Apartheid upadł, reszta rzeczy w RPA niewiele się zmieniła
Przez RPA przelewa się tsunami przemocy. W kraju dochodzi do 18 tysięcy morderstw i ponad 200 tysięcy brutalnych napadów rocznie, policja masakruje górników, a biali farmerzy twierdzą, że od 1994 roku trwa wymierzone w nich ludobójstwo. Od upadku apartheidu minęły już prawie dwie dekady, ale kraj pogrąża się w kolejnych problemach.
30.08.2012 08:32
Jubilerska uncja platyny (31 gramów) kosztuje blisko 1600 dolarów. Wydobywający ją południowoafrykański górnik zarabia przeciętnie niewiele ponad 1/3 tej sumy - miesięcznie. Haruje za to w niebezpiecznych tunelach głęboko pod ziemią, mieszka w zatłoczonym robotniczym motelu lub pozbawionych bieżącej wody slumsach wokół kopalni i często choruje. W każdej chwili może też stracić pracę i to bez słowa wyjaśnienia. Nieważne, kto rządzi: czarni czy biali. On zawsze znajduje się niemal na samym dole drabiny społecznej.
I dlatego co jakiś czas wybucha. Tak jak w Marikanie.
10 sierpnia górnicy z jednej z położonych na północy RPA kopalni platyny ogłosili strajk. Chcieli wyższych pensji i lepszych warunków. Ich pracodawca, światowy potentat Lonmin, zagroził zwolnieniami. To tylko rozsierdziło buntowników. W kilkutysięcznym tłumie zaczęły błyskać maczety, włócznie i noże. Od czasu do czasu słychać było pojedyncze strzały. Wśród bojowych okrzyków, plemiennych tańców i oferujących "ochronne" maści sangom (wiedźm), zgromadzeni na niewysokim wzgórzu mężczyźni przypominali bardziej zuluskich wojowników króla Czaki niż protestujących robotników. Atmosfera była coraz bardziej napięta. Po pięciu dniach liczba ofiar sięgnęła dziesięciu. Ale do rzezi doszło dopiero kolejnego dnia.
Gdy próbujący opanować sytuację policjanci rozwijali ogrodzenie z drutu kolczastego, w ich kierunku zerwała się duża grupa górników. Spanikowani funkcjonariusze (kilka dni wcześniej strajkujący zaszlachtowali dwóch mundurowych i dwóch ochroniarzy) otworzyli ogień. Gdy unoszący się w powietrzu kurz opadł, zobaczyli pole usłane trupami. Wszystko sfilmował kamerzysta Reutersa, który stał tuż za ich plecami.
Tego dnia w pobliżu Marikany zginęły 34 osoby. Nie jest to bynajmniej największa z policyjnych masakr w historii RPA - te z lat 60. i 80. były jeszcze bardziej krwawe. Wtedy jednak krajem rządził brutalny i rasistowski reżim. Dziś kierują nim ludzie, którzy przysięgali, że policja już nigdy nie będzie strzelać do czarnych robotników. A to nie jedyna obietnica, z której się nie wywiązali.
Cyniczna gra
W trakcie protestów przy Marikanie za kurtyną rozgrywał się inny pojedynek - między National Union of Mineworkers (NUM) i Association of Mineworkers and Construction Union (AMCU). Pierwszy jest najpotężniejszym związkiem zawodowym w RPA. Drugi to jego młodszy, ale znacznie agresywniejszy konkurent.
Gdy górnicy ogłosili strajk i zażądali trzykrotnej podwyżki, NUM namawiał ich do rozsądku i powrotu do pracy. Nie było to niespodzianką - wielu ludzi od dawna zarzuca mu, że stał się zbyt ugodowy, a nawet że sprzyja wielkim koncernom. Sytuację natychmiast wykorzystał AMCU. Jego działacze zachęcali robotników do dalszego oporu i werbowali nowych członków. Sfrustrowani górnicy zaczęli zmieniać związkowe barwy, a w tłumie pojawiły się poważne podziały. To tylko zaogniło sytuację, która i tak zwiastowała tragedię.
Stawka tej rywalizacji jest bardzo wysoka. Unie pracownicze mają w RPA ogromne wpływy. Największa związkowa federacja COSATU, w której skład wchodzi NUM, tworzy oficjalny sojusz z rządzącym krajem Afrykańskim Kongresem Narodowym (ANC) i komunistami - to tzw. Tripartite Alliance. Związki zapewniają partiom tysiące głosów, a w zamian biorą udział w kształtowaniu prawa i politycznych decyzji. Czym więcej członków posiadają, tym donośniej brzmi ich głos. Przy okazji związkowcy torują sobie drogę do wielkich karier. Wielu byłych działaczy skończyło jako ministrowie, a inni dorobili się fortun w biznesie. Przykład? Legendarny założyciel NUM i czołowy przeciwnik apartheidu Cyril Ramaphosa jest dziś... jednym z dyrektorów Lonmin. "Forbes" wycenia jego majątek na 275 mln dolarów. Daje mu to 12. pozycję na liście najbogatszych ludzi w RPA.
Rewolucja? Nie. Ewolucja? Też nie
Jedną z głównych obietnic, z jakimi ANC podchodził do historycznych wyborów w 1994 roku, było stworzenie bardziej równego, sprawiedliwego społeczeństwa. Pod pewnym względami to się udało. Z większości miejsc na dobre zniknęły absurdy segregacji rasowej: osobne autobusy, toalety, kolejki w urzędach, czy ławki w parkach. Na "białych" niegdyś uniwersytetach można spotkać wielu czarnych studentów, a ciemnoskórzy dziennikarze regularnie pojawiają się na ekranach telewizorów.
