ŚwiatEkspert dla WP.PL o Hongkongu: nie było podobnej sytuacji od czasu protestów na placu Tiananmen

Ekspert dla WP.PL o Hongkongu: nie było podobnej sytuacji od czasu protestów na placu Tiananmen

Czy obecne protesty w Hongkongu mogą być końcem idei "jednego państwa i dwóch systemów", który przez lata był wykładnią stosunków Chin nie tylko z Hongkongiem, ale też z Tajwanem i Makau? Specyfikę największych wstrząsów społecznych w Państwie Środka od czasu protestów na placu Tiananmen w 1989 roku, w rozmowie z Wirtualną Polską analizuje Radosław Pyffel, ekspert ds. Chin i założyciel think tanku Centrum Studiów Polska-Azja.

Ekspert dla WP.PL o Hongkongu: nie było podobnej sytuacji od czasu protestów na placu Tiananmen
Źródło zdjęć: © AFP
Adam Parfieniuk

WP: Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska: Dlaczego Hongkong protestuje?

Radosław Pyffel: Demonstranci domagają się dwóch rzeczy. Po pierwsze, chcą zasady "jeden człowiek - jeden głos". W Hongkongu mamy system półdemokratyczny - jedna część władz jest wybierana w wyborach powszechnych, a druga przez rozmaite grupy zawodowe, które wyłaniają pozostałych reprezentantów do Rady Legislacyjnej (odpowiednik parlamentu - red.).

Po drugie, protestujący domagają się możliwości wyboru szefa administracji. Zgodnie z umową między Chinami a Wielką Brytanią z 1984 roku, Pekin miał prawo mianować i akceptować kandydata na to stanowisko przez kolejne 50 lat. W latach 90. ubiegłego wieku w Hongkongu powstała tzw. "mała konstytucja", w której zapisano dążenie do wolnych wyborów, a w 2008 roku Pekin obiecał przeprowadzenie takich wyborów. Obecnie stanęło na tym, że Chiny wyraziły zgodę, ale tylko, jeśli Hongkong wyłoni szefa administracji spośród trzech kandydatów wytypowanych przez Pekin. I właśnie to wywołało protesty.

WP: Czy obecny szef administracji jest w stanie załagodzić spór?

Szefowi można tylko współczuć sytuacji, w jakiej się znalazł. Odpowiada wobec Pekinu, a jednocześnie musi uspokoić nastroje w Hongkongu, a wygląda na to, że demonstranci nie tyle nie akceptują kompromisu, co wręcz stawiają władzy ultimatum.

WP: Czy chińska propozycja "sterowanych" wyborów nie była wyraźnym naruszeniem autonomii Hongkongu? Czy Pekin nie przesadził z próbą narzucenia własnej woli?

Przede wszystkim należy pamiętać, że nie ma żadnej oficjalnej umowy, która nakazywałaby Chinom zarządzenie w pełni wolnych wyborów Hongkongu. W czasie zawarcia wspomnianej umowy z 1984 w Hongkongu nie było żadnej demokracji, a Brytyjczycy zaczęli ją wprowadzać, gdy byli już pewni, że się stamtąd wycofają. Jedyną umową jest autonomia Hongkongu, która ma być przestrzegana do 2047 roku, i faktycznie jest, choć z różnego rodzaju pośrednimi naciskami. Obecne protesty są wyrazem dążeń i marzeń części społeczeństwa, a ich spełnienie zależy wyłącznie od Pekinu, który nie jest do tego zobligowany.

WP: Jak dużym poparciem ogółu ludności cieszą się postulaty demonstrantów?

Jeśli spojrzeć na skład Rady Legislacyjnej, która w połowie wyłaniana jest w wyborach, to w tej części 45 proc. zdobywają zwolennicy Pekinu, a 55 proc. rozdrobnione ugrupowania prodemokratyczne. De facto lojaliści i tak mają przewagę, bo grupy zawodowe, które wybierają drugą połowę przedstawicieli, są propekińskie. Do tego mają szefa administracji, którego musi zatwierdzić Pekin, więc zawsze akceptuje swojego człowieka

Układ w polityce w pewnym stopniu odzwierciedla też preferencje ludności. Wiele osób uważa, że protesty nie mają sensu i psują biznes. Narracja o agresywnych Chinach, które narzucają swoją wolę, nie do końca odpowiada faktycznemu stanowi. WP: Obecną sytuację zachodnie media nazywają największym kryzysem politycznym od czasu protestów na placu Tiananmen w 1989. Czy to uprawnione porównanie?

