PolitykaWybory w USA pokazały, że prawda ma małe znaczenie. Nadeszła nowa epoka

Wybory w USA pokazały, że prawda ma małe znaczenie. Nadeszła nowa epoka

Wybory w USA pokazały, że prawda ma małe znaczenie. Nadeszła nowa epoka
Źródło zdjęć: © AFP | Kimhiro Hoshino
Oskar Górzyński
19.11.2016 18:38, aktualizacja: 19.11.2016 19:59

Mark Zuckerberg nie żyje. Papież Franciszek popiera Donalda Trumpa. Hillary Clinton sprzedawała broń Państwu Islamskiemu. Maszyny do głosowania są własnością George'a Sorosa. Agent FBI prowadzący śledztwo w sprawie Clinton został zamordowany na kilka dni przed wyborami. Nabraliście się? Podobnie czuje się wielu czytelników Facebooka czytając każdego dnia fałszywe newsy.

Informacja o śmierci Marka Zuckerberga to element akcji amerykańskich internautów walczących z przekłamaniami na Facebooku. "Mark Zuckerberg umarł w wieku 42 lat. Jego ostatnim życzenie było, by powstrzymać fałszywe informacje. Jeśli podasz dalej ten post, Facebook wypłaci dolara na konto jego syna, który inaczej żyłby w ubóstwie". Wiadomość ilustruje zdjęcie Jessego Eisenberga. To aktor, który wcielił się rolę Zuckerberga w filmie "Social Network"

Akcja z miejsca stała się bardzo popularna w USA, codziennie pojawiają się tysiące komentarzy, które kpią z portalu społecznościowego. Podobne, tak samo fałszywe "informacje", przez miesiące składały się na codzienną porcję wiadomości serwowaną na kontach milionów amerykańskich wyborców w mediach społecznościowych - i prawdopodobnie pomogły wygrać Donaldowi Trumpowi. Ale to część szerszego problemu. Zalew dezinformacji, fałszywych faktów i uchodzących płazem oczywistych kłamstw jest tak duży, że słowo "post-truth" (postprawda) - termin ukuty, by opisać tę nową rzeczywistość - zostało ogłoszone przez słownik oksfordzki jako słowo roku 2016. Jeśli chodzi o politykę, prawda nie ma po prostu większego znaczenia.

O tym, jaka jest skala problemu, świadczy analiza publikowanych na Facebooku wiadomości przeprowadzona przez portal Buzzfeed. Wynika z niej, że w ostatnich miesiącach kampanii wyborczej w USA, liczba wyświetleń, komentarzy i udostępnień najbardziej popularnych fałszywych informacji - w zdecydowanej większości sprzyjających Trumpowi - przewyższyła wynik wiadomość publikowanych przez 19 najpoczytniejszych tradycyjnych mediów. Największy "hit" kampanii - artykuł o poparciu papieża Franciszka dla Trumpa - był udostępniany prawie milion razy.

Zawrotny sukces wyssanych z palca "newsów" spowodował falę zarzutów do właściciela Facebooka, Marka Zuckerberga o to, że umożliwiając rozprzestrzenianie się dezinformacji, jego medium wpłynęło na wynik wyborów. Zuckerberg odrzucił te sugestie. Ale przeciwnego zdania zdają się być sami pracownicy portalu, którzy utworzyli specjalny zespół mający zająć się tym problemem. Sceptyczny jest też dr Tomasz Olczyk, socjolog mediów z Uniwersytetu Warszawskiego.

- Facebook żyje z marketingu. Jeśli więc jego działania są skuteczne w marketingu ekonomicznym, to prawdopodobnie są też w sferze marketingu politycznego. Myślę, że mogło to mieć wpływ na wynik wyborów. Problem w tym, że Facebook nie udostępnia kluczowych danych, więc pozostaje nam spekulacja - mówi ekspert WP. Dodaje, że głównym problemem jest jednak fakt, że mechanizmy i algorytmy mediów społecznościowych sprzyjają zamykaniu się ludzi w informacyjnych bańkach.

- Chodzi o to, że Facebook zamyka i "bałkanizuje" dyskurs. Nie dostajemy tam zazwyczaj informacji, które mogłyby poszerzać naszą wiedzę, lecz takie, które potwierdzają naszą wiedzę i nasze poglądy - mówi ekspert. To z kolei osłabia nawyki krytycznego odbioru treści. - Ludzie generalnie nie lubią dostawać informacji, które podważają ich sposób widzenia świata. A w sytuacji, gdzie są zamknięci w takiej bańce, otoczeni przez ludzi, którzy myślą tak samo, udostępniają te same newsy, problem się tylko pogłębia - dodaje.

