Ekspert OSW dla WP.PL: rosyjska armia przygotowuje się do rekonkwisty na obszarze WNP
Rosyjskie siły zbrojne przygotowują się nie do biegania po górach za partyzantką, ale od lat regularnie ćwiczą do starcia z analogicznymi formacjami zbrojnymi innych państw. A przede wszystkim do działań na obszarze Wspólnoty Niepodległych Państw, po prostu do rekonkwisty, tak jak było to w przypadku Gruzji - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Andrzej Wilk z Ośrodka Studiów Wschodnich. Jego zdaniem, dzięki prowadzonej w ostatniej dekadzie forsownej modernizacji, Rosja odbudowała potęgę militarną i dziś jej armia ustępuje jedynie amerykańskiej.
WP: Tomasz Bednarzak: Jaki obraz przedstawiały rosyjskie siły zbrojne w pierwszych latach po rozpadzie Związku Radzieckiego?
Andrzej Wilk: - W pierwszych latach to właściwie wszystko szło jeszcze siłą rozpędu. Wprowadzano nawet do służby nowe uzbrojenie zamówione tuż przed rozpadem ZSRR, bo to wszystko musiało jakoś funkcjonować i realizowano pewne projekty. Natomiast przełomem, kiedy zaczęło być widać, że to się wszystko sypie, była pierwsza wojna w Czeczenii. Wtedy wyszło na jaw, że nie ma pomysłu na siły zbrojne i nikt tej machiny tak naprawdę nie kontroluje.
Problem pogłębiło wycofywanie olbrzymich i najlepiej wyszkolonych oraz uzbrojonych jednostek z byłego bloku wschodniego - głównie z NRD, Czechosłowacji i Węgier, bo u nas tych wojsk w sumie było najmniej. Ten napływ żołnierzy unaocznił choćby takie kłopoty, jak niemożność zapewnienia wszystkim mieszkań. Przez blisko 20 lat było to utrapienie rosyjskich sił zbrojnych, że nawet kadra oficerska z rodzinami nie miała po prostu gdzie mieszkać.
WP: Można powiedzieć, że w pierwszej połowie lat 90. wojska rosyjskie znalazły się w stanie zupełnego rozkładu?
- Rozkład był zdecydowany, bo tak jest, jeżeli traci się państwo, do którego jest się przyzwyczajonym, zaczyna się wędrówka ludów, bo niektórzy dopiero zaczynają odkrywać, że są Ukraińcami, Białorusinami albo Rosjanami, a inni myślą w ten sposób, że "nadal się czuję Rosjaninem, ale to może tylko przejściowe i zostaje tutaj, w nowo tworzonej armii ukraińskiej" albo odwrotnie, bo tak też bywało. Zaczęła się robić bieda, która była widoczna już pod koniec lat 80., ale po rozpadzie ZSRR i uwolnieniu rynku w Rosji, wybuchła z pełną siłą. A trzeba jakoś żyć, więc wojskowi zaczęli bawić się w przemyt.
Pojawiło się naprawdę wiele elementów powodujących, że ta armia nie tyle rozkładała się fizycznie, co demoralizowała. Z centrali szło coraz mniej pieniędzy na utrzymanie, bo państwo systematycznie biedniało. Spadek nakładów na siły zbrojne zdecydowanie wyprzedził ich redukcję, bo zanim zaczęto o niej myśleć, to się okazało, że już nie ma za co ich utrzymywać. W drugiej połowie lat 90. doszło wręcz do takich sytuacji, że praktycznie nie tylko nie płacono żołdu, ale nawet nie dostarczano podstawowych rzeczy, jak żywność. Utrzymanie wojsk brały na siebie regiony rosyjskie - robiły to z prozaicznego powodu, żeby ci żołnierze nie wyszli i nie zaczęli szabrować. Zdarzały się takie przypadki, że gdy armii odcinano prąd za niepłacenie za dostawy energii elektrycznej, to dowódca wysyłał batalion, który zajmował elektrownię.
WP: Kiedy rozpoczęto pierwsze istotne reformy w wojsku i na czym one polegały?