Tak, ale nie w Chinach, tylko w "Wielkich Chinach", czyli na terytoriach poza ChRL, włączając w to Tajwan, Hongkong i Makau, które według chińskich zamiarów mają się w tym stuleciu zjednoczyć. I na tych terenach właściwie nie było podobnej sytuacji po 1989 roku. Pojawiło się społeczeństwo obywatelskie, które jest w stanie się zorganizować i wyjść na ulicę. Tego nikt się nie spodziewał, zwłaszcza, że Chińczycy są raczej mało aktywni politycznie. Do tej pory elity pekińskie świetnie dogadywały się z elitami Hongkongu, teraz okazało się, że to nie jest wystarczające, bo pojawił się nowy "aktor".

Na to wszystko nałożył się silny resentyment miejscowej ludności względem chińskich turystów, którzy odwiedzają siedmiomilionowy Hongkong w liczbie 40 milionów rocznie. W kolejnych latach ta liczba ma wzrosnąć do 70 mln. Z tego płyną ogromne zyski, ale zarysowują się także różnice kulturowe.

WP: Czy administracja Hongkongu lub Pekin mogą wydać zgodę na siłowe stłumienie protestów?

Trzeba pamiętać, że wszystko to, co dzieje się w Hongkongu, będzie miało także wpływ na pozostałe części "Wielkich Chin" i może zaważyć na ich przyszłości. Rozwiązanie siłowe odstraszy Tajwan, z którym chcą się zjednoczyć kontynentalne Chiny. Tajwańczycy już teraz nie do końca ufają koncepcji "jeden kraj, dwa systemy", a eskalacja protestów w Hongkongu tylko umocni ich w tych obawach. Dopiero w dalszej kolejności stłumienie demonstracji może wpłynąć na wewnętrzne Chiny.

WP: Czy to oznacza, że Pekin będzie chciał za wszelką cenę uniknąć takiego scenariusza?

Najbardziej prawdopodobny scenariusz to użycie siły przez miejscowe władze. Pekin już teraz udziela moralnego wsparcia i w oficjalnych komunikatach opowiada się za zaprowadzeniem porządku. W Hongkongu stacjonuje chiński garnizon, ale on egzekwuje jedynie zwierzchność polityki obronnej Chin nad autonomią, co w praktyce oznacza, że może być wykorzystany tylko w przypadku agresji obcych państw. Żołnierze nie mogą się wtrącać w lokalne sprawy, które musi załatwić policja. Ten wariant przypomina nieco 1981 rok w Polsce. Rosjanie nie interweniowali, a władze PRL działały we własnym zakresie. Wkroczenie Chin to dopiero ostateczność. Jest jeszcze inna możliwość - demonstranci po prostu się rozejdą. Władze wezmą ich na "przetrzymanie" i protestujący będą musieli wrócić do pracy i codziennych zajęć.

WP: Na to, że Pekin się ugnie, nie ma szans?

Obawiam się, że żądania demonstrantów są niemożliwe do spełnienia. Rząd w Pekinie z pewnością nie zaakceptuje całkowicie wolnych wyborów. To może spowodować niebezpieczny precedens i eskalację żądań pozostałych części "Wielkich Chin" i samych Chin wewnętrznych. W przypadku spełnienia postulatów z Hongkongu swoje roszczenia mogą wysunąć wszelkie mniejszości etniczne i grupy społeczne.

WP: Czy jesteśmy u kresu idei "jeden kraj, dwa systemy"? Czy centralne zarządzanie wewnątrz kraju i wolny rynek w Hongkongu dają się jeszcze pogodzić w jednym organizmie?

Losy tej idei właśnie decydują się w Hongkongu. Do tej pory można było to pogodzić. W Hongkongu mogły istnieć treści zakazane w Chinach, schronienie znajdowali tam dysydenci, w tym z placu Tiananmen. Pekin zadowalał się utrzymywaniem przewagi we władzach i dobrymi stosunkami z elitami, nie ingerując nadmiernie w autonomię. Jednak teraz pojawiło się nowe pokolenie i jeśli władze użyją wobec niego siły, to nie można wykluczyć nawet zlikwidowania autonomii. Mamy bowiem do czynienia z największym kryzysem koncepcji "jeden kraj, dwa systemy".

Rozmawiał Adam Parfieniuk, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (282)