Dworzec Zoo wciąż żyje. Spędziłem tam noc z polskimi bezdomnymi© WP.PL | Piotr Barejka

Dworzec Zoo wciąż żyje. Spędziłem tam noc z polskimi bezdomnymi

Piotr Barejka
3 maja 2018

Osiemnaście lat. Tyle na ulicy żyje Paweł. Od czterech lat domu nie ma Tomek. Obaj, jak tysiące Polaków, to bezdomni w Berlinie. Spędziłem z nimi noc na ulicy. I teraz wiem, że lepiej się bać ciosu nożem, niż wracać do kraju.

Trudno to policzyć, ale i władze, i wolontariusze, i sami bezdomni powtarzają: Polacy są największą grupą na berlińskich ulicach. Gdy policja zaczęła legitymować bezdomnych, okazało się, że większość z nich pochodzi z Polski.

Szacuje się, że to grupa kilku tysięcy osób: możliwe, że nawet połowa wszystkich bezdomnych. Życie wielu z nich toczy się wokół słynnego Dworca Zoo.

13:00

W oknach dworcowej stołówki podnoszą się rolety. Nadchodzi pora obiadu, więc z miasta ściągają kolejni bezdomni. Trzymają w rękach przeładowane siatki, obwieszeni są torbami i plecakami. Zmęczeni opadają na krawężniki.

Miasto pędzi nad ich głowami: pociągi przetaczają się ze zgrzytem, ludzie gonią wagony na peronach. Tu, w zaułek na dole, już mało kto się zapuszcza. Wokół są nie tylko bezdomni, ale też wszyscy ci, których nazywa się marginesem: narkomani, alkoholicy, prostytutki.

Pod drzewem leży jeden z tych, który c o ś musiał wziąć. Śpi rozebrany na betonowym chodniku. Obok niego usadowiła się radosna grupka w obdartych ciuchach. Sączą wódkę i co chwilę wybuchają histerycznym śmiechem.

Przychodzi też Tomek*: na berlińskiej ulicy spędził już cztery lata. Dołącza Grzesiek: ciężko zliczyć, ile minęło lat, ale dziesięć się nazbiera. Jest Paweł: to będzie jakieś osiemnaście lat. I Michał: weteran, trzydzieści lat.

- A ty od kiedy w Berlinie? – zagaduje mnie Paweł.
- Parę godzin. Dziś przyjechałem – odpowiadam.
- Nie no, nie wciskaj mi kitu – uśmiecha się cwaniacko. – Prawdę mów.

Na nic tłumaczenia, że właśnie wysiadłem z pociągu. Nie ma znaczenia to, że ubrany jestem tak, jak codziennie chodzę do pracy w klimatyzowanym biurowcu. Traktują mnie jak swojego, bo berlińskim bezdomnym może być każdy.

Obraz
© WP.PL

15:00

Tutaj, wokół stołówek zwanych misjami, toczy się życie bezdomnych. Wyznaczają one codzienny rytm: przychodzi się rano na śniadanie, w południe na obiad i wieczorem na kolację. Nie tylko zjeść, ale też spotkać się z innymi, porozmawiać.

Misja, w której jestem, to ta na najsłynniejszym z dworców: Dworcu Zoo. Zaułek to ulica Jebensstraße, gdzie od lat 70. zbierali się narkomani. - Ten dworzec to prawdziwe zoo - odsłania szczerbate zęby Tomek. - Tutaj wszystko jest możliwe, jeszcze zobaczysz.

Jakby przewidział: jeden z Niemców chlusnął na drugiego wodą. Natychmiast obrzucili się stertą wyzwisk, a potem w ruch poszły pięści. Reszta rzuciła się, aby ich rozdzielać.

Nie mija kwadrans i dochodzi do kolejnego spięcia. - Schweine (świnia - niem.) ku..wa! - krzyczy młody, wytatuowany Polak. Rzuca rower i rusza pewnym krokiem w stronę jednego z Niemców. - Schlampe (suka - niem.) jeb..a! - drze się. Inni Polacy odciągają go siłą.

- Niektórzy nam mówią: wyp…dalaj do Polski.. Ale to się rzadko zdarza - przyznaje Tomek. Jednak wiem już, że Polacy bardziej trzymają się na ulicy z Rosjanami, Czechami i Litwinami, niż z Niemcami.