- Już pod koniec lat 90. zaczęto wprowadzać zmiany, które były próbą przystosowania się do sytuacji, w której nie ma pieniędzy. Ja to wiąże w sumie z jednym człowiekiem, gen. Anatolijem Kwaszninem, który był bodaj najdłużej panującym we współczesnej armii rosyjskiej szefem Sztabu Generalnego. Gdy w 1997 roku rozpoczął urzędowanie, w sytuacji jednego wielkiego bezładu, zaczął sprzątanie przede wszystkim od redukcji. Nie było innego wyjścia, tym bardziej, że kryzys finansowy w 1998 roku zamknął usta zwolennikom utrzymania armii supermocarstwowej. Kwasznin zaczął ciąć siły zbrojne, głównie zaczynając od dowództw, które były bardzo rozbudowane na szczeblu centralnym. On to wszystko połączył i polikwidował.
To były pierwsze realne reformy - właśnie ograniczenie tej rozrośniętej na szczeblu centralnym struktury dowodzenia. Zaczęła się też fizyczna likwidacja jednostek, która jednak polegała na tym, że po prostu nie dostarczano do nich odpowiedniej ilości pieniędzy i one tak "gniły" na świeżym powietrzu. To wyglądało trochę na zasadzie "radźcie sobie sami, gdzieś tam żywność zdobędziecie" itp. W rezultacie pozostało ok. 20 proc. z byłego potencjału tych najlepszych, najlepiej wyszkolonych i wyposażonych jednostek, które w jakiś sposób utrzymywano, byleby to miało ręce i nogi. A reszta tak sobie "gniła". WP: Sytuacja zmieniła się na przełomie wieków, kiedy ceny ropy naftowej i gazu poszły w górę. Wykorzystując ten szeroki strumień petrodolarów, Rosja zaczęła forsownie modernizować swoje siły zbrojne.
- Rzeczywiście naftowy boom rozpoczął się na przełomie stuleci, ale zbiegł się z jedną ważną sprawą. Rosjanie najprawdopodobniej nie rozpoczęliby zakrojonej na tak wielką skalę reformy sił zbrojnych i próby utrzymania się w gronie mocarstw militarnych, gdyby nie dostali po twarzy. A zostali niesamowicie upokorzeni, przynajmniej z ich perspektywy. Pierwszy raz w Czeczenii - Czeczeni ich ośmieszyli. Drugi raz, kiedy przyjęto do NATO Polskę, Czechy i Węgry oraz jednocześnie zaatakowano jedynego już wówczas sojusznika militarnego Rosji w Europie, czyli Jugosławię. NATO-wskie bombardowania tejże Jugosławii były dla Rosjan, przynajmniej dla ich kadry, jakby dostali kopa po twarzy i nie mogli zareagować, bo nie mieli czym i jak oddać. Podejrzewam, że gdyby nie ten szok, to też mogłoby wyglądać zupełnie inaczej.
WP: Jak wyglądała ta prowadzona od początku XXI wieku modernizacja?
- Przez pierwsze lata tej poprzedniej dekady Rosjanie powstrzymywali degradację armii. Część jednostek przestała praktycznie istnieć i była utrzymywana tylko formalnie - tam już nawet nie wysyłano żołnierzy z poboru, one dogorywały. Ale wyznaczono trzon, który postanowiono zreformować, rozbudować i unowocześnić. Reformy z prawdziwego zdarzenia rozpoczęto w 2004 roku, wtedy pojawiły się ich symboliczne elementy. W tym czasie wprowadzono pierwszy program uzawodowienia, kiedy stwierdzono, że żołnierze kontraktowi mogą służyć nie tylko w służbach medycznych czy na zapleczu, ale można zacząć uzawodawiać jednostki bojowe.
W tym samym roku przeprowadzono też pierwszy eksperyment, na wzór amerykański, bo Amerykanie zawsze dla nich byli punktem odniesienia, tworzenia dowództwa połączonego na Dalekim Wschodzie, czyli to, co dominuje teraz w Rosji, gdzie właściwie mamy cztery dowództwa połączone szczebla strategicznego; nawet jak admirał stoi na ich czele, to on operacyjnie dowodzi w regionie i wojskami lądowymi, i siłami powietrznymi.
I trzecia rzecz - w 2004 roku pojawiły się, po mniej więcej 10-letniej przerwie, pierwsze egzemplarze nowego uzbrojenia i sprzętu wojskowego, choć co prawda w niewielkiej ilości.
WP: Czy unowocześniając i restrukturyzując swoją armię, Rosjanie szczególnie koncentrowali się na jakichś konkretnych rodzajach uzbrojenia?
