krwotocznej. Każdy kolejny błąd i zaniechanie może mieć zatem dramatyczne konsekwencje.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Tytuł i lead pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (256)