15:30

Gdy sytuacja się uspokaja, wchodzimy do misji. Stoi tam kilka stołów, które ozdobione są kolorowymi tulipanami. - Co potrzeba? - pyta z uśmiechem Patrycja. Polka, która do Berlina przyjechała kilkanaście lat temu. Postanowiła, że bezdomnym rodakom będzie pomagać raz w tygodniu.

- Szklankę wody - prosi grzecznie Tomek i otrzymuje dwa kubki zimnej, gazowanej wody. I w prezencie czekoladowego zajączka. - Masz tu wszystko, co człowiekowi potrzeba, gdy na ulicy żyje – oznajmia, gdy siadamy na krawężniku.

Dostać można ciuchy, jeżeli te co masz ci się zużyły. W magazynie leży też sterta, gotowych do rozdania, butów. Gdy jest potrzeba, dadzą też karimatę i śpiwór. Od czasu do czasu są nawet namioty.

Obraz
© WP.PL

Tomek pokazuje mi to, co ostatnio dostał: lśniące bielą buty, jak nowe. Szary, zupełnie niezniszczony sweter. Porządne spodnie i markowa torba na ramię. - Problem to ostatnio jest ze spaniem - mówi opróżniając szklankę. - Dlaczego? - pytam. - Tu niedaleko, pod mostem, były kiedyś namioty. Tylu Polaków i Niemców spało… A teraz wszystko zaorali. I tak w całym Berlinie.

Władze zaczęły likwidować obozowiska, gdy w pobliżu jednego z nich - w parku Tiergarten - zamordowano 60-letnią Suzanne F. Sprawcą okazał się być 18-letni Czeczen, jednak sfrustrowani mieszkańcy zaczęli mówić głośno, że boją się chodzić nocami przy namiotach.

- To gdzie teraz śpicie? -pytam. - Ostatnio jeżdżę na lotnisko. Tam jest bezpiecznie, śpię na terminalu, mam dach nad głową - mówi Tomek.

Grzesiek przysłuchuje się naszej rozmowie i dorzuca: - Na głównym dworcu jest na dole poczekalnia. Tam też możesz spać. Paweł: - Jak ciepło jest to się w parku fajnie śpi. Trzeba się tylko trochę schować, żeby policja nie przegoniła. Michał: - Ja mam miejscówkę tu za rogiem, kawałek dachu przed uniwersytetem.

Dowiaduję się też, że policja nie jest tu postrachem - ich nalot to co najwyżej nieprzespana noc. Muszę uważać na złodziei, którzy kradną dokumenty. Na moje nazwisko mogą wyłudzić kredyt albo wziąć telefon na abonament. Zdarza się też, że kolega - inny bezdomny - przyjdzie z wódką, a za pazuchą będzie miał nóż.

16:00

Gdy obiad się kończy, każdy idzie w swoją stronę. Paweł macha ręką na pożegnanie i rusza w miasto. - Widzimy się wieczorem - rzuca na odchodne i znika w podziemnym przejściu. Idzie napakować puste siatki plastikowymi butelkami i puszkami - to jest najbardziej opłacalne. W ślad za nim rusza Michał.

- Patrz na tego gościa! - zwija się ze śmiechu Grzesiek. Do drzwi misji dobija się jeszcze dwójka Niemców: jeden z nich ma na sobie grube, zimowe buciory i spodnie podarte od tyłka do kolan. W ręku dzierży dużą butelkę piwa. Wolontariusz mierzy go wzrokiem, znika na zapleczu i wraca z szarymi, markowymi spodniami. - Widzisz, jak to działa. Każdy dostanie. A weź spróbuj w Polsce o suchą bułkę poprosić - mówi Tomek.

Wszystko to, co każdy może dostać, oddają tu zwykli ludzie. Tacy jak elegancko ubrany mężczyzna, który parkuje obok nas swoja luksusową terenówkę. Trzaska klapą bagażnika i wręcza w drzwiach siatkę skórzanych butów. Dwójka chłopaków zajeżdża ze skrzynkami świeżego pieczywa. Starsza kobieta taszczy cztery worki ciuchów. Właściciel przydworcowej budki z jedzeniem podrzuca siatkę kiełbasek.

Obraz
© WP.PL

17:00

Do kolacji jeszcze pięć godzin. Szwendamy się bez celu wokół dworca. Trochę nie wiadomo, co robić w ten czas pomiędzy posiłkami. Obserwujemy bezczynnie, jak tłumy ludzi przechodzą z dworca do metra.