- Jak już Rosjanie wzięli się za modernizowanie armii, to zabrali się do tego kompleksowo. Nie można wskazać jakiejś gałęzi, na którą położono większy nacisk. Było coś takiego, ale to było widoczne jeszcze w latach 90., że jeżeli o coś dbano i systematycznie wprowadzano, to o zabezpieczenie potencjału strategicznego, jądrowego. Zawsze, mimo tąpnięcia gospodarczego, jedną czy dwie nowe rakiety Topol rocznie wprowadzano do służby. Nie kupowano żadnego innego uzbrojenia.
Natomiast w momencie, kiedy zaczęła się modernizacja, to po całości. Oczywiście zaczęto od małych ilości, kilku samolotów czy śmigłowców rocznie, albo kilkudziesięciu czołgów lub transporterów opancerzonych; dziś idzie to w dziesiątki i setki egzemplarzy. I to dotyczy wszystkich rodzajów sił zbrojnych, łącznie ze sprzętem zabezpieczenia czy instalacjami na lotniskach, bo nie tylko kupuje się nowe uzbrojenie, ale modernizowana jest też infrastruktura militarna.
WP: Bieżący, gigantyczny program modernizacji zakrojony na lata 2011-2020 oficjalnie jest wart aż 650 mld USD. Czy zauważalne w Rosji spowolnienie gospodarcze nie spowoduje, że tych pieniędzy zabraknie?
- W 2008-2009 roku, po wojnie w Gruzji, mieliśmy światowy kryzys, który dotknął również i Rosję. Wówczas dało się zauważyć jedno, być może wpłynęły na to również wydarzenia gruzińskie, ale Rosjanie poszli na upartego i w 2009 roku nakłady na sferę wojskową były jedynymi w budżecie państwa, które nie spadły, a realnie wzrosły. W ostatnich latach to spowolnienie wzrostu gospodarczego w Rosji jest odczuwalne, lecz widać podobną tendencję. W Polsce mało kto zauważył, jak uważany u nas za liberała premier Dmitrij Miedwiediew odpowiadając, dlaczego rząd redukuje wydatki na cele socjalne, tłumaczył, że są inne priorytety w postaci modernizacji sił zbrojnych i przemysłu zbrojeniowego. WP: Czyli trochę takie rosyjskie "armaty zamiast masła"?
- Dokładnie tak, można się tylko obawiać, do czego to doprowadzi, bo w pewnym momencie rosyjskie władze mogą się na tym przejechać. Choć cały czas, jak się obserwuje, jest to ten bezpieczny poziom, przynajmniej na ile można go nazwać bezpiecznym. Oni w tej chwili wydają na armię ok. 3 proc. PKB - oczywiście ten poziom wzrasta i przy obecnym trendzie w 2016 r. dojdzie do ok. 4 proc. PKB. Dopiero wtedy Rosjanie osiągną poziom, jaki w tej chwili wydają na obronność Amerykanie. Nadal nie jest to tak, jak było kiedyś w przypadku Iraku czy podobnych krajów, które prężyły muskuły kosztem praktycznie wszystkiego. Irak na armię wydawał 40 proc. PKB.
Jest jeszcze druga sprawa, bo realizowany program modernizacji spełnia także swoją rolę socjalną. To jest utrzymanie przemysłu zbrojeniowego, który w warunkach rosyjskich jest niemal tożsamy z przemysłem ciężkim, a w ten sposób utrzymanie rosyjskiej elity robotniczej. To jest de facto realizowanie polityki gospodarczej i społecznej, a nie tylko obronnej.
WP: Jak ważny jest tu również czynnik propagandowy - poczucie dumy Rosjan z odbudowy potęgi militarnej?
- Odpowiem anegdotą z czasów, gdy zatonął atomowy okręt podwodny "Kursk". Rosyjskie media były zdecydowanie bardziej niezależne niż dziś i w jednym z programów pytano zwykłych ludzi o tę tragedię. I jeden taki stereotypowy Rosjanin, można powiedzieć kolokwialnie, że wręcz oderwany od budki z piwem, stwierdził: "No tak, tyle chłopa zginęło. Ale jaki okręt straciliśmy!".
WP: Co ze wspomnianym rosyjskim przemysłem zbrojeniowym? Czy jest on w stanie sprostać zwiększonym potrzebom wojska?
