Porwanie i zabójstwo pierworodnego syna
Ulubieńcem Bolesława był jego pierworodny syn Bohdan. Chłopak świetnie się zapowiadał, był bardzo inteligentny, uważano, że ma szansę na artystyczną karierę. 22 stycznia 1957 r. około godz. 13.30 15-letni Bohdan w towarzystwie kilku kolegów wyszedł po lekcjach z liceum św. Augustyna i udał się w stronę pobliskiego domu. Do chłopców podeszli dwaj mężczyźni w kapeluszach, pokazali Bohdanowi legitymację milicyjną i zaprosili go do stojącej w pobliżu taksówki. Wtedy widziano Bohdana Piaseckiego po raz ostatni. Poinformowany o wszystkim Piasecki natychmiast zawiadomił milicję, a porywacze skontaktowali się z nim jeszcze tego samego dnia. Zażądali pokaźnego okupu - 4 tys. dolarów i 100 tys. złotych. Pozostałe instrukcje szef PAX- u znalazł w liście oczekującym na niego od kilku dni w jednym z urzędów pocztowych. Dwa dni później porywacze polecili, aby przedstawiciel prezesa wyszedł 25 stycznia z jego domu z okupem i porożem jelenim (!) w ręku jako znakiem rozpoznawczym. Miał zgubić śledzących go milicjantów, a
następnie pojawić się w restauracji Kameralna przy ul. Foksal, aby tam oczekiwać na dalsze instrukcje. Na Foksal udał się zaprzyjaźniony z Piaseckim ksiądz Mieczysław Suwała. Otrzymał tam telefoniczne polecenie, aby powędrować do pewnego domu przy ulicy Na Skarpie, gdzie na strychu w pudełku po zapałkach znalazł następne wskazówki. Kierując się nimi, pojechał na praski brzeg stolicy, na Saską Kępę, a potem na Wał Miedzeszyński, gdzie przy moście kolejowym znalazł but Bohdana. Na tym jednak skończył się kontakt z porywaczami.
Wieczorem prezes odebrał kolejny telefon - bandyci poinformowali go, że następny list czeka na niego w drzwiach jednego z warszawskich kościołów. Z listu wynikało też, że suma okupu została powiększona o następne 100 tys. złotych, co miało być karą za powiadomienie milicji. Jako następny z okupem i jelenim porożem wędrował po Warszawie Ryszard Reiff. Jednak jemu również nie udało się skontaktować bezpośrednio z bandytami, chociaż przez dłuższy czas stał we wskazanym miejscu, przy słupie na ul. Marszałkowskiej. Po raz ostatni porywacze odezwali się pięć dni po porwaniu. Zatelefonowali do Jana Dobraczyńskiego i przekazali mu dyspozycję, by Piasecki stawił się u niego z okupem następnego dnia w południe. Bolesław przez sześć godzin czekał na bandytów, ci jednak zamilkli na dobre.
Od samego początku milicja prowadziła śledztwo w sposób wyjątkowo nieudolny. Gdy koledzy Bogdana podali numer boczny taksówki, śledczy orzekli, że takiego pojazdu nie ma. Piasecki jednak nie zamierzał rezygnować z tego tropu i jego ludzie bez problemu odnaleźli w Warszawie właściwy samochód. Jego dysponentem okazał się niejaki Ignacy Ekerling - człowiek związany ze środowiskami żydowskimi. Podczas przesłuchania Ekerling zeznawał bardzo mętnie. Twierdził, że wykonywał normalny kurs i nie znał ani bandytów, ani ich ofiary. Niebawem okazało się jednak, że tego dnia w ogóle nie siedział za kierownicą swojego pojazdu, o czym poinformował pracownik kiosku znajdującego się w pobliżu miejsca porwania. Oznaczało to, że Ekerling musiał dobrze znać bandytów, skoro użyczył im swojej taksówki.
Tymczasem nieszczęsny kioskarz nic więcej nie zeznał, bo niebawem został ciężko pobity przez "nieznanych sprawców". "Wobec tak sprzecznych zeznań należy wnioskować, że kierowca taksówki, Ekerling, musiał być człowiekiem zaufania porywaczy - pisał znawca tematu profesor Peter Raina. - Mordercy Bohdana Piaseckiego musieli być pewni całkowitej lojalności z jego strony. Taką pewność dać im mógł tylko pełny współudział w planowanym porwaniu i zabójstwie".