- Przez siedem lat żyłem normalnie jak człowiek, wszystko miałem. Chodziłem do pracy, po dworcach sprzątałem. Na maszynach robiłem - snuje opowieść Tomek. - Ale jak mi na konto siedli i długi odciągnęli, to straciłem wszystko. Kobieta poszła wtedy w świat, rodzina się odwróciła i wylądowałem na ulicy.

Tomek od początku łatwo nie miał: wychował się w domu dziecka, potem było pół roku więzienia za pobicie. Skąd długi? O tym woli milczeć. Ale bezdomnym był już w Polsce.

- Darek głupi, taki kolega… Powiedział mi, że tu pracę znajdę – wzdycha z kolei Grzesiek. - Opowiadał, jak założymy firmę. Mieliśmy zarabiać pieniądze. Wzięliśmy na moje nazwisko kredyt… On zniknął z kasą i gwizdnął mi paszport. Nie mogę wyjechać, nic zrobić. To wyłudzenie, na to jest paragraf.

Grzesiek mógłby pójść do ambasady, ale przeszkody są dwie: brakuje pieniędzy na nowy dokument, a poza tym w kraju szukają go za drobne kradzieże. Lepiej się nie ujawniać.

17:30

Brzydnie nam widok nieustającej gonitwy pod dworcem. Kupujemy najtańsze piwo, po jednym na głowę, i ruszamy do centrum. Tomek gramoli się z ciężkim plecakiem do S-Bahny (miejskiej kolejki) i radzi: zawsze wsiadaj do pierwszego wagonu, tutaj bilety kontrolują najrzadziej.

Siadamy, a wokół nas nie tworzy się wianuszek wolnych miejsc. Nikt nie ucieka na drugi koniec wagonu. Nie towarzyszy nam zapach, który znam z polskich autobusów.

- Człowiek, który mieszka na ulicy, nie musi tu chodzić brudny i śmierdzący - zauważa Grzesiek. - Jak mnie wysyłali na spanie w Warszawie, to tam wszy łaziły – wtrąca się Tomek..
- Co jeszcze gorszego jest w Polsce? – pytam.
- Pójdziesz na dworzec, wsiądziesz w autobus, to cię wyrzucą. Nie proszą, ale wypychają na kopach. Tutaj, jak jesteś czysty, to na dworcu problemu nie ma, z pociągu wypraszają – tłumaczy Tomek.
- Mnie w Polsce chcieli na dwa tygodnie zamknąć za to, że raz na ławce spałem. Trzysta złotych mandatu albo idź siedzieć – śmieje się Grzesiek.

Tomek zamyśla się i mówi: - Byłem raz w polskim szpitalu na ostrym dyżurze. Osiem godzin czekałem, aż mi owiną rękę bandażem. Potem usłyszałem, że jestem narkomanem.
- Tutaj jest inaczej?

- Obok misji jest lekarz dla biednych ludzi! Przypisał mi ostatnio leki, posmarował rękę, gdy mi się ropa na palcu zrobiła. Dobry człowiek.

- Ch… z tą Polską! – rzuca Grzesiek wyskakując z wagonu.

Wychodzimy na Alexanderplatz (centralny plac Berlina), który przemierzamy nasłuchując polskich rozmów. Wypatrujemy innych, którzy też obładowani są torbami, siatkami i plecakami. Tak zaczyna się tułaczka w poszukiwaniu wrażeń, nowych znajomych i butelek. Bezskuteczna.

Obraz
© WP.PL

21:30

W końcu wracamy na misję ciemnym przejściem pod wiaduktem. Przed sklepem koczuje dwójka narkomanów. – Tu na kubeczkach możesz stanąć (tak określa żebranie), to parę dych da się wyciągnąć – mówi Grzesiek. – Ile? – dopytuję. – Tak ze cztery.

Jednak przed dworcem widzimy błysk niebieskich świateł, parę radiowozów i karetkę. – Oj… jest problem – wzdycha Tomek. Dowiadujemy się, że była awantura: ktoś wpadł w szał, policjanci go obezwładniali, aż w końcu lekarz wbił mu igłę ze zwiotczającym środkiem. W końcu karetka odjeżdża pod eskortą, a misja zaczyna wydawać kolację.

Za ladą siedzi młoda, czarnowłosa kobieta. Przed nią skrzynki z jedzeniem. - Jogurt - rzucam hasło, gdy nadchodzi moja kolej. Kobieta kiwa uprzejmie głową i podaje mi dwa kubeczki: jogurt i pudding.

Tomek łypie na mnie wzrokiem. Gdy podchodzi do okienka usta układa w szeroki, szczerbaty uśmiech: - Jougrt und pudding bitte! - rzuca z entuzjazmem. Dostaje dodatkowo: kiełbasę, bułkę i kanapkę. - Nieźle - mówię, gdy zmierzamy na murek konsumować kolację. - Będzie na śniadanie - stwierdza zadowolony z siebie.

Rozkładamy jedzenie na chodniku i sprawdzamy daty: przeterminowane o tydzień, nie jest źle. O! Tutaj tylko pięć dni. Zaczynamy jeść popijając kawę z plastikowych kubków.

- Myśleliście kiedyś, żeby wrócić? - pytam.
- Niby do czego? Nie mam rodziny, nie mam pracy. Wolę być bezdomny tu, niż w Polsce – odpowiada Grzesiek.
- A pracę znaleźć?
- Ciężko jest. Kiedyś u polskiego księdza ogłoszenia były, teraz już nie ma.
- Jednemu mojemu znajomemu udało się na czarno zatrudnić. Robi w pakistańskiej restauracji, ale on język zna, a ja nie.

Ciszej mówi się o innych zajęciach, których w Berlinie podejmują się bezdomni: niektórzy ruszają na łowy do pociągów, gdzie kradną portfele, inni zwijają z ulic rowery. Choć przetrwać można zbierając tylko kilka butelek, na drobne wydatki - wszystko przecież jest.

Obraz
© WP.PL

23:00

Po zmroku w ciemnym zaułku siedzą już tylko zawinięte w śpiwory postaci. Radiowozy oświetlają chodniki reflektorami i znikają za rogiem. Ludzie spoglądają na nas przez okna miejskich autobusów Czuć już chłód nocy. - O czwartej zamarzniesz bez śpiwora - mówi Michał, który właśnie wrócił z miasta. - Chodź - klepie mnie po ramieniu i rusza w stronę misji.

Naciska parę razy dzwonek przy drzwiach. Otwiera mu przysadzista wolontariuszka, której tłumaczy, jaka jest sytuacja: przyjechał nowy, nie ma ze sobą nic. Kobieta kiwa głową i znika w czeluściach magazynu. - Dowód przygotuj - mówi Michał. - Spisują dane, bo do spania rzeczy raz w miesiącu dają.

Kobieta wraca z grubym śpiworem i karimatą. O nic nie pyta, tylko wręcza zestaw. Drzwi się zamykają.

00:00

- Gdzie śpicie? - rzucam pytanie.
- Idę na swoją miejscówkę, za róg - mówi Michał.
- Tam szczury przecież są - obrusza się Tomek.
- Eeee... co ci zrobią - macha ręką Michał.
- Ja jadę na lotnisko - oznajmia Tomek..
- Ja też - mówi Grzesiek.
- A ty? - pyta się mnie.
- Jadę z wami - odpowiadam.

00:30

Ostre światło jarzeniowej lampy świeci mi prosto w twarz. Kanapa długa jest do połowy łydki, szeroka akurat tak, że mieszczą się biodra. Z głośników trzeszczy monotonna muzyka. Z półsnu wyrywają głośne komunikaty: proszę nie zostawiać bagażu bez opieki. Między ławkami przechadzają się ochroniarze. Nie ruszają nas, bo wyglądamy jak turyści, którzy czekają na poranny lot.

- Pójdę rano do lekarza, posmaruje mi ręce, przypisze tabletki. Potem dadzą numerek, to coś sobie zjem. Pójdę się wykąpać... - mówi sennym głosem Tomek. - Wiesz jaka jest pierwsza rzecz, którą robisz, gdy zostajesz bezdomnym?
- Nie - odpowiadam.
- Wyjeżdżasz z Polski.

Pasażerowie od piątej rano zaczną ustawiać się w kolejkach do odprawy. O szóstej pracownicy otworzą bar. Wtedy trzeba będzie się zbierać na kolejny dzień tułaczki.

Obraz
© WP.PL
Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (819)