- Tu rzeczywiście jest problem, na razie radzi sobie połowicznie. Największy kłopot rosyjskich sił zbrojnych w dającej się przewidzieć przyszłości, to nie są pieniądze, bo Rosja dysponuje bodaj trzecimi co do wielkości rezerwami walutowymi na świecie, ale właśnie to, czy ich przemysł zbrojeniowy udźwignie tę modernizację pod względem technologicznym. Armia apetyty ma ogromne i większość zakładów sobie z tym nie radzi. Są pewne gałęzie przemysłu, które Rosjanie utrzymali w światowej czołówce, jak elementy przemysłu stoczniowego, lotniczego czy rakietowego, nadganiają również elektroniką. Ale mają sektory zbrojeniówki, które nie potrafią sprostać zwiększonym wymaganiom. Stąd wzięła się ta współpraca z Zachodem, pozyskiwanie i wyciąganie w ostatnich latach od Francuzów czy Niemców tyle, ile tylko było można.
WP: Czyli rosyjski przemysł jest "wąskim gardłem" modernizacji sił zbrojnych?
- Jest cały czas i w tej chwili ta modernizacja wygląda tak, że jak wprowadzają nowe uzbrojenie i wyposażenie dla armii, to część jest na poziomie światowej ekstraklasy. A znowu inne rzeczy, które wstrzymują, dalej prowadzą prace badawcze, to jest światowa przeciętna. Dlatego armia pod tym względem jest bardzo nierówna. Być może w zestawieniu z siłami zbrojnymi bezpośrednich sąsiadów jest potentatem technologicznym. Ale już nie w zestawieniu z armiami wszystkich wiodących państw zachodnich. Można powiedzieć, że o ile pod względem zaawansowania technologicznego armie Europy kontynentalnej i armia rosyjska to już jest podobny poziom, o tyle od Brytyjczyków czy Amerykanów dzieli ją przepaść.
WP: W jakim stopniu Rosja jest uzależniona od dostaw uzbrojenia z państw zachodnich?
- To nie jest uzależnienie, tylko po prostu w pewnym momencie Rosja chłonęła stamtąd wszelkie możliwe technologie. Co musieli kupować, to kupowali, ale z reguły nabywali je drogą nieoficjalną. Nawet bratnie służby niemieckie narzekały w swoich rocznych raportach, że Rosjanie się panoszą i kradną technologie wojskowe albo podwójnego przeznaczenia. Więc jak widać, pozyskiwali to różnymi metodami.
W tej chwili sama Europa jest już w stanie dać im niewiele. Natomiast Rosjanie nadal mają problemy z czymś bardziej zaawansowanym i tutaj starają się robić to metodą prób i błędów, a to im różnie wychodzi. W każdym razie obecnie nie przeceniałbym już ich współpracy z Zachodem, bo jedyne państwa, które byłyby w stanie sprzedać im coś, czym naprawdę byliby zainteresowani, to Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i może Japonia. A są to akurat te kraje, które Moskwa traktuje jako potencjalnych wrogów. WP: Co dziś jest największą słabością, a co największym atutem armii rosyjskiej?
- Przede wszystkim jest to armia w dużym stopniu bardzo nierówna, co jest głównym elementem jej słabości. Natomiast mocną stroną jest to, że niezależnie od tego, czy to jest supernowoczesne wyposażenie czy przeciętne, jest to armia, która ćwiczy i ma określone cele, a to jest bardzo ważne.
WP: Jakie to cele?
- To jest armia, która przygotowuje się nie do tłumienia rozruchów na ulicach albo biegania po górach za partyzantką, ale regularnie ćwiczy od wielu lat do starcia z analogicznymi formacjami zbrojnymi innych państw.
WP: Kogo można by wskazać na pierwszym miejscu, jako potencjalnego przeciwnika ?
- Można powiedzieć, że są tutaj trzy poziomy. Jest poziom oficjalny, którego Rosjanie się nie wypierają, tutaj można się raczej zastanawiać nad hipokryzją na Zachodzie. Podstawowe zagrożenie militarne stanowi dla nich NATO, co mają wpisane w doktrynie wojennej. Jednak w praktyce, jeżeli patrzeć po ćwiczeniach, to tego NATO już nie ma, przynajmniej z punktu widzenia rosyjskiego. Z częścią państw Sojuszu Północnoatlantyckiego współpracują, z innymi w ogóle. Dlatego bardziej zagrożeniem na tym poziomie wymiernym, praktycznym, są Stany Zjednoczone i ich państwa sojusznicze czy "satelickie" - w rosyjskim rozumieniu. Czyli takie, które są bezpośrednio wprzęgnięte w machinę wojenną USA.