Tym, jak łatwo jest rozpowszechniać nieprawdę, zaskoczeni są nawet sami autorzy fałszywych artykułów. Paul Horner, jeden z najbardziej notorycznych dezinformatorów, który swoją działalnością para się już od kilku lat, twierdzi, że za jego sukcesem stoi... ludzka głupota.

- Ludzie są po prostu głupi i to wszystko rozpowszechniają. Nikt już niczego nie sprawdza. Nie istnieje nic takiego, w co ludzie nie uwierzą - powiedział "Washington Post" Horner. Mężczyzna przyznał, że taka działalność (on sam nazywa siebie satyrykiem) potrafi przynieść duże dochody: on sam zarabia na niej 10 tysięcy dolarów miesięcznie. Nic dziwnego, że okazji do zarobku nie chcą stracić także inni - tym bardziej, że może to zrobić właściwie każdy. W październiku portal Buzzfeed odkrył, że za ponad setką stron rozpowszechniających fałszywe informacje o wyborach stoi grupa nastolatków z Macedonii, dla których była to okazja do łatwego zarobku. Jeden z opublikowanych przez nich artykułów został podany dalej prawie pół miliona razy (dla porównania nawet najszerszej udostępniane artykuły "New York Timesa" notują o połowę gorsze wyniki).

Na mechanizmach epoki "postprawdy" korzystają jednak przede wszystkim politycy. Nie tylko często powołują się na sfabrykowane historie, (cytowany przez "Washington Post" Horner chwalił się, że jego artykuły były wielokrotnie używane w kampanii przez Donalda Trumpa) ale tworzą swoje własne, mając świadomość, że ujdzie im to na sucho. Taktyka prowadzenia narracji wbrew faktom okazała się skuteczna np. w Wielkiej Brytanii, gdzie podczas tegorocznej kampanii referendalnej zwolennicy wyjścia z Unii uporczywie powoływali się na wielokrotnie zdyskredytowane wyliczenia oraz składali obietnice, z których musieli się wycofywać już dzień po głosowaniu.

Prawdziwym symbolem postprawdy była jednak kampania Donalda Trumpa. Podczas swoich wystąpień na wiecach i w mediach Trump regularnie korzystał z jawnie nieprawdziwych informacji i promował dawno zdyskredytowane teorie spiskowe. Według danych PolitiFact, portalu zajmującego się weryfikacją wypowiedzi polityków, aż 69 procent wszystkich weryfikowalnych wypowiedzi Trumpa w kampanii było nieprawdziwe (dla Clinton odsetek ten wyniósł 26 proc.). Praktyki tej nie zaprzestał nawet po swoim wyborze na prezydenta. W czwartek za pośrednictwem Twittera poinformował na przykład, że dzięki jego interwencji Ford nie przeniesie fabryki samochodów marki Lincoln do Meksyku, mimo że firma nigdy nie planowała takiego ruchu (planowane było przeniesienie produkcji tylko jednego modelu). Ani teraz, ani wcześniej nie wiązało się to z żadnymi negatywnymi konsekwencjami.

Dlaczego? Być może najlepiej wyjaśnił to Newt Gingrich, były spiker Izby Reprezentantów i zwolennik nowego prezydenta USA. Kiedy dziennikarka CNN wytknęła mu, że Trump kłamał, mówiąc o wzroście przestępczości za prezydentury Obamy (statystyki pokazują stały spadek liczby przestępstw), Gingrich zasugerował, że obiektywne fakty mają niewielkie znaczenie. - Liberałowie mają cały zestaw statystyk, które w teorii są prawdziwe, ale nie to jest dla ludzi ważne. Jako polityk wolę kierować się tym, co ludzie czują, a nie tym, co mówią teoretycy - wyjaśnił.

Zdaniem dr. Olczyka, taka postawa to efekt polaryzacji opinii i filtrowania wiadomości niezgodnych z przekonaniami ludzi.

- To nic nowego, że ludzie nie lubią słyszeć informacji podważających ich opinie. Ale fakt, że przez te nasze "bańki" stajemy się coraz bardziej odcięci od takich informacji tylko pogłębia ten problem - mówi ekspert. - Widzimy to też w Polsce, bo poglądy polityczne stale się polaryzują i coraz bardziej się zamykamy. Mniej ważne jest, czy robimy to za pośrednictwem Facebooka, mediów społecznościowych, czy gazet, które czytamy - dodaje.

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (349)
Zobacz także