Jednak apatheidowska RPA była państwem nie tylko rasizmu, ale i drapieżnego kapitalizmu. Wielkie koncerny, zwłaszcza wydobywcze, bez litości wykorzystywały to, że wielomilionowej siły roboczej nie chroniły praktycznie żadne prawa. Czarni, zamknięci w slumsowatych miasteczkach, godzili się na pracę za grosze w nieludzkich warunkach. Jeśli kręcili nosami, szefowie z dnia na dzień wymieniali ich na innych. Jeśli próbowali się buntować, dyrektorzy rozwiązywali problem przy pomocy brutalnej policji.
Wydarzenia spod Marikany pokazują, że podobnie jest i teraz. Dzień po niedawnej masakrze władze Lonminu nakazały górnikom wrócić do kopalni i zapomnieć o podwyżkach. A w zeszłym roku zwolniły dziewięć tysięcy robotników.
Chociaż biali stracili władzę polityczną, stworzony przez nich system ekonomiczny trzyma się dobrze. Nietykalność była zresztą jednym z ich głównych warunków podczas negocjacji sprzed 1994 roku. RPA uniknęła dzięki temu szaleńczej nacjonalizacji i potencjalnej katastrofy w stylu Zimbabwe. Z drugiej strony, zapobiegło to jakiejkolwiek redystrybucji zasobów - a ta była i jest potrzebna.
18 lat po upadku apartheidu 10 proc. najbogatszych (biali i grupa nowobogackich czarnych, zazwyczaj związanych z władzą) konsumuje 60 proc. PKB. Biedniejszej połowie społeczeństwa przypada tymczasem zaledwie 8 proc. Blisko 25 mln ludzi żyje za mniej niż 500 randów miesięcznie (ok. 193 zł). Mimo że gospodarka RPA uchodzi za zdecydowanie najmocniejszą na kontynencie, południowoafrykańskie wioski często przypominają te z bardzo ubogiej Zambii. Slumsy wokół Kapsztadu niewiele różnią się od tych z Kenii.
Stare urazy
Nie można powiedzieć, że upadek dawnego systemu nic nie zmienił w życiu białych mieszkańców "tęczowego narodu". Dużą różnicę odczuwa szczególnie jedna grupa - afrykanerscy farmerzy.
W czasach apartheidu żyli jak królowie. Mieli do dyspozycji niemal darmową silę roboczą i ogromne pola - 60 tysięcy białych rolników posiadało więcej gruntów niż 18 mln czarnych. Rząd Partii Narodowej (złożony głównie z Afrykanerów) dbał o to, by niczego im nie brakowało: nawozów, maszyn, ani rynków zbytu. Nie musieli także obawiać się powszechnych oskarżeń o nadużycia wobec pracowników - policja i sądy po prostu je ignorowały.
Dziś sytuacja wygląda inaczej. Biali nadal zarządzają prawie 80 proc. pól uprawnych, ale bez pomocy państwa wiele z ich gospodarstw podupadło. To jednak drobiazg w porównaniu z innym problemem - morderstwami. Afrykanerzy twierdzą, że od 1994 roku trwa wymierzone w nich ludobójstwo. Nawet najbardziej zachowawcze statystyki mówią o ponad 3000 ofiar - często całych rodzinach zabitych we własnych domach, nierzadko z wyjątkowym okrucieństwem.
Według rządu nie są to zbrodnie na tle rasowym. Przez RPA od lat przetacza się istne tsunami przestępczości. W kraju dochodzi do 18 tysięcy morderstw i ponad 200 tysięcy brutalnych napadów rocznie (kolejna rzecz, z którą ANC nie potrafi sobie poradzić). Biali farmerzy po prostu żyją w niebezpiecznym państwie - zdają się mówić politycy. Nie wszystkich to przekonuje, a każdy afrykanerski rolnik trzyma broń w gotowości. Zabójstwo słynnego burskiego nacjonalisty Eugene'a Terreblanche'a w 2010 roku tylko umocniło ich w przekonaniu, że są na celowniku.
Jeszcze daleko
Co stanie się z RPA po szoku wywołanym przez Marikanę? Górnicy z kopalni Lonmin zapowiadają kontynuowanie strajku. W ostatnich dniach przyłączyli się do nich robotnicy z konkurencyjnych firm wydobywczych. Niektóre związki zawodowe przygotowują do protestów inne sektory - chemiczny, tekstylny, czy edukacyjny. A to raczej nie koniec - już od kilku miesięcy demonstracje są normalnym widokiem na ulicach południowoafrykańskich miast.
Do głosu pewnie dochodzi pokolenie tzw. born-frees, którzy wychowali się już w wolnym kraju i nie uważają apartheidu za dostateczne usprawiedliwienie problemów RPA. Dla nich 45-procentowe bezrobocie wśród młodych jest winą przede wszystkim nieudolnego i skorumpowanego rządu. Niezadowolenie z ANC jest tak duże, że w każdych wyborach coraz lepiej radzi sobie Alians Demokratyczny - partia, która mimo swojej otwartości uchodzi za ugrupowanie białych. Po przyszłorocznych elekcjach może mieć naprawdę dużo do powiedzenia. Trudno o coś bardziej wymownego.
Michał Staniul, Wirtualna Polska
Czytaj również blog autora: Blizny Świata