WP: A trzeci poziom?
- To, do czego armia rosyjska przygotowuje się realnie w najbliższej perspektywie, przynajmniej ten komponent najbardziej konwencjonalny, nie jakaś strategiczna obrona powietrzna, przeciwrakietowa, tylko wojska lądowe, lotnictwo czy marynarka wojenna. One przygotowują się przede wszystkim do działań na obszarze Wspólnoty Niepodległych Państw, po prostu do rekonkwisty, tak jak było to w przypadku Gruzji. Może dlatego tak wyglądała też ostatnia operacja na Krymie. Głowy sobie nie dam uciąć, ale najprawdopodobniej plany takiej operacji czy jakichkolwiek innych działań na Ukrainie, są już od dawna gotowe, ćwiczone i po prostu w odpowiednim momencie został taki wyciągnięty z szuflady.
Operacja na Krymie jest świetnym przykładem, bo jest bezkrwawa. Nie chodzi tu o to, że Ukraińcy nie stawiają oporu, a Rosjanie chcą to w miarę pokojowo przejąć, ale każda operacja wojskowa, jakkolwiek nie jest prowadzona, niesie ze sobą straty niebojowe. Im mniej jest tych strat, będących wynikiem jakichś wypadków czy pomyłek, to oznacza, że tym lepiej taka operacja została przygotowana. Na Krymie do tej pory nie ma potwierdzonego żadnego wypadku, żadnej straty niebojowej po stronie rosyjskiej. A były przeprawy, przemarsze - właśnie w takich sytuacjach dochodzi do strat wynikających ewidentnie ze złego przygotowania działań, wskazujących na brak dyscypliny i słabe wyszkolenie. W ich przypadku nie można zwalić odpowiedzialności na nieprzyjaciela.
WP: To jest dowód, że Moskwa mogła mieć zawczasu przygotowany plan?
- Może niespecjalnie z myślą o konkretnie tych dniach, ostatnim tygodniu, ale po prostu z myślą, że kiedyś ci żołnierze mogą potrzebować to zrobić i muszą być do tego naprawdę dobrze przygotowani.
WP: Czy rzeczywiście uzasadniona jest opinia, że dziś, po reformach w ostatniej dekadzie, armia rosyjska ustępuje jedynie amerykańskiej?
- Dla mnie jest. Wprawdzie w liczbach bezwzględnych nie dysponuje takim potencjałem jak armia chińska, ale jednak ma nad nią dużą przewagę technologiczną. Chiny zbroją się, ale te ich "kły" i ustawianie w roli drugiej armii świata w ostatnich latach, to była polityka USA, które potrzebowały uzasadnienia dla przeniesienia środka ciężkości swoich sił zbrojnych na Pacyfik. To zagrożenie gospodarcze ze strony Państwa Środka dla Stanów Zjednoczonych spowodowało, że Chiny zaczęły być przedstawiane jako taka potęga militarna.
Chińska armia jest oczywiście olbrzymia - liczebnie jest większa od amerykańskiej. Ale najlepiej poziom jej zaawansowania technologicznego pokazuje ciekawostka sprzed półtora roku. IHS Jane's, (firma konsultingowo-analityczna działająca w branży wojskowej - przyp. red.) zapytała ekspertów o zdolność wyprodukowania i wprowadzenia do linii samolotu bojowego piątej generacji. Było to wówczas, jak Rosjanie wypuścili pierwsze informacje na temat swojego myśliwca Suchoj T-50, Chińczycy zaraz potem pokazali Chengdu J-20, Amerykanie mieli F-22 Raptor, a razem z Brytyjczykami pracowali nad myśliwcem F-35 Lightning II.
Sytuacja według ekspertów wyglądała tak - są trzy państwa, które dysponują obecnie tego typu możliwościami i potencjałem technologicznym: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, która właściwie dla siebie i Amerykanów produkuje siniki, oraz Rosja. Dalej długo, długo nic. A Chińczycy? Tu padło stwierdzenie, jaki to może być samolot piątej generacji z rosyjskimi silnikami początkowej trzeciej generacji. To chyba najlepiej posłuży za ocenę.
Rozmawiał Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska